- W empik go
Odlot. Elon Musk i szalone początki SpaceX - ebook
Odlot. Elon Musk i szalone początki SpaceX - ebook
Imponująca opowieść o powstawaniu jednego z najbardziej znanych kosmicznych przedsięwzięć – firmie SpaceX oraz opowiadająca historię jej twórcy i wizjonera - Elona Muska.
To książka o podboju kosmosu, spełnianiu marzeń, wielkich ambicjach i ogromnym sukcesie. SpaceX powstał 20 lat temu. W ciągu dwóch dekad stał się liderem posiadającym największą liczbę satelit, tworzy pionierskie rakiety kosmiczne i jako pierwsza prywatna firma wystrzelił człowieka na orbitę. Pół wieku po wyścigu kosmicznym to SpaceX stał się najważniejszą obok NASA firmą zajmującą się eksploracją kosmosu.
Zanim jednak do tego doszło SpaceX był raczkującym start-upem. Pierwsze lata działalności to pasmo kolejnych, dramatycznych niepowodzeń, rozwiązywania piętrzących się problemów technologicznych, walki z biurokracją rządową i uprzedzeniami decydentów. Po sześciu latach od swojego powstania firma była na skraju bankructwa. Jednak wspólna ciężka praca, determinacja i wiedza twórców SpaceX doprowadziły ostatecznie do wielkiego sukcesu.
Odlot jest przede wszystkim opowieścią o ludziach, ich pasji, przekraczaniu własnych ograniczeń i osiąganiu maksimum możliwości. Zainspirowani wizją stworzoną przez Muska, zrealizowali własne marzenia i ambicje, wyznaczając nowe standardy w dziedzinie lotów kosmicznych.
Eric Berger, autor - z wykształcenia astronom, jest dziennikarzem, redaktorem portalu technologicznego Ars Technica, specjalizującego się w tematyce podboju kosmosu.
Barwna i porywająca opowieść o pełnych upadków i wzlotów początkach SpaceX „New York Times", Book Review
Sprawnie opowiedziana, trzymająca w napięciu historia firmy SpaceX - która odkąd powstała w 2002 roku, kilkakrotnie znalazła się o krok od upadku.
„Financial Times"
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-962191-5-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
14 września 2019 roku
Wostatnich promieniach słońca, wielkiego czerwonego dysku znikającego właśnie za linią teksańskiego horyzontu, Elon Musk kroczył w stronę srebrnego statku kosmicznego. Z betonowego lądowiska spoglądał z zachwytem na górującą nad nim fantastyczną konstrukcję ze stali, która lśniła w blasku zachodu.
– To jest coś rodem z Mad Maxa – mówił z nieukrywaną fascynacją o pierwszym prototypie rakiety marsjańskiej, powszechnie znanej jako Starhopper.
W połowie września 2019 roku Musk przyjechał do swoich zakładów kosmicznych w południowym Teksasie, żeby ocenić postępy prac nad maszyną Starship. Inicjatywa ta stanowiła kulminację niemal 20-letnich wysiłków firmy SpaceX, mających na celu wysłanie człowieka z Ziemi na Marsa. Zaledwie kilka tygodni wcześniej Starhopper wzniósł się w niebo nad porośniętym krzewami wybrzeżem tuż przy granicy z Meksykiem. Mało brakowało, a start zakończyłby się katastrofą. Na szczęście Federalna Administracja Lotnictwa (Federal Aviation Administration, FAA) ustanowiła maksymalny pułap lotu na około 150 metrów, więc choć inżynierowie stracili kontrolę nad spadającym pojazdem, Starhopper ostatecznie tylko roztrzaskał podpory na żelbetonowym lądowisku – ale nie stanął w płomieniach. Muska to w sumie bawiło. Odkąd założył firmę SpaceX, niemal przez cały czas toczył zaciekłe boje z urzędnikami, bo wiecznie chciał się trochę bardziej rozpędzać i pokonywać trochę większy dystans.
– Tym razem – zażartował – FAA uratowała nam skórę.
To było jego pierwsze spotkanie ze Starhopperem od tamtej pory. Podczas obchodu po zakładzie Musk przybijał piątki z pracownikami. Przyjechał z Los Angeles na weekend ze swoimi trzema synami. Widać było, że wszyscy dobrze się bawią. Musk powiedział chłopcom, że rakieta jest wykonana ze stali nierdzewnej, czyli z tego samego materiału, co garnki i patelnie.
Ta konkretna stal wyglądała jednak tak, jakby ktoś nieco za długo trzymał ją na palniku. Nawet zapadający zmierzch nie był w stanie zamaskować śladów przypalenia. Musk stał pod Starhopperem i spoglądał w górę w kierunku przestrzeni, w której znajdował się ogromny zbiornik paliwowy, zasilający silnik o nazwie Raptor.
– Zdumiewająco dobrze znosi piekielne warunki, które tam panują – skomentował Musk.
Elon Musk pokonał długą drogę, żeby dotrzeć na równiny położone na wybrzeżu Zatoki Meksykańskiej. W 2002 roku założył SpaceX, która docelowo miała produkować statki kosmiczne zdolne przetransportować na Marsa najpierw setki, a potem tysiące osadników. Pomimo niemal trupiego chłodu i niemal całkowitego braku powietrza Czerwona Planeta zapewnia najlepsze warunki do życia dla człowieka w Układzie Słonecznym po Ziemi. Ma pokrywy lodowcowe, w jej atmosferze znajdują się przydatne związki chemiczne, również na powierzchni znalazłoby się dość materiałów, żeby jakoś przeżyć. No i dzieli ją niewielka odległość od Błękitnej Planety, względnie oczywiście.
Przez lata Musk mógł z dumą obserwować poczynania SpaceX, która wysłała astronautów w przestrzeń kosmiczną, z powodzeniem sadowiła rakiety nośne na okrętach i wyznaczała nowe standardy w branży kosmonautyki. Wszystkie te dokonania bledną jednak w świetle brawurowego planu wysłania człowieka na Marsa, ten bowiem wykracza daleko poza obecne możliwości NASA czy jakiejkolwiek innej agencji kosmicznej na świecie. Nawet przy rocznym budżecie na poziomie 25 miliardów dolarów, nawet przy zaangażowaniu najlepszych naukowców i inżynierów, agencja mogąca poszczycić się tym, że postawiła człowieka na Księżycu, na razie nawet nie marzy o organizacji załogowej wyprawy na Marsa.
Musk tymczasem chciałby na Marsie zbudować miasto. Albo może raczej gdzieś w jego głowie cały czas odzywa się głos, który go do tego zachęca. Musk już dawno temu doszedł do wniosku, że w dłuższej perspektywie ludzkość powinna wiązać swoją przyszłość z ekspansją pozaziemską i że Mars to najlepszy punkt wyjścia dla tego podboju. Jest to jednak przedsięwzięcie niesamowicie trudne, w przestrzeni kosmicznej panują bowiem wybitnie niesprzyjające warunki do życia. Człowiek cały czas narażony jest na oddziaływanie silnego promieniowania i musi stale chronić się w szczelnych pomieszczeniach pośród cienkich ścian. W wielomiesięczną podróż na Marsa trzeba by się wyposażyć w niewyobrażalne wręcz zapasy wody, pożywienia, paliwa i odzieży, nie wspominając nawet o materiałach niezbędnych do stworzenia bazy na miejscu. Największy obiekt, jaki NASA zdołała dotychczas wysłać na Marsa – łazik Perseverance – ważył mniej więcej tonę. W ramach nawet niewielkiej misji załogowej trzeba by wysłać na Czerwoną Planetę materiały o wadze 50-krotnie większej. Musk spekuluje, że aby stworzyć trwałą osadę, należałoby dostarczyć na Marsa sprzęt i zapasy o łącznej masie miliona ton. I właśnie dlatego w Teksasie trwają prace nad budową potężnego statku kosmicznego wielokrotnego użytku o nazwie Starship.
SpaceX pod wieloma względami nie przypomina już tamtej organizacji, którą wiele lat temu założył Musk. Najważniejsze kwestie się jednak nie zmieniły. Po rozpoczęciu prac nad projektem Starship SpaceX znów weszła w tryb ze swojego początkowego okresu działalności, gdy w warunkach lekkiego chaosu podjęła próbę udowodnienia, że na przekór zdrowemu rozsądkowi uda się skonstruować rakietę Falcon 1. Wtedy, tak samo jak teraz, Musk cały czas naciskał na swoich ludzi, żeby w dużym tempie tworzyli kolejne innowacje, prowadzili testy i organizowali loty. Atmosfera tamtych pierwszych dni i pracy nad projektem Falcon 1 przetrwała w południowym Teksasie do dziś i jest wyraźnie wyczuwalna w zakładzie, w którym powstaje Starship. W siedzibie głównej firmy w Kalifornii, w prywatnej sali konferencyjnej Muska, wisi na ścianie zdjęcie wykonane podczas startu rakiety Falcon 1.
Aby dobrze zrozumieć istotę działalności SpaceX – aby zyskać pełną jasność co do celów tego przedsięwzięcia i uświadomić sobie, dlaczego ono faktycznie może się udać – trzeba cofnąć się w czasie do historii rakiety Falcon 1 i dobrze ją poznać. Ziarno, z którego dziś wyrosła SpaceX, zostało zasiane bowiem już w początkowym okresie realizacji właśnie tego projektu. To wtedy Musk postawił sobie za cel skonstruować pierwszą na świecie przystępną cenowo rakietę przystosowaną do lotów na niską orbitę okołoziemską. Marzenia o Marsie trzeba było włożyć między bajki, gdyby SpaceX nie była w stanie zrealizować tego zadania. Dlatego też Musk mocno i coraz mocniej naciskał, aby stworzyć Falcona 1. Początki działalności SpaceX to pusta hala fabryczna i garstka pracowników. Ta niewielka grupa zdołała w ciągu niespełna czterech lat przeprowadzić udany start rakiety, a w ciągu sześciu lat dotrzeć na orbitę. Opowieść o tych pierwszych, chudych latach SpaceX to naprawdę niesamowita historia. Wielu ludzi pracujących na sukces Falcona 1 nadal zostało w SpaceX, inni postanowili zająć się projektami gdzie indziej – jednak wszyscy zaangażowani w tamto przedsięwzięcie wynieśli z tych pierwszych lat wiele wspomnień, których świat jeszcze nie miał okazji poznać.
Ludzie, którzy pomagali Muskowi przeprowadzić SpaceX przez największy mrok, wywodzili się z kalifornijskich wsi, przedmieść na Środkowym Zachodzie i wielkich miast na Wschodnim Wybrzeżu, ale również z Libanu, Turcji i Niemiec. Musk zatrudnił ich, by stworzyć zespół zdolny przesuwać granice ludzkich możliwości. Ich ścieżka na orbitę okołoziemską prowadziła ze Stanów Zjednoczonych na niewielką wyspę tropikalną, położoną najdalej chyba od któregokolwiek z kontynentów, jak tylko się dało. To właśnie tam, na środku Pacyfiku, losy firmy kilkakrotnie zawisły na włosku.
Nieco ponad dziesięć lat później Musk i SpaceX zdołali wreszcie przeskoczyć przepaść, która dzieli porażkę od sukcesu. Musk przez chwilę podziwiał Starhoppera w promieniach zachodzącego słońca, a potem przez kilka godzin wizytował stocznię statków kosmicznych w południowym Teksasie. Przy blasku pełnego księżyca pracownicy przez wiele godzin opukiwali, spawali i ważyli stalowy prototyp statku Starship. Tuż przed północą Musk wyłonił się wraz ze swoimi synami z jednego z kontenerów budowlanych. Chłopcy pobiegli do czekającego na nich czarnego SUV-a, a ich ojciec jeszcze przez chwilę wpatrywał się w rosnącą przed nim strzelistą konstrukcję, która na pierwszy rzut oka bardziej przypominała wieżowiec niż pojazd kosmiczny.
Gdy się tak temu przypatrywał, na jego twarzy pojawił się dziecięcy uśmiech.
– I co? – zagadnął mnie. – Dasz wiarę, że po 4,5 miliardach lat życia na Ziemi to coś, albo coś podobnego, zabierze ludzi na inną planetę? Znaczy, być może zabierze. Bo to może się nie udać. Ale prawdopodobnie się uda.ROZDZIAŁ 1
WCZESNE LATA
wrzesień 2000 – grudzień 2004 roku
Śmiałkom marzącym o podróży na Czerwoną Planetę lato 2003 roku przyniosło promyk nadziei. Zrządzeniem kosmicznego losu w lipcu tego roku odległość między Marsem a Ziemią osiągnęła minimum z 60 tysięcy lat. Niewielka firma o nazwie SpaceX dopiero co rozpoczęła prace konstrukcyjne nad swoją pierwszą rakietą nośną. Choć do jej startu miało upłynąć jeszcze kilka dobrych lat, założyciel firmy, Elon Musk, już wtedy wykonał pierwszy krok w kierunku Marsa. Uświadomił sobie mianowicie, że aby dokonać śmiałego przedsięwzięcia, potrzebuje odpowiednich ludzi. Prowadził więc kolejne rozmowy, poszukując najbardziej błyskotliwych i kreatywnych inżynierów, gotowych w stu procentach zaangażować się w realizację jego wizji – i dokonać niemożliwego. Właśnie wtedy udało mu się znaleźć pierwszych członków zespołu.
Gdy latem tego roku zadzwonił do niego były kolega ze studiów, Brian Bjelde nie rozmyślał ani o zbliżającym się do Ziemi Marsie, ani o wizji Muska. Jeszcze na University of Southern California zdarzało im się przesiadywać do późna w laboratorium kosmonautyki przy komorach próżniowych i małych satelitach. Rzeczony kolega, Phil Kassouf, chciał mu opowiedzieć o swojej nowej pracy. Z potoku słów wynikało, że zatrudnił go ambitny multimilioner z Doliny Krzemowej, który zamierza zrealizować szalony plan: najpierw zbudować rakietę, a potem pewnego dnia polecieć na Marsa. Kassouf przekonywał kumpla, że koniecznie powinien przyjechać zobaczyć co i jak, a następnie podał mu adres miejsca znajdującego się w pobliżu lotniska w Los Angeles.
Od tamtej pory Bjelde żyje życiem jak ze snu. Dwudziestotrzylatek o twarzy cherubinka opuścił skromny dom rodziców na kalifornijskiej wsi, żeby szukać szczęścia w dużym mieście. Po uzyskaniu tytułu inżyniera kosmonautyki podjął pracę w prestiżowym NASA Jet Propulsion Laboratory (Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA), zlokalizowanym na północnych obrzeżach Los Angeles. NASA sfinansowała mu wówczas studia drugiego stopnia. Bjelde objął stanowisko doradcze w bractwie studenckim, dzięki czemu mieszkał za darmo i miał pierwszeństwo wstępu na najlepsze weekendowe imprezy.
Gdy więc przyszło mu przekroczyć progi niezbyt spektakularnej siedziby głównej SpaceX w El Segundo, uznał, że na krótkiej wycieczce się skończy.
– Wchodzi się i tam stoi biurko, a obok są podwójne szklane drzwi – wspominał. – Wszedłem do biura, zacząłem się witać z ludźmi. Pracowali w szarych boksach. W sumie nie było tam co oglądać. Ot, pusta fabryka. Właśnie wypastowali podłogi.
Największe wrażenie zrobił na nim automat z colą ustawiony w pokoju socjalnym. Musk wprowadził to innowacyjne rozwiązanie z Doliny Krzemowej, żeby zapewnić swoim pracownikom darmowy nielimitowany dostęp do gazowanego napoju – a właściwie, żeby poziom kofeiny w ich krwi nigdy nie spadał. Dla kogoś, kto wcześniej znał tylko rzeczywistość uniwersytecką i stateczne środowisko NASA, to akurat była zupełna nowość. Bjelde przechodził właśnie obok kilkunastu boksów ustawionych jeden przy drugim, gdy ktoś go zapytał, czym się zajmuje w Jet Propulsion Laboratory, gdzie trwały prace nad robotami przystosowanymi do eksploracji Układu Słonecznego. Bjelde zaczął opowiadać o tym, jak się wykorzystuje półprzewodniki, wytrawianie plazmowe i ciśnienie pary nasyconej do zapewnienia napędu małym satelitom.
Wtedy ktoś zapytał o napęd dla większych systemów, na przykład rakiet. I nagle Bjelde doznał olśnienia. Nie został zaproszony tutaj ani na wizytację, ani na degustację darmowej coli. To jest rozmowa w sprawie pracy.
– Wylądowałem w pomieszczeniu – opowiadał – które, czego wówczas nie wiedziałem, nazywano chłodnią. Jakoś tak się złożyło, że klimatyzacja działała w tym miejscu ze zdwojoną siłą. Można tam było zamarznąć.
Przez pokój przewinęło się kilka różnych osób. Najpierw pojawił się jego kolega, Phil Kassouf. Potem przyszedł jego szef, wiceprezes firmy ds. awioniki, Hans Koenigsmann. W końcu przybył również sam Musk. Choć był od Bjelde’a zaledwie dekadę starszy, zdołał już zgromadzić ogromny majątek i cały czas robił furorę jako przedsiębiorca. Bjelde próbował standardowych metod przełamywania lodów – miło pana poznać, dużo o panu słyszałem, bardzo się cieszę z zaproszenia – ale hiperspostrzegawczy Musk, który nie lubi marnować czasu na uprzejmości, przeszedł od razu do rzeczy.
– Farbuje pan włosy? – zapytał.
Bjelde lekko się zarumienił, ale czym prędzej zaprzeczył. Musk ma w zwyczaju zadawać podczas rozmów rekrutacyjnych pytania, które mają zbić kandydata z tropu. Chce mieć okazję zaobserwować, jak potencjalny pracownik zareaguje w takiej sytuacji. Bjelde poradził sobie z tym wyzwaniem bez problemu, bo ma tak zwane gadane i potrafi rozmawiać właściwie z każdym. Szybko odzyskał rezon, po czym odparł:
– To było takie pytanie na przełamanie lodów? To nieźle wyszło!
Musk jednak pytał całkiem poważnie. Zauważył, że Bjelde ma bardzo jasne brwi, a włosy znacznie ciemniejsze. Młody inżynier wyjaśnił mu, że taka już jego uroda – i szybko obaj zaczęli się śmiać.
W trakcie półgodzinnej rozmowy Musk wypytywał Bjelde’a o wykształcenie i doświadczenie zawodowe, a przy okazji opowiadał też o swojej wizji, w której SpaceX to pierwszy krok na drodze do budowy cywilizacji kosmicznej. Sukces misji księżycowej NASA w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zainspirował studentów do nauki matematyki i nauk przyrodniczych. Wyrosło z nich potem całe pokolenie wspaniałych inżynierów, naukowców i nauczycieli. Pokolenie Bjelde’a dorastało w cieniu promów kosmicznych i kolejnych przełomów dokonujących się na niskiej orbicie okołoziemskiej, a przez to zapomniało trochę o brawurowych wyczynach załogi Apollo. W przeciwieństwie do Bjelde’a – który wybrał astronautykę dosłownie dlatego, że była pierwsza na alfabetycznej liście specjalizacji inżynierskich – większość błyskotliwych młodych ludzi nie myśli dziś o kosmosie, ponieważ woli zajmować się medycyną, bankowością inwestycyjną albo nowymi technologiami.
Musk również miał swój udział w rewolucji cyfrowej. Tworząc system PayPal, przyczynił się do przeniesienia bankowości do sieci. Transformacja cyfrowa dawała o sobie znać we wszystkich dziedzinach życia, od komunikacji począwszy, a na ochronie zdrowia skończywszy – i tylko drętwa kosmonautyka zdawała się zostawać w tyle. Amerykańskie i rosyjskie firmy cały czas wysyłały rakiety w przestrzeń pozaziemską z wykorzystaniem tych samych technologii, które służyły im z powodzeniem kilkadziesiąt lat wcześniej, a koszty tylko rosły. Trudno się było oprzeć wrażeniu, że sprawy zmierzają w niewłaściwym kierunku. Dlatego właśnie Musk postanowił założyć SpaceX. Teraz chciał przejść od podstawowych projektów do pracy nad konkretnym sprzętem, a Bjelde miał mu pomóc w projektowaniu elektroniki do rakiety.
Bjelde siedział w wychłodzonym pomieszczeniu i słuchał z pewnym niedowierzaniem. Miał przecież atrakcyjną posadę w agencji rządowej, niezłe perspektywy rozwoju kariery akademickiej i bujne życie towarzyskie. Aby podjąć pracę w SpaceX, musiałby z tego wszystkiego zrezygnować. Kassouf opowiadał mu, jak wiele wymaga się tu od pracowników, Bjelde wiedział więc, że przyjęcie propozycji Muska wywróciłoby jego życie do góry nogami. Ponadto Musk nie mógł mu dać żadnych gwarancji sukcesu. Jak niby mały zespół miałby zbudować rakietę? Choć wielu próbowało, dotychczas jeszcze się nie zdarzyło, żeby prywatna firma dokonała takiego wyczynu. Po rozmowie Bjelde długo się zastanawiał, czy złożone mu obietnice nie są czasem wyssane z palca.
Po kilku dniach odezwała się do niego asystentka Muska, Mary Beth Brown. Przysłała e-mail o pierwszej w nocy. Pytała, czy jest zainteresowany pracą. Wtedy Bjelde uświadomił sobie, że ta firma funkcjonuje w bardzo specyficznym rytmie.
Początkowo próbował negocjować wyższą stawkę. W NASA mógł liczyć na godziwe 60 tysięcy dolarów rocznie oraz pokrycie kosztów czesnego na studiach. SpaceX proponowała mu mniej. Aby móc pracować z wizjonerem nad inspirującym projektem i w celu realizacji misji, w którą miałby się w pełni zaangażować, musiał jeszcze zgodzić się na obniżkę wynagrodzenia. Gdy się nad tym zastanawiał, przypomniała mu się nauczycielka chemii z liceum, pani Wild, i jej ekscentryczna lista rzeczy do zrobienia przed śmiercią. Już po rozpoczęciu studiów Bjelde miał okazję obserwować, jak ta kobieta wypatruje okazji, by odhaczać na niej kolejne punkty (na przykład wykonuje taniec brzucha u podnóża egipskich piramid). Oferta mu się podobała, więc postanowił odpowiedzieć na zew przygody i spróbować szczęścia z Muskiem. Ostatecznie podróż na Marsa to szalenie trudne przedsięwzięcie. Niemal niewykonalne. Ale bynajmniej nie-niewykonalne.
– Chciałbym myśleć, że moglibyśmy żyć w świecie, w którym za życia jednego człowieka, w czasie krótkim jak okamgnienie, zdobędziemy – ty, ja i w ogóle wszyscy – środki do tego, aby dokonać tak wielkich rzeczy – powiedział o podróży na Marsa. – To naprawdę jest osiągalne. Mamy to na wyciagnięcie ręki.
Później Bjelde dowiedział się, że jeszcze zanim zaproszono go do SpaceX, Kassouf mocno go polecał. Firma szukała kogoś, kto potrafiłby zaprojektować elektronikę do rakiety – fachowca zdolnego stworzyć sprzęt i oprogramowanie monitorujące prosty tor lotu. Choć Bjelde nie był elektronikiem, Kassouf opowiedział Muskowi o tych wspólnych godzinach pracy w uniwersyteckim laboratorium, o tych wszystkich zarwanych nocach i o pasji, z jaką jego kumpel rozwiązywał trudne problemy. Tak naprawdę niejako za niego poręczył. Zapewnił, że jego kolega ze studiów będzie gotów w pełni zaangażować się w działalność SpaceX oraz pracę nad rakietą Falcon 1. W sierpniu 2003 roku Brian Bjelde, człowiek o brwiach w dziwnym kolorze, oficjalnie dołączył do zespołu SpaceX jako jego czternasty pracownik.
Historia SpaceX rozpoczyna się pod koniec 2000 roku, po drugiej stronie Stanów Zjednoczonych. Elon Musk podróżował właśnie drogą Long Island Expressway z przyjacielem Adeo Ressim, również przedsiębiorcą. Rzecz miała miejsce krótko po tym, jak rada dyrektorów usunęła Muska ze stanowiska dyrektora generalnego. Musk był ciągle jeszcze przed trzydziestką, ale już udało mu się bardzo wiele osiągnąć. Odkąd niespełna 10 lat wcześniej przybył do Stanów Zjednoczonych, zdążył uzyskać dyplomy w dziedzinie ekonomii i fizyki na renomowanej uczelni, a także założyć dwie firmy, które odniosły spektakularny sukces. Ressi dopytywał go więc teraz, co zamierza robić dalej.
– Powiedziałem Adeo, że zawsze interesował mnie kosmos, ale że moim zdaniem pojedynczy człowiek niewiele jest w stanie zdziałać w tym obszarze – odparł Musk.
Od czasów wielkich dokonań Apollo minęło 30 lat, więc pomyślał, że zapewne NASA jest już na najlepszej drodze na Marsa. Ta rozmowa mocno zapadła Muskowi w pamięć, więc jeszcze tego samego dnia zajrzał na stronę internetową agencji kosmicznej. Ku swojemu zaskoczeniu nie znalazł tam żadnej wzmianki na temat planów wysłania człowieka na Marsa. Uznał, że najpewniej strona jest kiepsko zaprojektowana.
Nie na tym jednak polegał szkopuł. Już po powrocie do Kalifornii Musk wybrał się na kilka konferencji poświęconych rozwojowi kosmosu i szybko się przekonał, że NASA po prostu nie ma żadnych planów zasiedlenia Marsa. Jednocześnie dowiedział się też, że istnieją prywatne grupy, które snują ciekawe wizje. Zaangażował się między innymi w pierwszy projekt Planetary Society, mający na celu stworzenie żagla słonecznego. Organizacja finansowana przez jej członków założycieli pracowała nad urządzeniem, które można by otwierać w kosmosie, aby odbijało promienie słoneczne i wykorzystywało fotony jako źródło napędu. Musk zdecydował się także wesprzeć XPRIZE Foundation, która obiecywała 10 milionów dolarów dla pierwszej ekipy, której uda się skonstruować prywatny statek kosmiczny zdolny odbyć krótki suborbitalny lot z ludźmi na pokładzie. Później, w 2001 roku, Musk nakreślił swój własny, prywatny plan podboju kosmosu, chcąc w ten sposób zachęcić opinię publiczną do wspierania NASA oraz wizji eksploracji Marsa. Plan obejmował budowę niewielkiej biosfery (o nazwie Mars Oasis, czyli Oaza Marsjańska), którą można by zainstalować na Czerwonej Planecie.
– Koncepcja zakłada, że umieszcza się pewną ilość marsjańskiej gleby w komorze wzrostu – mówił Chris Thompson, inżynier kosmonautyki pracujący dla Boeinga, który pomagał Muskowi w opracowaniu założeń dotyczących konstrukcji małego marsjańskiego lądownika. – Wymieszałoby się ją z glebą ziemską, wrzuciło trochę nasion, a potem śledziło z Ziemi przez kamerę ich wegetację.
Thompson współpracował z kilkoma innymi inżynierami nad kosztorysem takiego projektu biosferycznego. Musk dwukrotnie udał się ze swoimi doradcami do Rosji, żeby kupić na potrzeby tej misji odremontowane międzykontynentalne pociski balistyczne. Rosjanie nie potraktowali go poważnie i uznali za dyletanta. Zażyczyli sobie absurdalnie wysokich cen. Musk obawiał się, że jeśli przystanie na tę propozycję, to ostatecznie zażądają nawet więcej.
– Z ostatniej wyprawy do Rosji wracałem z przeświadczeniem, że „o rany, te ceny ciągle rosną, więc raczej nic z tego projektu nie wyjdzie” – wspominał. – Zacząłem się zastanawiać, co trzeba by mieć, żeby skonstruować własną rakietę.
Jeden z jego doradców, inżynier i aspirujący biznesmen, Jim Cantrell, poradził mu przyjrzeć się bliżej tej możliwości. Musk zaczął się więc spotykać z fachowcami od rakiet z Los Angeles, które uchodziło za główny ośrodek myśli inżynieryjnej w dziedzinie kosmonautyki. W krótkim czasie udało mu się zgromadzić grupę doradców, którzy mieli wspierać go w jego początkowych wysiłkach. Znaleźli się w niej John Garvey, który pracował z Thompsonem w Boeingu, a także późniejsza wschodząca gwiazda silników rakietowych, Tom Mueller. Musk doskonale zdawał sobie sprawę, że nie on pierwszy próbuje swoich sił w konstrukcji rakiet nośnych. Postanowił więc ustalić, jakie błędy popełnili dotąd inni przedsiębiorcy, żeby ich nie powtórzyć.
W lutym 2002 roku Garvey zorganizował Muskowi wizytę na poligonie, na którym swoje starty organizuje Reaction Research Society, słynne stowarzyszenie rakietowe z południowej Kalifornii. Milioner najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, jakie temperatury panują w górzystej części pustyni Mojave i jak mocno wieją tu wiatry, bo ubrał się zupełnie nieadekwatnie do warunków.
– Było jakieś minus osiem stopni – wspominał Thompson – a on tymczasem przybył na miejsce w eleganckich spodniach, sportowych butach Neiman Marcus i cienkiej skórzanej kurteczce.
Zadawał jednak trafne pytania i uważnie słuchał. Czytał o rakietach wszystko, co mu tylko wpadło w ręce, począwszy od starych radzieckich podręczników, a skończywszy na Ignition!, słynnej książce Johna Drury’ego Clarka o paliwach rakietowych.
Im więcej Musk wiedział o rakietach, tym lepiej rozumiał, dlaczego Amerykanie tak kiepsko rozwijają się w dziedzinie lotów kosmicznych. Jego wizja Oazy Marsjańskiej miała zainspirować opinię publiczną i w ten sposób zapewnić NASA lepsze finansowanie, a ostatecznie umożliwić ludzkości podróże na Księżyc i – w ramach kontynuacji misji Apollo – na Marsa. Teraz Musk przekonał się, że jeśli chodzi o NASA i organizację startów na świecie w ogóle, problemem są nie tylko pieniądze. Uświadomił sobie, że nawet gdyby Oazę Marsjańską udało się stworzyć, a budżet NASA uległby podwojeniu, to wszelkie inicjatywy kończyłyby się na wbiciu flagi i pozostawieniu odcisku stopy na nowym terytorium. Jemu tymczasem zależało na podboju Układu Słonecznego i na zasiedlaniu jego światów.
– Zaczęło do mnie docierać, dlaczego to wszystko tyle kosztuje – powiedział. – Przyglądałem się koniom, które NASA ma w swojej stajni. Skoro tam stoją Boeing czy Lockheed, to mamy przechlapane. Bo to są kulawe kobyły. Stało się dla mnie jasne, że Oaza Marsjańska nie wystarczy.
Za pierwszy krok na drodze do otwarcia perspektywy międzyplanetarnej Musk uznał obniżenie kosztów samych lotów kosmicznych. Gdyby NASA i firmy prywatne obniżyły koszty wysyłania ludzi i satelitów w kosmos, to dzięki zaoszczędzonym środkom mogłyby zrobić więcej tam na miejscu. To zaś powinno z czasem zrodzić kolejne możliwości. To olśnienie zmotywowało Muska do bardziej aktywnego działania.
Jeszcze wiosną Musk zaprosił kilkunastu uznanych inżynierów kosmonautyki na spotkanie, które odbyło się w Renaissance Hotel na lotnisku w Los Angeles. Wielu gości ostatecznie przyjęło zaproszenie za namową lidera inżynieryjnej społeczności Mike’a Griffina, który trzy lata później miał zostać szefem NASA i z którego rad Musk chętnie korzystał. Miejsca przy stole konferencyjnym zajęli także Garvey, Mueller i Thompson.
– Elon, jak to Elon, spóźnił się odrobinkę, czym wyprowadził z równowagi sporą część starej gwardii zajmującej się kosmonautyką – wspominał Thompson. – A potem wszedł i bez żenady oznajmił, że zamierza założyć własną firmę rakietową. Parę osób zachichotało, kilka się zaśmiało. Ogólnie reakcje były typu: „Człowieku, nie marnuj pieniędzy. Lepiej idź sobie posiedzieć na plaży”.
Musk nie podzielał ich wesołości. Powątpiewanie – wyrażone podczas tego spotkania, ale także przez jego zaufanych ludzi – niespecjalnie zrobiło na nim wrażenie, a jeśli już, to tylko dodało mu skrzydeł. Kilku przyjaciół już wcześniej próbowało go odwieść od tego pomysłu. Ressi przygotował nawet godzinny film dokumentujący liczne porażki przedsięwzięć rakietowych, a potem uparł się, żeby go razem z Muskiem obejrzeć. Inżynier Peter Diamandis zaczął mu wyliczać przedsiębiorców, którzy też chcieli budować rakiety i którym nic z tego nie wyszło.
– Uszy mi więdły od tego jego gadania o tym, jak to wyrzucam pieniądze w błoto – wspominał Musk.
Musk rozglądał się po zgromadzonych wokół stołu w Renaissance Hotel i wypatrywał pośród wątpiących choć paru takich, którzy by w niego uwierzyli. Szukał ludzi gotowych podjąć wyzwanie, zamiast przed nim uciekać. Chciał znaleźć optymistów wśród pesymistów. W kwietniu złożył pięciu osobom propozycję dołączenia do „zespołu założycielskiego” jego firmy. Na PayPalu zarobił jakieś 180 milionów dolarów i uznał, że połowę może zaryzykować na projekt rakietowy – a i tak jeszcze mu dość zostanie. On wykładał pieniądze, od swoich pierwszych pracowników oczekiwał równoważnego wkładu, tyle że w postaci zaangażowania.
Jego propozycję przyjęły tylko dwie z tych pięciu osób. Griffin, który mógł zostać głównym inżynierem projektu, wolał zostać na Wschodnim Wybrzeżu w okolicach Waszyngtonu, gdzie odgrywał istotną rolę w kreśleniu narodowej polityki kosmicznej. Musk nie zgodził się na łączenie tych obowiązków z pracą po drugiej stronie mapy i pewnie dobrze zrobił. Griffin, choć talentów mu nie brakowało, miał też apodyktyczne skłonności, trochę jak Musk. Niewykluczone więc, że obaj panowie często by się ścierali. Musk dalej szukał odpowiedniego człowieka: „Naprawdę dobrzy fachowcy nie chcieli do nas dołączyć, nie było sensu zatrudniać byle kogo”. Ostatecznie Elon Musk sam objął stanowisko głównego inżyniera.
Marzyło mu się zatrudnić też Cantrella, któremu ze względu na rzadkie połączenie wiedzy inżynieryjnej z elokwencją chciał powierzyć kwestie związane z rozwojem biznesu. On jednak też nie za bardzo chciał się przeprowadzać. Aby go nakłonić do opuszczenia Utah, Musk musiałby mu dużo zapłacić i jeszcze zapewnić różnego rodzaju gwarancje.
– On się ostatecznie nie zdecydował – wspominał. – Wspierał nas tylko przez bardzo krótki okres w roli konsultanta.
Trzecim, który odmówił, był John Garvey, co Muska nieco zaskoczyło, zważywszy, że akurat on entuzjastycznie wspierał jego przedsięwzięcie. Garvey uznał jednak, że wizja rakiety nośnej zdolnej wynieść w kosmos 1000 funtów, czyli prawie pół tony, może okazać się zbyt ambitna. Wolał projektować coś lżejszego. Poza tym umyślił sobie, żeby Musk wykupił jego niewielką firmę kosmonautyczną Garvey Spacecraft Corporation. Musk wspominał ponadto, że Garvey życzył sobie nosić dumny tytuł dyrektora ds. finansowych. Zniechęcił tym do siebie przedsiębiorcę, ponieważ nie miał żadnego doświadczenia zawodowego w dziedzinie finansów.
Po trzeciej odmowie na liście pozostały już tylko dwa nazwiska. Mueller miał okazję obserwować w swojej karierze przedsiębiorców, którzy mieli świetne plany, ale ponosili porażkę z powodu braku środków. Widywał też takich, którzy pieniędzy mieli w bród, ale za to z planami im nie szło zbyt dobrze. Musk tymczasem miał zarówno ciekawe pomysły, jak i dość pieniędzy, żeby przeprowadzić przedsięwzięcie przez trudną fazę projektowania i rozwoju. Muellera skusiło jednak przede wszystkim wyzwanie, jakim było samodzielne projektowanie nowego silnika rakietowego. Gdy Musk zaproponował mu, że to właśnie będzie miał okazję robić – a do tego otrzyma akcje nowo powstającej firmy – Mueller usiadł z żoną do poważnej rozmowy. Miał co prawda stabilną pracę w dużej firmie kosmonautycznej, ale jego żona wiedziała, że takiej okazji wolałby nie przepuścić. Poradziła mu, żeby przyjął propozycję Muska, więc Mueller to właśnie zrobił. Ponieważ nikt nie podpisał przed nim umowy, to on był pierwszym z pracowników firmy SpaceX.
Thompson, który dopiero niedawno założył rodzinę, też chwilę się wahał, zanim porzucił dotychczasową dobrze płatną pracę w branży. Podczas rozmowy telefonicznej pod koniec kwietnia Musk próbował rozwiać jego wątpliwości. Zdawał sobie sprawę, z czego Thompson i Mueller muszą zrezygnować, więc z wyprzedzeniem przelał obu na specjalne konta równowartość dwuletniej pensji. Chodziło o to, żeby żaden z nich nie musiał się martwić o dochody, na wypadek gdyby Musk postanowił w pewnym momencie zakończyć projekt. Thompsonowi ostatecznie właśnie dzięki temu udało się nakłonić żonę do wyrażenia zgody na to przedsięwzięcie. On sam żałuje tylko, że tak długo zwlekał i przez to dołączył do firmy jako jej pracownik numer dwa.
Firma Space Exploration Technologies została zarejestrowana 6 maja 2002 roku. Musk, Mueller i Thompson początkowo używali skrótu S.E.T., ale po kilku miesiącach Musk wymyślił bardziej chwytliwą skrótową nazwę: SpaceX.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------