Odnaleźć radość życia - ebook
Odnaleźć radość życia - ebook
Doktor Hugh Duncan, weteran konfliktów zbrojnych, postanowił odciąć się od zła tego świata. Na wysepce Oceanii zajmuje się uprawą warzyw, pracuje on-line ze stworzonym przez siebie Funduszem mającym ulepszyć świat, ludziom z wyspy zaś pomaga tylko w wyjątkowych sytuacjach. Na wyspie pojawia się pielęgniarka Gina, która przyjechała zaopiekować się chorą krewną. Gdy poznaje Hugh, chce mu pomóc odnaleźć nadzieję na szczęśliwsze życie. Ale dla niego pojęcia takie jak dobro, radość czy miłość to puste słowa. Gdy wreszcie dostrzega w nich sens, Giny nie ma już na wyspie. Postanawia ją odnaleźć...
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-9176-7 |
Rozmiar pliku: | 647 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kompletnie zapomniała o wombatach.
Gina Marshall dopiero co wylądowała na Sandpiper Island, a przypomniała sobie o nich, dopiero gdy w coś uderzyła. Świecąc sobie latarką w komórce, stała teraz na wyboistej drodze przez busz, spoglądając na wombata tuż przed maską samochodu Babs, ciotecznej babki.
Mocno go uderzyła? Chyba nie, nie jechała szybko.
Przypłynęła ostatnim wieczornym promem, więc Babs zostawiła jej na przystani swoje auto: stare wysłużone mini, na dodatek ciasne. A zwierzak nie był mały. Całe szczęście, że samochód się nie przewrócił.
Potężne niczym kloce wombaty zawsze stanowiły problem na Sandpiper Island. Miejscowi mieli przed nimi respekt, ale ona o nich zapomniała. Na widok jakiejś „kłody” nacisnęła hamulec, ale kilka sekund za późno.
Zwierzak leżał na plecach, z krótkimi łapami do góry. Na jednej zauważyła plamkę krwi. Znajdowali się w samym sercu parku narodowego, gdzie praktycznie nikt nie mieszkał. Było ciemno choć oko wykol. Zadrżała. Weź się w garść. Jesteś pielęgniarką z dyplomem ratownika. Triaż. Działanie. Poradzisz sobie.
- Przepraszam, że cię potrąciłam – powiedziała. – Ale co dalej?
Trochę pomogło, ale czy należy o to pytać pacjenta?
Wombat nie odpowiadał, wpatrując się w nią szklanym wzrokiem. Leżał nieruchomo, mimo że nie stracił dużo krwi. Uraz głowy? Kręgosłupa? Leży tak, bo doznał wstrząsu, czy stało mu się coś gorszego?
Trudno to stwierdzić w przypadku torbacza.
Gdyby szło o człowieka, sprawdziłaby, czy oddycha, skontrolowała tętno. Jednak wiedząc co nieco o tych zwierzętach, była świadoma, że jeżeli ten osobnik nie umiera, to może ją podrapać albo ugryźć.
Powinna usunąć się z drogi, a miała do czynienia z całkiem sporym osobnikiem. Nie była pewna, czy udałoby się jej go podnieść, gdyby odważyła się zaryzykować.
Nie znała numerów alarmowych, a miasteczko, z którego niedawno wyjechała, na pewno już było pogrążone w ciemnościach.
Noc czarna jak smoła. Wszechogarniający mrok nieoczekiwanie przywołał wspomnienia sprzed lat: zbocze góry, nieprzenikniona ciemność, swąd spalonych wraków i pustka, totalna pustka.
Przestań! Masz światła samochodu, masz latarkę w komórce. Ale poza ich zasięgiem…
Jedyne co, ci pozostało, to zadzwonić do cioci. Ale Babs jest chora na serce i dlatego po nią nie przyjechała. Jednak na pewno na nią czeka i poda jej numery alarmowe.
- Gina? – W głosie starszej pani zabrzmiała nuta poirytowania. – Jesteś już na wyspie? Znalazłaś samochód? Joe ma ci przekazać kluczyki. Spodziewałam się ciebie wcześniej.
- Tak, znalazłam auto. Ale potrąciłam wombata.
- Co takiego?! No nie mów…
Wyspa oddalona o godzinę lotu z Sydney była ostoją dzikiej zwierzyny.
- Nie potrąciłam go bardzo mocno – broniła się Gina – ale chyba ma złamana nogę i się nie rusza.
- Przytomny?
- Patrzy na mnie.
- Nie wątpię – mruknęła Babs. – Jest przerażony. Ale nie podchodź do niego za blisko.
- Wiem. Wombata nie wolno przestraszyć. Ale poza tym… potrzebuję pomocy. Co mam zrobić?
- Potrzebny ci Hugh – odparła Babs po namyśle.
- Jaki Hugh?
- Hugh Duncan. Lekarz.
- Myślisz, że przyda mi się weterynarz?
- Oczywiście – prychnęła starsza pani.
Gina doskonale pamiętała ten władczy ton. Od samego początku znajomości krewna miała ją za nic.
- Ale na wyspie nie ma ani weterynarza, ani lekarza. Nie pamiętasz, że w razie choroby trzeba dostać się promem do Gannet? Hugh brał udział w jakiejś misji lekarzy, którzy działają tam, gdzie jest wojna. Został ranny i kuleje. Bardzo nie lubi, jak mu się zawraca głowę, ale w sytuacji krytycznej pomoże. Jeżeli do rana uda mu się utrzymać wombata przy życiu, jutro zawieziesz go do Gannet. Tam jest klinika dla dzikich zwierząt. W aucie masz koc. Nakryj go, żeby cię nie podrapał, i zawieź go do Hugh.
Po ciemku. Spojrzawszy na zwierzaka, uznała, że mimo najlepszych chęci go nie uniesie.
- Nie dam rady go podnieść. On jest ogromny.
- Nie przesadzaj… – zniecierpliwiła się Babs. – Wobec tego dzwoń do Hugh. Nie będzie zadowolony, ale przyjedzie.
- Nie ma tu jakiegoś policjanta?
- Możesz zadzwonić do Joan Wilmot. Na pewno ją pamiętasz. Jest naszym starostą i policjantem. Ale ona i tak skontaktuje się z Hugh, a wtedy będziesz miała do czynienia z dwiema złymi na ciebie osobami. A licząc mnie, to nawet trzema.
- Masz mnie dosyć? – Tak szybko?
- Trzeba było bardziej uważać.
Przeleciałam pół świata, pomyślała Gina, bo powiedziałaś, że mnie potrzebujesz, a pouczasz mnie, jeszcze zanim się zobaczyłyśmy?
Nagle sobie przypomniała, jak mając piętnaście lat, po śmierci rodziców wylądowała na Sandpiper Island. Wtedy Babs przytuliła ją tak mocno, jakby już nigdy nie miała wypuścić jej z objęć. Ale pół godziny później nakrzyczała na nią, bo nakrywając do stołu, położyła sztućce po niewłaściwej stronie. Jednak mimo niezadowolenia Babs, spoglądając wtedy na stół, poczuła ogromną ulgę, a po kilku koszmarnych tygodniach malkontenctwo ciotki sprawiło, że doszła do siebie. Przynajmniej na jakiś czas.
Teraz znalazła się tu, bo Babs jest schorowana. Babs taka sama jak zawsze. Wiecznie niezadowolona.
- Czyli mam zadzwonić do tego… Hugh.
- Sama do niego zadzwonię – odparła wspaniałomyślnie Babs, po czym wszystko popsuła, dodając: - Bo ty pomylisz kierunki. Jesteś pewnie na drodze do Windswept Bay.
- Skąd wiesz?
- Bo tam zawsze są wombaty. Nie ruszaj się z miejsca. Już do niego dzwonię.
- Babs?
- Co takiego?
- Zadzwoń do mnie, żeby mnie zawiadomić, czy przyjedzie. – Bardzo się starała, by nie zabrzmiało to jak prośba przestraszonego dziecka.
- Zadzwonię – prychnęła Babs. – Zawsze bałaś się ciemności. Powinnaś już z tego wyrosnąć, ale nic się nie bój. Jedyne straszydło, którego możesz się obawiać, to Hugh Duncan.
Nie miał ochoty odbierać tego telefonu.
Kurczę, należało wybrać inną wyspę, taką, na której mieszka lekarz. Osiadł się na Sandpiper, bo wydawało mu się, że już dalej uciec nie można. Prawie cała wyspa była rezerwatem przyrody, a tylko dziesięć procent jej powierzchni stanowiły farmy. Większość znajdowała się na drugim końcu wyspy, w pobliżu miasteczka.
Kupił to miejsce od faceta, który żył niczym pustelnik, a właśnie tego mu brakowało.
Wraz z Hoppym, foksterierem uratowanym z tego piekła, gdzie obaj zostali ranni, teraz podziwiali piękno przyrody, myśląc: To jest to! Dochodziło wprawdzie do zatargów między dzikimi zwierzakami i Hoppym, ale leciwy pies na trzech nogach nie stanowił wielkiego zagrożenia. Gdy Hoppy, ugryziony przez jaszczurkę, nauczył się, że z wężami lepiej nie zadzierać, sytuacja się unormowała.
Niestety miejscowi się zorientowali, że jest lekarzem.
Nigdy nie miał zamiaru zostawać lekarzem na od ciętej od świata wyspie. Przed zainstalowaniem się tutaj należało lepiej się rozeznać w sytuacji. Mógł odmawiać pomocy, gdy sprawą można było zająć się na Gannet Island. I odmawiał. Jednak w ciągu tych trzech lat na Sandpiper otrzymywał wezwania, których nie potrafił zignorować.
- Doktorze, on umiera… Doktorze, wypadek…
Teraz, o dwudziestej drugiej, zadzwonił telefon.
Spojrzał na numer. Problemy.
Babs Marshall ma osiemdziesiąt cztery lata i jako jedyna mieszka na tym końcu wyspy, ale podobnie jak on nie jest towarzyska. Widywał ją na plaży, gdy spacerował z Hoppym. Zbierała kawałki drewna, czasami woziła taczką wodorosty na nawóz do ogrodu. Jednak ani razu go nie zaczepiła.
Ale kilka miesięcy temu miała poważny atak serca. Przeżyła, bo zauważył, że w jej domu nie pali się światło, więc poszedł sprawdzić…
Znalazł ją nieprzytomną. Gdy wróciła ze szpitala, przykazał jej dzwonić do siebie, ilekroć czegoś będzie potrzebowała, więc tym razem musiał się odezwać.
- Cześć, Babs. – W przypadku tej starszej pani uprzejmości były stratą czasu. – Jakiś problem?
- Chodzi o Ginę – powiedziała zirytowana. – Moją krewną.
Trochę się zrelaksował, bo widząc jej numer poczuł, że serce mu się ścisnęło. W jej przypadku ani on, ani inny lekarz niewiele mogliby zdziałać. Ale… krewna?
To chyba ta krewna, o której wspomniała, gdy martwił się, że mieszka sama.
- Powiedziałam, że jej potrzebuję – poinformowała go kilka miesięcy wstecz. Nic więcej o niej nie usłyszał.
- Jest na wyspie? Zachorowała?
- Właśnie przypłynęła. Mówi, że na drodze potrąciła wombata. Chyba mu złamała nogę, bo się nie rusza.
Cisza. W tej części rezerwatu obowiązywało ograniczenie prędkości, a zwierzęta były świętością.
- Na pewno nie jechała szybko, bo ma moje auto.
Na wzmiankę o tym pojeździe niemal się uśmiechnął. Mini miało chyba tyle samo lat co Babs. To cud, że jeszcze jeździ. Wydawałoby się, że w takim starciu wygra raczej wombat. Ale w nocy, na tych drogach…
- Okej – odparł zmęczonym głosem. – Niech go tu przywiezie.
- Tego jej nie zrobię. Jest tam sama, a jak mówi, zwierzak jest taki duży, że go nie udźwignie. Poza tym ona boi się ciemności. Pomogłabym jej, ale ma moje auto. Joe odprowadził je na przystań, żeby sama tu dojechała.
- Mieszka w Australii?
- Pracowała na wycieczkowcach, ale z powodu pandemii rejsy zawieszono, więc dotarła tu dopiero teraz.
Fantastycznie. Obraz kuzynki z każdą chwilą stawał się coraz bardziej zniechęcający.
- Przepraszam, że zawracam ci głowę. Pomożesz jej? Zrozum, nie chodzi mi o nią, ale o wombata.
Wombat. Zacisnął zęby.
Ale Hoppy spogląda na niego z niepokojem w oczach. Od tylu lat jest jego opoką. Potrzebujesz empatii? Hoppy jest pierwszy. Teraz wpatruje się w niego z przechylonym łebkiem. Hugh przeniósł wzrok od kominka, przez książkę, świetny kryminał, do szklanki z whisky i dalej, na Hoppy’ego, który aż drżał z niepokoju. Kolejne stworzenie z problemami.
Nie antropomorfizuj. Hoppy nawet nie słyszał tej rozmowy.
- Okej – zdecydował.
- Dziękuję.
Rozłączył się bez słowa.
- Dokładaj do kominka i ani się waż dotknąć mojej whisky – zwrócił się do psa, który pomachał ogonem. – Jasne, wiem, że chodzi o wombata i muszę pomóc. Ale i o tę idiotkę, która spędza życie na wycieczkowcach.
Denerwowała się, tym bardziej że nie pojawiało się żadne światło, a na dodatek bała się ciemności. Bryza od oceanu, za dnia mile chłodząca, teraz przyprawiała ją o dreszcz. I ten złowieszczy poszum drzew…
Wombat leżał na grzbiecie ze wzrokiem wbitym w nią. Gdyby nie to, że wodził za nią wzrokiem, mogłaby pomyśleć, że zdechł.
- Byłoby łatwiej – mruknęła, ale zaraz się poprawiła. – Przepraszam, bardzo się cieszę, że żyjesz.
Jej słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Szacował ją spojrzeniem.
- Babs powiedziała, że ktoś już do nas jedzie – poinformowała go. Chwilę później dostrzegła światła zbliżające się od drugiego końca zatoki, z przeciwnego kierunku niż dom Babs. – Od strony pana Jeffersona. – Jakby dla wombata miało to znaczenie.
Natykała się na Jeffersona w trakcie dwóch lat, które po śmierci rodziców spędziła u Babs. Mieszkał w chałupie z drewna i żył z tego, co uzbierał. Ogłosił, że południowa część zatoki Windswept Bay należy do niego i jeżeli ktoś choćby na metr wtargnie na to terytorium, poszczuje go psami. Od Babs dowiedziała się, że parę lat temu władze parku nakazały mu usunąć złomowisko. Czyżby ten facet, ten Hugh, przejął jego chatę?
Lekarz. Drugi odludek?
Czekała, od czasu do czasu wstrząsana dreszczem. Na litość boską, jest dorosłą kobietą, a nie piętnastolatką, która boi się Henry’ego Jeffersona.
Gdy auto zatrzymało się tuż przed nią, dumnie się wyprostowała.
Auto okazało się wypasionym SUV-em przystosowanym do poruszania się w trudnym terenie. Oślepiona reflektorami widziała jedynie barczystą sylwetkę kierowcy.
Aż jęknęła. Bez sensu. Przecież przez lata pracowała jako medyk zespołów badawczych w najodleglejszych zakątkach świata. Jest pielęgniarką, do tego niezłą, a ukończenie specjalnego szkolenia skierowało ją na tory medycyny ratunkowej, więc jej kwalifikacje stawiają ją na równi z nim… no prawie.
- Dobry wieczór. Doktor Duncan?
- Niestety tak. A pani to Gina? Kto go potrącił?
Jego ostry ton sprawił, że aż się skurczyła.
- Ja. Był na środku drogi – tłumaczyła się potulnie. Kurczę, weź się w garść. – Nie potrąciłam go mocno.
- Jesteś w samym sercu parku narodowego.
- Wiem, przepraszam. – Dlaczego go przeprasza?! Przeprosiła wombata. – Coś mu się stało w nogę.
- Przez ciebie. – Lekko utykając, Hugh podszedł bliżej.
Postawny, szerokie bary, długie nogi. Miał na sobie rozciągnięty podkoszulek, spłowiałe dżinsy i wojskowe buty; na twarzy głęboka blizna od kącika ust aż do lewego ucha, krótko ostrzyżone włosy.
Idąc, wkładał skórzane rękawice. Nie zwracając na nią uwagi, z latarką w ręku pochylił się nad zwierzakiem, który rzucił mu błagalne spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Ona mnie staranowała. Uwolnij mnie od niej”.
- Chyba złamałam mu nogę.
- Zaraz to sprawdzimy – powiedział znacznie łagodniejszym tonem. – Stary, spokojnie, przewieziemy cię w bezpieczne miejsce, ale najpierw zobaczmy, co ci jest.
Czując się niepotrzebna, wycofała się. Bezradna i z poczuciem winy. Jak nikomu niepotrzebna idiotka. Gdyby wsiadła do mini i odjechała, nawet by nie zauważył.
W końcu przyniósł z samochodu gruby koc.
- Moim zdaniem nie doszło do złamania – oznajmił. – Ma lekkie otarcia i stracił trochę sierści, ale chyba doznał wstrząśnienia mózgu. Miejmy nadzieję, wystarczy trochę spokoju, żeby doszedł do siebie.
- Ale… nie stracił przytomności.
- Można mieć wstrząśnienie mózgu i nie stracić przytomności – wyjaśnił jak jakiemuś głąbowi.
Przecież o tym wie. Dlaczego mówi jak idiotka?
- Ja… Co z nim zrobisz?
- Zabiorę do siebie, opatrzę rany i przez dobę albo dwie potrzymam w cieple. Mamy szczęście, że to samiec, bo z samicą z młodymi w torbie nie byłoby tak łatwo. Myślę, że jak się wygoi, przywiozę go w to miejsce i poradzę, żeby wystrzegał się durnych kierowców, którzy w rezerwacie przyrody nie zwracają uwagi na wombaty.
- Jechałam bardzo wolno.
- Gdyby nie to, że prowadziłaś auto Babs, mogłaś go zabić.
- Czyli wyszło na dobre – warknęła, nagle ogarnięta złością. – Nie chciałam go potrącić! Ale reflektory Babs są do kitu, a on… wszedł mi prosto pod koła.
- Tutaj jest rezerwat przyrody i to jest jego miejsce, nie twoje. – Hugh pochylił się, by owinąć wombata kocem, po czym go podniósł, jakby nic nie ważył.
Lata temu, mieszkając na tej wyspie, Gina podczas sztormu znalazła małego osieroconego wombata. Dopiero gdy sztorm ustał, mogła zawieźć go do rezerwatu na wyspie Gannet. Był maleńki, ale ciężki.
Ten okaz na pewno był cztery razy cięższy, a dla Hugh ważył tyle co piórko.
- Twoim autem da się dalej jechać?
Przyjrzała się wehikułowi Babs. Zderzak trochę wgnieciony, ale nie dotyka opony. Da się wyklepać.
- Tak.
- Jedź wolno. Głupotą jest znaleźć się tu po zmroku.
Jakby o tym nie wiedziała.
- Musiałam jechać tędy, bo inaczej do Babs nie można się dostać, a jestem jej potrzebna.
- Potrzebuje cię już od czterech miesięcy.
Ups, ktoś tu kogoś ocenia.
Nie bardzo wiedziała, jak się bronić. Hugh ułożył wombata w SUV-ie, zamknął klapę i zwrócił się do niej.
- Jedź już. Będę tu czuwał, aż zobaczę twoje światła u Babs.
- Na wypadek gdybym potrąciła drugiego wombata?
- Na wypadek, gdyby się okazało, że jednak twoje auto ma jakąś usterkę, której nie zauważyłaś.
- Dzięki.
- Tobie nic nie dolega? – zapytał znienacka. – Szyja cię nie boli? Miałaś zapięte pasy?
Tymi pytaniami zbił ją z tropu. Zmienił się tak samo jak wtedy, gdy przemawiał do wombata. Niespodziewanie stała się pacjentem, a on był zobowiązany się o nią… zatroszczyć?
Przecież on jest lekarzem. Robi, co do niego należy.
- Nic mi nie jest. – Poczuła, że zaraz się rozpłacze.
- Na pewno? – Poświecił jej latarką w oczy.
Zobaczył w nich zmęczenie? Łzy? Zamrugała.
- Na pewno – wykrztusiła. – To tylko zmęczenie. I trochę mi przykro z powodu wombata.
- Twoja ciotka mówi, że boisz się ciemności. – Jego głos złagodniał. Patrzył teraz na mnie jak na wombata. Jak na stworzenie w potrzebie?
Kobieto, weź się w garść. Udało jej się kiwnąć głową i odwrócić od blasku latarki.
- Wcale się nie boję – skłamała. – Ciocia ciągle traktuje mnie jak dziecko. Dziękuję, doktorze. Czy mogę zapłacić… za wizytę domową?
- Nie biorę pieniędzy od wombatów. – Chyba się uśmiechnął. – Jedź już. Będę obserwował twoje światła.
- Hm… dziękuję – wykrztusiła.
- Jedź już.
Więc odjechała.