- W empik go
Odnajdując A. - ebook
Odnajdując A. - ebook
"Odnajdując A." jest dziennikiem w formie esejów, w których autorka zabiera nas w podróż po greckiej wyspie, choć jak się okazuje, również w głąb siebie, by odnaleźć to, co jest w życiu najważniejsze. Pod literą A kryje się wiele znaczeń, od niej rozpoczynają się nazwy etapów zmiany sposobu myślenia narratora, a jej najważniejsze rozwinięcie to awareness, czyli świadomość, która dla każdego czytelnika może oznaczać coś zupełnie innego. Świadomość ciała. Świadomość chwili obecnej – wiecznego teraz, które donikąd nie odchodzi. Świadomość swoich ograniczeń i ich przemijalności. I przede wszystkim świadomość życia, którego każdy z nas sam dla siebie jest kreatorem.
Autorka zakochała się w Lefkadzie podczas swojej pierwszej podróży na wyspę we wrześniu 2021 z zaprzyjaźnionym biurem turystycznym, o którego założycielce wspomina wielokrotnie na stronach książki. Właśnie wtedy stworzyła krótkie eseje jako szkic emocji towarzyszących jej podczas wyjazdu, który przewartościował jej sposób myślenia. Po powrocie rozwinęła je i napisała tę książkę.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7564-669-6 |
Rozmiar pliku: | 906 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Postanowiłam więc być bardziej ostrożna i nie uciekać za daleko, najlepiej nigdzie. Ograniczyłam do niezbędnego minimum to, co mogło budzić silne emocje, zarówno te pozytywne, jak i negatywne, wierząc, że to najlepsze rozwiązanie, bym pozostała spokojna i ukierunkowana. Miałam w sobie wiele miłości i chciałam przełożyć ją na ludzi ogółem – pomagać im, wykorzystując moje talenty. Wtedy czułam się najbardziej spełniona. Wydawało mi się, że powinnam odłożyć siebie na bok, żeby móc w pełni zaangażować się w to, co dawało dobro innym. Przestałam więc śpiewać, wszystkie farby oddałam Rafaelowi, ekscentryczne ubrania w stylu Abby upchnęłam do starej skórzanej walizki, jakby z cichą nadzieją, że kiedyś jeszcze się przydadzą. Nie wychodziłam już z domu, ale byłam wdzięczna za możliwość spędzania moich dni na niesieniu realnej pomocy w pracy, która składała się z tłumaczenia wizyt lekarskich, przesłuchań policyjnych i zastrzegania kart bankowych. Kiedy nie pracowałam, nie rozstawałam się z siedmiusetstronicową książką z terminologii anatomicznej, więc czułam się zupełnie jakbym studiowała medycynę po angielsku. Pomagałam ludziom przełamywać barierę językową w sprawach, które były dla nich ważne, przy okazji niepostrzeżenie nakładając wiele barier na siebie.
Moje próby okiełznania artystycznego ognia, który uporczywie nie chciał zgasnąć, kosztowały wiele wysiłku i doprowadziły do tego, że moje życie przypominało bezustanne fale uderzające we mnie na przemian, zupełnie jak epoki literackie – serce, rozum, serce, rozum… Nigdy nie umiałam znaleźć złotego środka – dla mnie istniało tylko czarne albo białe. Nic pomiędzy.
Nie mogę powiedzieć, że było źle, bo miałam dobre warunki pracy i otworzyły się przede mną nowe możliwości, ale nie umiałam być do końca szczęśliwa. Tęskniłam za wieloma rzeczami, z których zrezygnowałam, choć wcale nie musiałam. Za pracą w kawiarni i polerowaniem szkła o dziesiątej wieczorem, za oglądaniem czarno-białych filmów przy kieliszku wina, gdy dawałam sobie jeszcze jakikolwiek wolny czas. Uwierzyłam wtedy w iluzję, że życie nie może być lekkie, żeby było wartościowe. Tak naprawdę tylko mój nawyk niewymuszonej radości z małych rzeczy ratował mnie od rutyny, nadając znaczenia codzienności, która nie do końca była taka, jaki początkowo był plan. Czasami budziłam się pełna lęku, nie chcąc wychodzić z łóżka. W inne dni musiałam wstawać szybko, w pośpiechu i natłoku obowiązków w głowie, obiecując sobie pomedytować później.
Pamiętam, że kiedyś zapytałam mamę:
– Miałaś taki moment, gdy zorientowałaś się, że nie jesteś już tą blondynką z gitarą, poetką, która wszystkim się wzruszała, bo musisz zająć się tyloma sprawami, że nie ma już na to miejsca w twoim życiu?
– Nie – odpowiedziała. – Wciąż trzymam gitarę pod łóżkiem w sypialni.
Wtedy nie mieściło mi się to w głowie. Nie potrafiłam tego wyśrodkować.
Na początku założyłam, że nie pojadę nigdzie tamtego lata, bo praca była ważniejsza, jednak z czasem uśmiech losu sprawił, że nadzieja na Lefkadę stała się moim słońcem, do którego wystawiałam twarz jak słonecznik w samotne sobotnie popołudnia. Soboty były moje – na wskroś moje. Wszyscy, z którymi mieszkałam, mieli pełno swoich spraw i wyjeżdżali na cały dzień, a ja zazwyczaj pracowałam – już hobbystycznie, jak wtedy twierdziłam. Uwielbiałam moją pracę. Zazwyczaj wtedy przychodziło mniej połączeń, więc mogłam snuć się po domu z mokrymi włosami po porannym prysznicu, nucąc ulubione standardy jazzowe. Latem i wczesną jesienią otwierałam na oścież balkon, by zaprosić na kawę rześki poranek i słyszeć ciche odgłosy ulicy, gdy czytałam w fotelu książkę o Nowym Jorku, tworząc w wyobraźni obrazy i wizje. Jednak takie pseudowolne soboty nie wystarczały, żeby choć trochę się wyłączyć. Dostawałam obsesji, bo nie znałam umiaru. Dobrze by było, żeby przynajmniej nie śniła mi się praca. Liczyłam na to, planując wyjazd do Grecji, choć miałam obawy, że umysł nie da mi się wyciszyć i zjedzą mnie wyrzuty sumienia za lenistwo, które było jakby synonimem odpoczynku w moim słowniku. Trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy, nie mogłam tak dalej funkcjonować i miałam nadzieję, że przestanę. Nie spodziewałam się jednak, ilu cudownych przypadkowych odkryć dokonam na tej tajemniczej wyspie w pogoni za spokojem myśli, z lekkim oczekiwaniem przywrócenia sobie tej iskry szaleństwa, choć wtedy absolutnie bym się do tego nie przyznała.