Odnaleźć szczęście - ebook
Odnaleźć szczęście - ebook
Lowena Trevanion nigdy nie miała własnego domu. Jako dziecko z nieprawego łoża trafia do zamożnej rodziny Carberrych. Zostaje wychowana przez guwernantkę dzieci starego lorda, a kiedy dorasta, obejmuje stanowisko pokojówki. Jej wyjątkowa uroda szybko zwraca na siebie uwagę sir Edwarda, nowego lorda Carberry.
Tymczasem do majątku powraca sir Marcus, młodszy brat lorda. Zauroczony Loweną proponuje jej, aby zamieszkała w majątku jego matki w charakterze damy do towarzystwa. Sir Edward nie zamierza jednak tak łatwo pozwolić jej odejść…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-4377-3 |
Rozmiar pliku: | 683 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 1761
Wielki, zmurszały gmach Beresford House wznosił się na uboczu małej wioski w Devon, na skalistym cyplu nad morzem. Należał do bardzo starej i szacownej rodziny. Jeszcze do niedawna mieszkało w nim troje Beresfordów, jednak przed rokiem sir Frederick zmarł na gorączkę, zostawiając żonę i swoją jedyną córkę Meredith.
W domu unosił się zapach śmierci. W zimnym, przyćmionym świetle dwudziestoletnia Nessa Borlase patrzyła ze smutkiem na swoją młodą panią, która spoczywała w białej koszuli nocnej na łóżku. Obok niej, w kołysce, leżała jej córeczka, którą urodziła zaledwie cztery dni wcześniej. Chociaż gorączka, która zabrała jej ojca, oszczędziła Meredith, śmierć upomniała się o nią w połogu. Narodziny córeczki okupiła niepojętym cierpieniem. Kiedy wreszcie dziecko przyszło na świat, była tak wyczerpana, że wkrótce później wydała ostatnie tchnienie.
Z chwilą, gdy nadeszły bóle porodowe, matka Meredith, lady Margaret, oddaliła się do swoich pokoi, zostawiając rodzącą córkę opiece Nessie. Gdy pokojówka przyszła błagać, aby wezwano lekarza, lady Margaret chłodno odmówiła.
Weszła do pokoju i omiotła wzrokiem postać zmarłej córki; jej twarz nie zdradzała żadnych emocji. Nessa nie przypuszczała, że matka może zachować taką obojętność po śmierci jedynego dziecka.
– Czyli nie żyje? – Jej głos był równie zimny, jak jej spojrzenie.
Nessa westchnęła boleśnie.
– Tak – odpowiedziała. – Zmarła przed chwilą. Zamierzałam panią powiadomić…
Lady Margaret pokiwała głową i przeniosła wzrok na kołyskę. Dziewczynka jakby wyczuła gniew babki i zakwiliła cicho.
Z trwogą w sercu Nessa podeszła do dziecka i wzięła je na ręce.
– Ona jest głodna – szepnęła. – Muszę ją nakarmić.
– Nie chcę jej w moim domu. Masz ją natychmiast stąd zabrać! Nieważne dokąd, byle zniknęła z moich oczu.
Nessa spojrzała na nią wstrząśnięta. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.
– Zabrać ją? Wybacz, pani… Nie rozumiem. Gdzie mam ją zabrać?
– Do Castle Creek, do jej ojca, tego libertyna. Nie obrażaj mojej inteligencji, udając, że nie wiesz, o kim mowa. Ty też nie jesteś niewiniątkiem.
Lady Margaret przemawiała zimnym, zdecydowanym tonem, mimo że stała u łoża śmierci swojej córki.
– Wiem, że odegrałaś swoją rolę w tych obmierzłych schadzkach, które odbywały się za moimi plecami.
Z chwili na chwilę Nessę ogarniało coraz większe otępienie. Bezduszne słowa wstrząsnęły nią do głębi.
– Sir Robert przebywa w Meksyku, milady… Castle Creek jest opuszczone!
– Przecież wciąż jest tam służba! Niech oni się nią zajmą. Co mnie ona obchodzi? Albo to, albo sierociniec.
Nessa milczała, ale z otępienia powoli wyprowadzał ją narastający gniew. Kobieta, która przed nią stała, była jak zła wiedźma z bajki. Tylko tak Nessa mogła wytłumaczyć sobie przepełnione nienawiścią słowa, które ciskała nad ciałem zmarłej córki. Nie pobrzmiewał w nich nawet cień smutku.
Nessa chciałaby wykrzyczeć, że tylko z jej powodu Meredith musiała się ukrywać. To sprzeciw lady Margaret wobec spotkań córki z sir Robertem Wesleyem sprawił, że odbywały się one potajemnie.
Odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Nie chciała brzmieć na osobę histeryczną i błagać o opiekę nad dzieckiem. Wiedziała, że powinna zachować spokój.
Nienawiść lady Margaret miała swoje źródło w przeszłości. Ojciec Roberta Wesleya, którego rodzina od wielu dekad wydobywała w Devon srebro i ołów, był jej pierwszą wielką miłością. Nigdy mu nie wybaczyła tego, że porzucił ją dla matki Roberta. Żadna siła nie skłoniłaby jej do wyrażenia zgody na romans córki z jego synem.
Meredith była bardzo młoda i niedoświadczona i szybko uległa uczuciu do Roberta. Lady Margaret nie nazywała go jednak miłością. Jej zdaniem córkę owładnęła grzeszna żądza, która sprowadziła na nią karę boską.
Z początku Meredith ukrywała swój stan przed matką i większością służby. Nie mogła jednak tej mistyfikacji ciągnąć w nieskończoność. Kiedy wreszcie powiedziała matce o tym, że wkrótce urodzi dziecko Roberta, ta wybuchła złością i z twarzą wykrzywioną w furii nazwała córkę zwykłą ladacznicą.
Gdyby ojcem był kto inny, zapewne wszystko skończyłoby się małżeństwem, lady Margaret nie mogła jednak pozwolić na to, żeby jej córka poślubiła Wesleya. Nawet nie chciała o tym słyszeć, a Meredith była zbyt słaba, żeby protestować. Lady Margaret nie pozwoliła jej nawet napisać do kochanka o swoim stanie i trzymała ją w zamknięciu. Meredith mogła widywać się tylko z pokojówką.
Służba jednak plotkowała i kiedy młoda panna Beresford zamknęła się w pokoju i nie opuszczała łóżka, wszyscy domyślili się, na jaką to chorobę zapadła.
Lady Margaret nie chciała wywołać skandalu i nie zamierzała pozwolić córce na to, aby zatrzymała dziecko. Nie dlatego że dbała o cudzą opinię – uważała, że przyciąganie powszechnej uwagi jest przejawem złego wychowania. Postanowiła, że kiedy już jej córka urodzi, dziecko trafi do sierocińca w innym kraju. Nie spodziewała się tego, że córka umrze w połogu. Teraz już dalszy los dziecka nie miał dla niej większego znaczenia.
– A co będzie ze mną, milady? – zapytała cicho Nessa, zachowując kamienną twarz.
– Z tobą? – zdziwiła się lady Margaret. Zwróciła się do niej tonem, jakim mówi się do ludzi niespełna rozumu. – A niby co ma być?
– Czy zwalnia mnie pani ze służby?
– Owszem – odparła milady bez emocji. – Nie potrzebujemy więcej twoich usług w tym domu.
Nessa popatrzyła na blade zwłoki młodej panienki.
– Nie mogę jeszcze odejść… – zaprotestowała. – Panna Meredith…
– Panna Meredith nie żyje. Nic jej po tobie. Słyszałaś, co powiedziałam? I proszę zabrać ze sobą dziecko, kiedy będziesz opuszczać ten dom. Nie chcę cię tu więcej widzieć. – Zerknęła z ukosa na niemowlę. – I jej też!
Surowość lady Beresford oszołomiła Nessę.
– Milady… nie może pani tak postąpić – rzekła, gdy tylko zebrała się na odwagę. – To okrutne!
Lady Margaret przeszyła ją zimnym spojrzeniem.
– Ty, marna służko, chcesz mnie pouczać? Takie jest życie. Zabieraj swoje rzeczy i znikaj.
– A pieniądze? Referencje…?
– Referencje? Też coś! Idź i przygotuj dziecko do drogi. I nie obawiaj się, dostaniesz swoje pieniądze. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Spojrzała na służącą z pogardą i wyszła z pokoju.
Z dzieckiem na ręku i niewielkim tobołkiem, w który zmieścił się cały jej majątek, Nessa opuściła Beresford House. Nie żałowała, że musiała odejść. Poczuła nawet ulgę, że nie była zmuszona zostać. Szła dumnie wyprostowana, przełykając łzy złości.
Nie miała jednak pojęcia, co począć. Najważniejsze było znalezienie pracy, aby mogła nadal wspierać matkę i ojca. Rodzice mieszkali na drugim brzegu rzeki Tamar i bez jej pomocy musieliby wyprowadzić się ze swojej chatki. A teraz, bez referencji niezwykle trudno będzie jej o nową posadę.
Pogrążona w ponurych myślach pokonała ponad trzykilometrową ścieżkę, dzielącą Beresford od Castle Creek. Z każdym krokiem przeklinała lady Margaret. Nie mogła pogodzić się z tym, że pozbyła się wnuka niczym chorego psa.
Dzień był gorący i dziecko ciążyło jej w ramionach. Zastanawiała się właśnie, jak zostanie przyjęta, kiedy wyłonił się przed nią gmach Castle Creek. Był to potężny, górujący nad kanałem La Manche dwór o niezliczonych oknach i ścianach zwieńczonych blankami. Nessa nigdy nie widziała większej i bardziej imponującej budowli. Musiała przyznać, że bardzo jej się podobała.
Zapukała do drzwi stróżówki, ale nie doczekała się odpowiedzi. Zajrzała przez okno. Pusto. Niewiele myśląc, podążyła dalej, do samego dworu. Okiennice na parterze były pozamykane. Nessa podeszła do drzwi i pociągnęła za sznur dzwonka; rozległ się głuchy i pusty dźwięk, ale nikt się nie pojawił.
Podeszła do ogrodnika, który pracował nieopodal. Mężczyzna wyjaśnił jej, że właściciel domu zmarł, a jego syn, nadzorujący wydobycie srebra w meksykańskiej kopalni, zginął w wypadku. Od tamtej pory dwór pozostaje zamknięty, a niemal całą służbę do odwołania zwolniono z obowiązków.
Nessa popatrzyła za starym ogrodnikiem, ściskając w ramionach dziecko, które okazało się nagle sierotą. Piękny dom sprawiał wrażenie opuszczonego tak, jakby życie, które toczyło się w nim, odkąd go wzniesiono, zgasło na zawsze.
Co należało robić? Jaki los czekał ich oboje? Musiała znaleźć pracę, a dziecko stanowiło ogromną przeszkodę. Na razie nie miała innego wyjścia, jak tylko zabrać je ze sobą do Kornwalii.
Podróż była ciężka, a dziecko mogła karmić jedynie kupowanym po drodze mlekiem. Miała co prawda ciotkę, która była już starą panną i mieszkała w Saltash, ale ona na pewno nie ucieszyłaby się z tego, że zjawia się niezapowiedziana z cudzym niemowlęciem. Nessa była pewna tylko tego, że nie może zaprowadzić dziecka ukochanej swej ukochanej pani do sierocińca. Jedyne, co jej pozostało, to liczyć na cud.
Po dwóch dniach podróży przez Kornwalię na wozie uprzejmego drwala Nessa musiała udać się w dalszą drogę sama. Traciła już nadzieję, że uda się jej znaleźć dom dla dzieciątka, kiedy usłyszała zbliżającego się szybko jeźdźca.
Był to młody Marcus Carberry. Ściskał wierzchowca mocnymi udami, pochylając się w galopie nad jego lśniącą szyją. Szalony pęd był ryzykowny nie tylko dla niego, ale i dla zwierzęcia, gdyż na nierównościach popędzany koń łatwo mógł się potknąć.
Marcus nie zważał jednak na to. Jechał przed siebie – aby jak najdalej od starszego, przyrodniego brata. Edward dopiero co wrócił do domu po odbyciu studiów, ale mimo długiej rozłąki jego niechęć wcale nie osłabła.
– Podejdź, Edwardzie – poprosił go ich ojciec. – Przywitaj się z bratem. Nie widzieliście się przecież kilkanaście miesięcy!
Edward zmierzył Marcusa zimnym wzrokiem; z jego twarzy wyzierała wrogość.
– Dobrze cię wiedzieć, Edwardzie – odezwał się Marcus, wyciągając do brata rękę. – Świetnie wyglądasz.
– Ty też – odparł krótko Edward i odwrócił się na pięcie.
Marcus popatrzył ze złością na jego plecy. Gest Edwarda tak go rozgniewał, że nieomal stracił nad sobą panowanie, a pod żadnym pozorem nie mógł okazywać słabości.
Matka Marcusa, lady Alice, była drugą żoną lorda Carberry. Pierwsza żona zginęła w wypadku. Edward miał wówczas tylko pięć lat i długo nie umiał zaakceptować tego, że rolę jego matki próbuje odgrywać zupełnie obca mu osoba. Kiedy później na świat przyszedł Marcus i Juliet, sytuacja gwałtownie się pogorszyła, a jego stosunek do nowych członków rodziny stał się ostentacyjnie wrogi.
W oddali błękitne morze spotykało się z niebem, a nad gładką powierzchnią dużego jeziora oddalonego o kilometr dostojnie szybowały piękne ptaki. W galopie do dalekiego lasu Marcus rzucił w tamtą stronę ledwie przelotne spojrzenie. Między drzewami ściągnął cugle i skierował konia na wąską ścieżkę. Las zapewniał chłód, wśród gęstego listowia dębów i buków panował półmrok. Tam, gdzie promienie słońca przebijały zielone sklepienie, Marcus wyraźnie czuł na skórze jego żar.
Był ładnym, dziesięcioletnim chłopcem. Ostro wygięte ku górze brwi i długie rzęsy okalały przenikliwe, szare oczy, a cerę miał ciemną niczym cygan. Ostro zarysowane usta zdradzały oznaki silnego charakteru, wciąż jednak uśmiechał się chętnie i często. Jego czarne włosy były gęste i lśniące niczym krucze skrzydło.
Naraz Marcus usłyszał przed sobą szelest. Wstrzymał konia i uśmiechnął się na widok pięknego jelenia, smukłego i pełnego gracji, który wynurzył się z gęstwiny, dumnie niosąc głowę z młodym porożem. Spłoszony znieruchomiał, spojrzał na Marcusa i skoczył na powrót w las. Po tym spotkaniu cały gniew i przygnębienie opuściło Marcusa.
Roześmiał się w głos, zeskoczył z siodła i poprowadził wierzchowca za uzdę, ciesząc się z pierzchających na jego widok królików. Atmosfera lasu napełniała go niesłychanym spokojem. Był maj, a rosnące wokół polan jesiony i jawory ubarwiały dąbrowę wszelkimi odcieniami zieleni i brązu.
Marcus był urzeczony czarem natury i nie mógł prawie uwierzyć własnym uszom, gdy doszedł go dźwięk, który początkowo wziął za nawoływanie młodego zwierzęcia. W leśnym poszyciu błyszczały zawilce i dzwoneczki, roztaczając obezwładniający zapach. Marcus rozglądał się za źródłem kwilenia i jego uwagę przyciągnął zwitek łachmanów pod nisko zwisającą gałęzią. Był przekonany, że się poruszył. Nagle spod zawoju wychynęła drobniutka rączka i sięgnęła w górę.
Marcus ostrożnie podszedł bliżej. Nie wierzył własnym oczom. Kiedy nachylił się nad zawiniątkiem, ukazało mu się niemowlę. Było owinięte w różową wełnianą chustę, ale najwyraźniej nie podobało mu się to, że je skrępowano, bo ciągłym wierceniem poluzowało zawój.
Marcus rozejrzał się wokoło. Wydało mu się niesłychane, żeby ktokolwiek zostawił dziecko samo w lesie. Był przekonany, że lada chwila ktoś się po nie zjawi. Pochylony, przyglądał się drobnemu człowieczkowi.
– Kim jesteś? – mruknął.
Była to dziewczynka i nie mogła mieć więcej niż kilka dni. Marcus nie był tego jednak całkowicie pewny, bo niewiele miał doświadczenia z dziećmi i nigdy nie poświęcał im uwagi.
Tym razem zaciekawił się. Musiał przyznać, że dziewczynka była słodka i urocza. Kiedy na nią patrzył, czuł, jak mięknie mu serce. Niemowlę było przy tym bez wątpienia rozdrażnione, wielkie łzy popłynęły z jego niezwykłych oczu, twarzyczka się zaczerwieniła i wykrzywiła ze złości.
– Wszystko dobrze – próbował ją uspokoić. Pogładził jej policzek wierzchem palców.
Pomyślał, że jego dotyk musi mieć magiczną moc, gdyż dziewczynka z miejsca przestała płakać. Jej wielkie, błękitne oczy, wilgotne od łez, zwróciły się prosto na niego. Dotknął palcem jej maleńkiej dłoni, a ona pochwyciła go z siłą, o jaką nie podejrzewałby tak wątłego ciała.
Być może siła uścisku wzięła się z instynktu przetrwania, jakby w głębi serca wiedziała, że została porzucona i ten dziwny chłopiec dawał jej jedyną szansę na ocalenie. Przyciągnęła jego palec do ust i zaczęła zawzięcie go ssać. Marcus uśmiechnął się szeroko na ten widok.
– Taka jesteś głodna, dziecinko? Co ja mam z tobą zrobić? Przecież cię tu nie zostawię!
Zabrał palec i już zamierzał wstać, kiedy ogarnęło go przemożne poczucie, że jest obserwowany. Rozejrzał się dookoła. Miał cichą nadzieję, że ktoś wyłoni się spośród drzew i odbierze mu niemowlę. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Gdy Marcus zrozumiał, że nie ma co liczyć na tak proste rozwiązanie, podniósł dziecko i wsiadł z nim na konia.
Postanowił, że zabierze ją do Izzy. Był przekonany, że ona na pewno będzie wiedziała, co dalej robić.
Izzy Trevanion była jedynaczką pastora z Somerset. Ojciec zadbał o jej wykształcenie, a kiedy podrosła, znalazła pracę jako guwernantka dla trzech dziewcząt w majątku graniczącym z Tregarrick, posiadłości należącej od pokoleń do Carberrych. Gdy wyszła za mąż za Colina Trevaniona, zarządcy Tregarrick, porzuciła posadę i zajęła się domem i rodziną. Oboje mieszkali w domu przy majątku Carberry.
Już w drodze do ich domu Marcus poczuł aromat smakowitej potrawki, którą Izzy dusiła w piecu. Izzy przygotowywała dla rodziny proste dania, inne od wykwintnych potraw w Tregarrick. Najczęściej szykowała baraninę ze świeżymi warzywami, a na deser tłusty pudding – jedzenie bardzo pożywne i po prostu smakowite.
Na odgłos tętentu kopyt wyszła przed chatę, żeby powitać gościa. Marcus pamiętał, kiedy jako dziecko biegał do jej domu, a ona trzymała go na kolanach, przytulała do piersi i opowiadała historie, które pobudzały jego wyobraźnię.
Izzy uśmiechnęła się ciepło na jego widok i wytarła ręce o fartuch. Zaraz jednak spoważniała, kiedy Marcus zeskoczył na ziemię z dzieciątkiem w ramionach.
Spoglądała na młodszego z synów lorda i lady Carberry, czekając na wyjaśnienia z dłońmi wspartymi na biodrach. Westchnęła poruszona, kiedy dostrzegła twarzyczkę niemowlęcia.
– Dobry Boże, kogo my tu mamy?
– Małe dziecko, Izzy. Znalazłem ją w lesie.
Lekki wiaterek poruszył drobne loki okalające różową twarzyczkę. Izzy ogarnęła fala czułości.
– W lesie? – zapytała z niedowierzaniem. – Dzieci nie biorą się z lasu. Ktoś ją tam zostawił.
Marcus wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Była samiuteńka jak palec.
Z dzieckiem na rękach wszedł do domu, gdzie zastał Hester, najstarszą z trzech córek Izzy. Ugniatała właśnie ciasto na oprószonej mąką stolnicy. Miała osiem lat, burzę brązowych loków i jasnozielone oczy. Była śliczną dziewczynką i już świetnie radziła sobie w gospodarstwie. Opiekowała się młodszą siostrą Kenzą, która właśnie wybijała jajka do misy. Annie, najmłodsza córeczka, spała w koszyku nieopodal kominka.
Dwie dziewczynki znieruchomiały i wpatrzyły się jak oniemiałe w kwilące dzieciątko.
Marcus lubił przebywać w domu Izzy. Tu zawsze witało go wesołe trzaskanie ognia na kominku i szczera serdeczność gospodarzy. Na ścianach wisiały rozmaite sprzęty kuchenne, a na miedzianych garnkach igrały promienie słońca. W szafce leżała porządnie poukładana zastawa, na oknie wazon z dzikimi kwiatami, a na dywanie przed kominkiem wygrzewał się wielki czarny kocur.
– Biedactwo – rzekła Izzy od progu. – Ktoś na pewno jej będzie szukał.
– Dlaczego tak myślisz? – zdziwił się Marcus. – Sama się nie zgubiła, ktoś musiał zostawić ją w lesie celowo. Została porzucona. Strach myśleć, co by się z nią stało, gdybym akurat się tam nie pojawił! Mamy do czynienia ze zbrodnią, to czyn zwyrodnialca. Nikt inny nie zachowałby się tak wobec dziecka, które nie jest zdolne samo o siebie zadbać! – grzmiał Marcus z dojrzałością wykraczającą ponad jego wiek.
Izzy wzruszyła ramionami i wzięła od niego niemowlę.
– Jakaś udręczona dziewczyna wpadła w tarapaty i nie umiała znaleźć innego wyjścia. Nie ona pierwsza musiała sobie radzić w takim położeniu. Bez pieniędzy i z dzieckiem, choć bez męża – zauważyła Izzy ze współczuciem i pomodliła się krótko za nieszczęsną matkę niemowlęcia.
– Być może masz rację. Ktoś jednak się nią zajmował, jest wykarmiona. Dopóki jednak niczego się więcej nie dowiemy, musimy nadać jej imię. Przecież nie będziemy wciąż o niej mówić „ta dziewczynka”. Jak ją nazwiemy, Izzy?
– Nie wiem, paniczu Marcusie. Na pewno ma już jakieś imię.
– Przecież go nie znamy.
– Co w takim razie panicz proponuje? Proszę samemu wybrać.
Marcus popatrzył na dziecko, które przez cały czas ani na chwilę nie spuszczało go z oczu. Serce zbiło mu mocniej do tej drobniutkiej osóbki. Nie przestawała na niego patrzeć szeroko otwartymi, ufnymi oczami, z twarzyczką okoloną gęstymi rudymi włosami. Był nią oczarowany. Na sam jej widok ogarniała go czułość.
Nie rozumiał źródła tych dziwnych uczuć i zaskoczyła go ich siła. Te emocje nie przypominały miłości, jaką żywił do swojej matki i siostry Juliet. Chciał chronić odnalezioną dziewczynkę i być przy niej zawsze, gdy tylko mogłaby go potrzebować.
– Lowena – wypalił nagle. – Dopóki nie poznamy jej prawdziwego imienia, nazwijmy ją Lowena.
Izzy popatrzyła na niego zaskoczona.
– Lowena? – zdziwiła się. – Chociaż przyznaję, że to ładne imię…
– Mi też się podoba – włączyła się Hester. Odłożyła ciasto i podeszła przyjrzeć się bliżej niemowlęciu.
– Dziękuję ci, Hester. – Marcus uśmiechnął się do niej ciepło, aż się zarumieniła. – Macie rację, to ładne imię dla ładnej dziewczynki. Znalazłem ją w zawilcach i leśnych dzwoneczkach, więc z początku myślałem, że mogłaby się nazywać jak jakiś kwiat, ale Lowena jest lepsze. Niech tak zostanie.
– Co zamierzasz zrobić z Loweną, paniczu? – zainteresowała się Izzy. – Chcesz ją zabrać do domu? Obawiam się, że lord Carberry nie będzie zachwycony, gdy zjawisz się pod jego dachem z kwilącym niemowlęciem.
Marcus zmarszczył czoło na myśl o ojcu. Mógł sobie łatwo wyobrazić jego reakcję, gdyby porzucone dziecko zakłóciło pieczołowicie wypracowany porządek w domostwie.
– Masz rację, Izzy, ojcu by to się ani trochę nie spodobało – przyznał, pochmurniejąc. – Poza tym Edward wrócił do domu i jemu też byłoby to nie w smak. Matce jednak muszę powiedzieć. Na pewno by tego chciała, a poza tym odwiedza wioskę i być może dowie się czegoś o rodzicach Loweny. Ja też zasięgnę języka. Może uda się ustalić, do kogo należy.
– Masz rację, jest pulchniutka. Ktoś o nią dbał. – Izzy dotknęła chusty, w którą owinięto Lowenę. – To drogi materiał, więc nie pochodzi z gminu. Popatrz!
Pokazała palcem monogram, wyszyty na kocyku.
– Litera B. Być może to nie przypadek i pomoże to nam odkryć jej pochodzenie. Co teraz zamierzasz?
Izzy skrzyżowała ramiona i spojrzała na niego surowo. Dobrze wiedziała, o co młody panicz zaraz ją poprosi.
Marcus odwrócił wzrok od dziecka, objął Izzy w talii i spojrzał jej w oczy rozbrajająco, jakby już teraz ją przepraszał za to, co powie. Izzy bardzo go lubiła, więc wiedział, że mu nie odmówi.
– Zaopiekujesz się nią dla mnie, Izzy? Masz już własne stadko, jedna buzia więcej nie zrobi ci różnicy.
– Doprawdy? – Izzy popatrzyła na Hester i Kenzę, które szczebiotały wesoło w kuchni. – Mam je trzy do wykarmienia, nie wspominając o mężu, który je za dwóch. Jak sobie poradzę?
– Dzieci niewiele potrzebują – przekonywał ją. – Poza tym moja matka na pewno pomoże.
Izzy się zawahała. Wbiła w niego twardy wzrok. Panicz Marcus od dziecka doskonale umiał korzystać z pomocy tych, którym na nim zależało. Tymczasem jego brat Edward buntował się i wpadał we wściekłość, gdy coś działo się nie po jego myśli. Był dumny i wyniosły, a Marcus hojny, czuły i pełen nieodpartego uroku. Wszyscy, od kucharza po pokojówkę, chętnie spełniali jego prośby, a już szczególnie Izzy i jej córki, które po prostu go uwielbiały.
Izzy westchnęła głęboko.
– Masz bystry umysł i naprawdę trudno ci odmówić, paniczu Marcusie. Zyskiwanie sympatii innych przychodzi ci z dużą łatwością. Wiesz przecież, że chociaż rozsądek protestuje, nigdy nie umiem powiedzieć ci nie. Tylko co mam mówić ludziom, kiedy się będą pytać?
– Prawdę, oczywiście – odparł Marcus zadowolony, że dopiął swego. Pogłaskał małym palcem gaworzącą Lowenę pod brodą.
– Tylko na jakiś czas, paniczu Marcusie – podkreśliła Izzy i wzięła ją od niego na ręce. – Wiesz, że dobrze się nią zaopiekuję. Musisz mi jednak obiecać, że gdybyśmy w przyszłości natrafili na kłopoty, nie odnaleźli jej rodziny albo gdyby coś mi się przytrafiło, ty sam się nią zajmiesz i nie pozwolisz, żeby stała jej się krzywda.
Marcus pojął powagę jej słów. Skinął milcząco głową i po chwili dodał solennie:
– Zaopiekuję się nią, Izzy. Masz moje słowo.
– Niczego więcej mi nie potrzeba. W takim razie zobaczmy, co możemy dla niej zrobić. Może jest głodna? Annie na pewno chętnie się z nią podzieli.
Kiedy Marcus się pożegnał, Izzy rozpinała już gorset sukienki. Przysiadła przed kominkiem, żeby nakarmić jeszcze jedno dziecko, które, jak się jej zdawało, nie zagości zbyt długo pod jej dachem.
Mijały lata. Lowena rozkwitała pośród miłości, która panowała w rodzinie Izzy. Była radosnym dzieckiem, podziwianym przez wszystkich wokoło.
Izzy nie ukrywała tego, że została znaleziona. Przeprowadzono nawet dochodzenie, ale nikt nie umiał rzucić światła na to, jak znalazła się w lesie. Po pewnym czasie sprawa całkiem przycichła.