Odprysk Świtu - ebook
Odprysk Świtu - ebook
Odprysk Świtu, którego akcja dzieje się między Dawcą Przysięgi a Rytmem Wojny, podobnie jak wcześniej Tancerka Krawędzi daje szansę zabłysnąć postaciom drugoplanowym.
Po odkryciu statku-widma, którego załoga najprawdopodobniej zginęła, próbując dotrzeć do otoczonej sztormami wyspy Akinah, Navani Kholin musi wysłać ekspedycję, by upewnić się, że wyspa nie wpadła w ręce wroga. Podlatujący zbyt blisko Świetliści Rycerze nagle tracą całe Burzowe Światło, więc podróż musi się odbyć drogą morską.
Właścicielka statku Rysn Ftori utraciła władzę w nogach, ale zyskała towarzystwo Chiri-Chiri, żywiącego się Burzowym Światłem skrzydlatego skowrończyka – istoty należącej do gatunku uważanego za wymarły. Teraz podopieczna Rysn choruje, a jedyną nadzieją na jej wyzdrowienie jest udanie się do starożytnego domu skowrończyków – Akinah. Z pomocą Lopena, niegdyś jednorękiego Wiatrowego, Rysn musi przyjąć misję powierzoną jej przez Navani i wpłynąć w niebezpieczny sztorm, z którego nikt nie uszedł z życiem. Jeśli załodze nie uda się odkryć tajemnic ukrytego miasta na wyspie, zanim spadnie na nich gniew jego starożytnych strażników, los Rosharu i całego cosmere zawiśnie na włosku.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-75-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przy tej książce czuję szczególną wdzięczność, ponieważ społeczność wsparła ją bezpośrednio. Wyjaśnienie dla tych, którzy nie wiedzą – _Odprysk Świtu_ powstał w wyniku udanej kampanii na Kickstarterze, mającej na celu wydanie _Drogi Królów_ w skórzanej oprawie. Dlatego na początku dziękuję Wam wszystkim! Dziękuję za Wasz entuzjazm dla tej serii, którą zawsze uważałem za zbyt dziwaczną i zbyt ogromną, by zyskała popularność.
Stworzenie _Odprysku Świtu_ w takim tempie, w jakim to zrobiliśmy, wymagało mnóstwa czasu i pracy wielu ludzi. Na ich czele stał niezmordowany Peter Ahlstrom, dyrektor wydawniczy w mojej firmie i główny redaktor tego tomu. Ponadto Karen Ahlstrom, która pilnuje spójności, włożyła dużo pracy, by pomóc w rozwiązaniu kwestii związanych ze skomplikowaną osią czasu tej książki. Kristina Kugler była naszą redaktorką, jak zawsze fantastyczną. Kristy S. Gilbert z Looseleaf Editorial & Production zajęła się składem i jak zwykle zrobiła kawał świetnej roboty.
Ilustracjami na okładce i projektem graficznym zajmowali się Ben McSweeney i Isaa¢ Stewart, przy czym Issa¢ Stewart pełnił funkcję dyrektora artystycznego, a Ben stworzył ilustracje – w tym winietki dla kolejnych rozdziałów.
Do grupy pisarskiej dla tej książki należeli: Kaylynn ZoBell, Ben Oldsen, Alan Layton, Ethan Skarstedt, Kathleen Dorsey Sanderson, Eric James Stone, Darci Stone, Peter Ahlstrom i Karen Ahlstrom.
W pracy nad _Odpryskiem Świtu_ pomagali nam specjaliści od dostępności i porażenia dwukończynowego, którzy udzielili mi mnóstwo informacji zwrotnych, dzięki czemu powstała książka lepsza nie tylko w tym aspekcie, ale ogólnie bardziej zajmująca i interesująca. Zaliczali się do nich Eliza Stauffer, Chana Oshira Block, Whitney Sivill, Sam Lytal i Toby Cole.
W zespole czytelników beta znajdowali się: Alice Arneson, Richard Fife, Darci Cole, Christina Goodman, Deana Whitney, Ravi Persaud, Paige Vest, Trae Cooper, Drew McCaffrey, Bao Pham, Lyndsey „Lyn” Luther, Eric Lake, Brian T. Hill, Nikki Ramsay, Paige Phillips, Leah Zine, Sam Lytal, Jessica Ashcraft, Ian McNatt, Mark Lindberg, Jessie Bell, David Behrens, Whitney Sivill, Chana Oshira Block, Nathan Goodrich, Marnie Peterson, Eliza Stauffer i Toby Cole.
Do czytelników gamma zaliczała się duża grupa czytelników beta, jak również: Aaron Ford, Frankie Jerome, Shannon Nelson, Linnea Lindstrom, Sam Baskin, Ross Newberry, Evgeni „Argent” Kirilov, Jennifer Neal, Tim Ted Herman, Chris McGrath, Glen Vogelaar, Poonam Desai, Todd H. Singer, Suzanne Musin, Gary Singer, Christopher Cottingham, Joshua Harkey, Donita Orders, Robert West i Lingting „Botanica” Xu.
Powinienem tu również zauważyć, że wielu z nich zasiadło nad _Odpryskiem Świtu_ tuż po ukończeniu pracy nad _Rytmem Wojny_, żeby zdążyć na czas. Szczerze doceniam ich mądrość, wnikliwe informacje zwrotne i wysiłek.PROLOG
Nic nie mogło równać się z doświadczeniem wiszenia na olinowaniu dziesiątki stóp nad pokładem, pośród świeżego morskiego powietrza, i patrzenia na niekończącą się płaszczyznę migoczącej niebieskiej wody. Ogromny ocean był szeroką drogą. Osobistym zaproszeniem do eksploracji.
Ludzie bali się morza, ale Yalb nigdy tego nie rozumiał. Morze było tak otwarte, tak zapraszające. Wystarczyło traktować je z odrobiną szacunku, a niosło, dokądkolwiek człowiek zapragnął. A po drodze nawet karmiło i usypiało swoimi pieśniami.
Odetchnął głęboko – smakując sól i patrząc na tańczące obok wiatrospreny – i wyszczerzył się od ucha do ucha. Tak, nic się nie mogło równać z tymi chwilami. Ale szansa na wygranie kilku kul od nowego… cóż, była blisko.
Dok trzymał się olinowania mocnym uściskiem człowieka, który nie chciał spaść – zamiast luźnym kogoś, kto wiedział, że do tego nie dojdzie. Jak na Alethyjczyka był dość kompetentny. Większość z nich nigdy nie postawiła stopy na pokładzie statku, chyba że musieli przepłynąć wyjątkowo duży staw. Ten osobnik jednak nie tylko odróżniał bakburtę od sterburty, ale też umiał ciągnąć cumę i zrefować żagiel, nie wieszając się przy tym.
Jednakże trzymał się zbyt mocno. I ściskał reling, kiedy statek się kołysał. A trzeciego dnia dostał choroby morskiej. Zatem choć Dok był blisko stania się prawdziwym marynarzem, jeszcze nie dotarł do celu. A ponieważ Yalb ostatnimi czasy starał się mieć na oku nowych marynarzy, jego zadaniem było pomóc Dokowi poprzez zrobienie mu niezłego dowcipu. Skoro alethyjska królowa chciała, by jej ludzie poznawali thayleńskie tradycje żeglarskie, tego również musieli się dowiedzieć. To była nauka.
– Tam! – Yalb wychylił się i wskazał jedną ręką, kołysząc się na wietrze. – Widzisz to?
– Gdzie? – Dok wspiął się wyżej i wpatrzył w horyzont.
– Tam! – Yalb znów wskazał. – Wielki spren, wyłaniający się z wody w miejscu, w którym odbijają się promienie słońca.
– Nie.
– Jest tam, Doku. Ogromny marynarzospren. Chyba nie jesteś…
– Zaraz! – Dok osłonił oczy. – Widzę go!
– Naprawdę? Jak wygląda?
– Ogromny żółty spren? Wznosi się z wody? Ma wielkie macki, którymi macha w powietrzu. I… i jaskrawoczerwony pas na grzbiecie.
– Niech mnie wyrzucą za burtę i nazwą rybą. Jeśli go widzisz, to rzeczywiście jesteś prawdziwym marynarzem! W takim razie wygrywasz zakład.
Oczywiście dopilnowali, by Dok usłyszał ich szepty, kiedy rozmawiali o tych rzekomych „marynarzosprenach”, wiedział więc, jaki opis podać. Yalb wyjął z kieszeni parę odłamków i podał je Dokowi. Łatwe zwycięstwo na początku, by skłonić Doka do dalszej gry. Będzie widywał te „marynarzospreny” wszędzie, aż – kiedy już założy się o dużą stawkę, że uda mu się złapać jednego z nich – wyjawią, że nie ma czegoś takiego jak marynarzospren i wszyscy będą się doskonale bawić.
Zdaniem Yalba, jeśli człowiek był dość naiwny, by dać sobie zrobić taki dowcip, to prędzej czy później utraci wszystkie kule. Dlaczego więc nie na rzecz towarzyszy? Poza tym zachowają te kule, żeby kupić wszystkim – w tym Dokowi – trunek na przepustce na lądzie. W końcu człowiek stawał się prawdziwym marynarzem, kiedy upił swoich towarzyszy. A do tego, kiedy solidnie się wstawią, może rzeczywiście wszyscy zobaczą gromadkę jaskrawożółtych sprenów machających mackami.
Dok trzymał się olinowania.
– Czy to prawda, że kiedyś zatonąłeś, Yalbie?
– Statek zatonął. Ja jedynie przypadkiem na nim przebywałem.
– Słyszałem coś innego. – W głosie Doka brzmiał lekki alethyjski akcent. – Nie opowiadałeś ludziom, że cały burzowy statek nagle spod ciebie zniknął?
– No tak, zanim mnie wyciągnęli, wypiłem z pół oceanu. W tym czasie nie byłem już raczej wiarygodnym świadkiem, prawda?
A jeśli znajdzie marynarza, który rozpowiadał tę historię, to zaszyje mu hamak. Wiedzieli, że Yalb nie lubił opowiadać o nocy, kiedy zatonęła _Radość wiatru_. To był dobry statek, z jeszcze lepszą załogą. Z nich wszystkich przeżyła tylko trójka.
Pozostali dwaj opowiadali tę samą koszmarną historię, którą zapamiętał Yalb. Skrytobójcy w mroku nocy – coś gorszego niż bunt. A później… cały statek po prostu zniknął. Przez wiele miesięcy myślał, że stracił rozum. Ale później cały burzowy świat oszalał, Pustkowcy wrócili, pojawiła się nowa burza i zaczęła wielka wojna.
Dlatego teraz miał na pokładzie Alethyjczyka. I miał oko na wszystkich nowych, tak na wszelki wypadek. Dok wyglądał na dobrego człowieka, więc Yalb zamierzał potraktować go dobrze – traktując źle.
Yalb wychylił się jeszcze bardziej, starając się odzyskać dobry humor.
– Skoro już widziałeś marynarzosprena, możesz… – Zmarszczył czoło. Co to było? Skaza na niekończącym się pięknie błękitu?
– Co? – spytał z przejęciem Dok. – Co mogę, Yalbie?
– Cicho! – Yalb wspiął się na węgorze gniazdo i machnął do Brekva, który pełnił służbę. – Trzy rumby na bakburtę!
Brekv odwrócił się gwałtownie i wpatrzył w tamtą stronę, unosząc lunetę. Następnie zaklął cicho.
– I co? – spytał Yalb.
– Statek. Zaczekaj chwilę. Wznosi się na fali. Tak, to statek, ma poszarpane żagle. Przechyla się na bakburtę. Jak go w ogóle zauważyłeś?
– Jaką ma banderę?
– Żadną. – Brekv podał mu z góry lunetę.
Zły znak. Dlaczego płynął samotnie, w czasie wojny? Statek Yalba był szybką jednostką zwiadu, więc w ich przypadku pływanie samotnie miało sens. Ale statek kupiecki miałby w dzisiejszych czasach eskortę.
Yalb skupił się na statku. Żadnej załogi na pokładzie. Na burze. Oddał lunetę.
– Chcesz to zgłosić? – spytał Brekv.
Yalb pokiwał głową i zsunął się po linie obok Doka, który patrzył na niego zaskoczony. Yalb zeskoczył, wylądował w biegu i w trzech susach dotarł do kapitan, przeskakując połowę stopni.
– O co chodzi? – Kapitan Smta była wysoką kobietą, która zwijała brwi w loki, by pasowały do jej włosów.
– Statek. Żadnej załogi na pokładzie. Trzy rumby na bakburtę.
Kapitan spojrzała w stronę sterniczki, po czym skinęła głową. Wydano rozkazy marynarzom na takielunku. Skręcili w stronę zauważonej jednostki.
– Ty będziesz wśród grupy wchodzącej na pokład, Yalbie – poleciła kapitan. – Na wypadek gdyby potrzebne było twoje wyjątkowe doświadczenie.
Wyjątkowe doświadczenie. Pogłoski nie były prawdą, ale wszyscy w nie wierzyli i szeptali, że Yalb przez lata pływał na statku widmo – co wyjaśniało, dlaczego w końcu zniknął. Nie bez powodu nikt nie chciał zatrudnić wszystkich trzech ocalałych razem, więc musieli się rozdzielić.
Nie narzekał na traktowanie. Kapitan wyświadczyła mu przysługę, że go w ogóle przyjęła. Dlatego, jeśli wydawała polecenie, wypełniał je. I choć był zwykłym marynarzem bez żadnej władzy, nawet pierwszy oficer patrzył na niego z oczekiwaniem, kiedy w końcu podpłynęli do dziwnego statku. Żagle rozerwane na strzępy. Przechylony, a na pokładzie nie było nawet duchów.
Nie zniknął pod ich stopami, kiedy go badali. Po godzinie wrócili z pustymi rękami. Ani śladu dziennika pokładowego i ani śladu załogi, żywej lub martwej. Jedynie nazwa. _Pierwsze marzenia_, prywatny statek, o którym pierwszy oficer coś słyszał. Zniknął przed pięcioma miesiącami w czasie jakiegoś tajemniczego rejsu.
Czekając, aż kapitan i pozostali przedyskutują, co należy zrobić, Yalb oparł się o reling i wpatrzył w dryfujący samotnie nieszczęsny statek. Czy to było przeznaczenie, że właśnie on go odnalazł? Że człowiek, którego statek zniknął, połączył się teraz ze statkiem, którego załoga zniknęła? Kapitan będzie chciała postawić dodatkowe żagle i odholować go do portu. Yalb był tego pewien. Wysiłek wojenny sprawiał, że potrzebowali każdej jednostki.
Zamierzali umieścić go na nim. Wiedział to. Pewnie sama burzowa królowa tego zażąda.
Morze było zaiste dziwną panią. Otwartą. Serdeczną. Zapraszającą.
Czasami odrobinę za bardzo.1
Niektórzy mogliby uznać planowanie nowej wyprawy handlowej za nudne. Dla Rysn była to emocjonująca pogoń. Owszem, siedziała w komnacie otoczona stertami papierów, ale i tak czuła się jak łowczyni.
W tych raportach kryło się wiele interesujących drobiazgów. Szczegóły towarów na sprzedaż, pogłoski o portach, których potrzeby ze względu na trwającą wojnę były trudne do zaspokojenia. Gdzieś wśród tych szczególików kryła się doskonała okazja dla jej załogi. Przeglądała je jak zwiadowczyni skradająca się w poszyciu, cicha i ostrożna, szukająca najlepszej okazji do ataku.
Poza tym zanurzenie się w coś wymagającego takiego skupienia odwracało jej uwagę od innych zmartwień. Niestety, w chwili kiedy o tym pomyślała, nie mogła powstrzymać się od spojrzenia w stronę Chiri-Chiri. Skowrończyk, pokryty skorupą i obdarzony dużymi błoniastymi skrzydłami, zwykle całe dnie spędzał, domagając się od Rysn jedzenia lub na inne sposoby pakując się w tarapaty. Tego dnia jednak, jak często ostatnio, leżał zwinięty w kłębek i spał na drugim końcu długiego stołu, w pobliżu doniczki z shinovarską trawą.
Chiri-Chiri mierzyła w przybliżeniu stopę od nosa do podstawy ogona – który miał kolejne piętnaście cali długości. Była tak duża, że Rysn musiała ją nosić na obu rękach. Skowrończyk miał imponujący profil ze spiczastymi żuwaczkami i oczami drapieżnika. Ostatnio jednak jej brązowo-fioletowa skorupa wyblakła do niemal kredowego odcienia. Była zbyt biała – nie chodziło o zwyczajną wylinkę. Działo się coś złego.
Rysn przesunęła się po ławie.
W przeszłości wolała malutki gabinet z dala od wszystkich innych. Teraz sądziła, że robiła to podświadomie, bo chciała się ukryć.
Już nie. Miała teraz duży gabinet, w którym poleciła wprowadzić rozliczne zmiany w umeblowaniu. Choć wypadek przed dwoma laty pozbawił ją władzy w nogach, do uszkodzenia doszło na niższym odcinku kręgosłupa niż u innych ludzi, z którymi korespondowała. Rysn mogła siedzieć bez pomocy, choć męczyło to jej mięśnie, o ile nie miała oparcia. Mimo wszystko uznała siadanie za dobre ćwiczenie, które wzmacniało jej mięśnie.
Zamiast krzesła – albo całego rzędu – wolała długie ławy z wysokimi oparciami, wzdłuż których mogła się ślizgać. Poleciła, by umieszczono je przy długich stołach w gabinecie, który miał też liczne okna. Robił wrażenie otwartego i pełnego swobody – uznała za zadziwiające, że wcześniej wolała coś znacznie mniejszego i ciemniejszego.
Dotarła do krańca ławy, w pobliże stworzonego z koców gniazda Chiri-Chiri. Odłożyła pióro i wyjęła diamentową kulę z pobliskiego kielicha, po czym przesunęła ją w stronę Chiri-Chiri. Klejnot płonął jasno, zachęcając skowrończyka, by pożywił się jego Burzowym Światłem.
Chiri-Chiri jedynie odrobinę otworzyła srebrne oko i prawie się nie poruszyła. Wokół Rysn pojawiło się kilka niepokojosprenów, jak wykrzywiające się czarne krzyże. Na burze. Medycy zajmujący się zwierzętami nie potrafili jej zbytnio pomóc – domyślali się, że chorowała, ale mówili, że każdy gatunek ma swoje choroby. A Chiri-Chiri była jedynym przedstawicielem swojego gatunku, jakiego kiedykolwiek widzieli.
Próbując nie pozwolić, by przytłoczył ją niepokój, Rysn zostawiła kulę w pobliżu pyska Chiri-Chiri i zmusiła się, by wrócić do łowów. Już wysłała przez łączotrzcinę prośbę do kogoś, kto jej zdaniem mógł pomóc Chiri-Chiri. Nic więcej nie mogła zrobić, dopóki on nie odpowie. Dlatego przesunęła się z powrotem wzdłuż ławy, by wrócić do pracy. Wtedy jednak uświadomiła sobie, że zostawiła pióro. Zaczęła przesuwać się z powrotem w jego stronę.
Nikli natychmiast zerwał się ze swojego miejsca przy drzwiach i pobiegł po pióro. Nim dotarła do celu, nadgorliwy mężczyzna już podawał jej narzędzie pracy.
Rysn westchnęła. Nikli był jej nowym głównym tragarzem, mężczyzną, który przenosił ją między miejscami, kiedy potrzebowała pomocy. Pochodził z zachodniego Makabaku i choć dobrze mówił po thayleńsku, miał problemy ze znalezieniem pracy. Wyróżniał się, bo jego twarz i ramiona pokrywały białe tatuaże.
Bardzo zależało mu na utrzymaniu pracy, ale choć doceniała inicjatywę…
– Dziękuję, Nikli. – Wzięła pióro. – Ale proszę, zaczekaj z udzielaniem pomocy, aż cię o nią poproszę.
– Och! – Ukłonił się. – Przepraszam.
– Nic się nie stało. – Gestem poleciła mu wrócić na swoje miejsce przy drzwiach komnaty.
Jego podejście nie było niezwykłe. Kiedy wyjaśniała, jak mają wyglądać ławy w jej gabinecie, pierwszą reakcją była dezorientacja. „Ale czemu?” – spytał brygadzista cieśli.
Ach, być wolną od tego „ale czemu”.
Wszyscy inni uważali jej działania za dziwne. Była mistrzem kupcem, miała własny statek i załogę. Mogła kazać służącym, by przynosili jej wszystko, czego potrzebowała. I od czasu do czasu rzeczywiście przydawała jej się pomoc.
Cała kwestia w tym, że nie zawsze potrzebowała pomocy. Sama musiała się tego nauczyć, nie miała więc pretensji do Niklego. Otrząsnęła się z drobnej irytacji i skupiła znów na zadaniu, próbując ponownie odnaleźć ekscytację.
Miał to być jej drugi rejs jako właścicielki statku. Pierwszy, zakończony przed dwoma tygodniami, polegał na najzwyklejszym dostarczeniu towarów do celu i pozwolił jej się przyzwyczaić do załogi i nawzajem. Poszło… nieźle. Och, zyski były dobre, co załoga doceniła. Od umów, które negocjowała, zależało ich utrzymanie.
Jednakże w marynarzach i ich kapitan było coś, czego Rysn jeszcze nie rozgryzła. Jakieś wahanie w kontaktach z nią. Może po prostu przyzwyczaili się do Vstima, a nie Rysn, a jej sposób bycia różnił się nieco od jej babska. A może tęsknili za rejsem, który byłby bardziej zajmujący, bardziej satysfakcjonujący niż taka prosta wycieczka.
Przeglądała możliwości i w końcu skupiła się na trzech różnych propozycjach. Wszystkie mogły się okazać zyskowne, ale którą wybrać? Rozważała je przez jakiś czas, po czym wypisała listę wad i zalet każdej umowy, jak ją nauczył Vstim.
W końcu rozmasowała skronie przy akompaniamencie cichego brzęku biżuterii na brwiach i postanowiła dać sobie kilka minut. Sięgnęła po niedawno otrzymane wiadomości przysłane przez łączotrzciny – od kobiet z całego świata, które podobnie jak ona utraciły władzę w nogach.
Rozmowy z nimi były ekscytujące i dodawały jej energii. Miały bardzo podobne odczucia, co ona, i chętnie dzieliły się z nią swoimi odkryciami. Azirka Mura zaprojektowała kilka interesujących urządzeń pomagających w codziennym życiu, które świadczyły o niesamowitej kreatywności. Haki i pierścienie, które ułatwiały dostęp do przedmiotów wiszących na kołkach. Wyspecjalizowane obręcze, druty i zaokrąglone pręty do pomocy w ubieraniu.
Czytając ostatnie listy, nie mogła powstrzymać optymizmu. Niegdyś czuła się tak odizolowana. Teraz uświadamiała sobie, że wielu ludzi – choć dziwnie niewidzialnych dla reszty świata – stawiało czoło takim samym wyzwaniom. Ich historie dodawały jej energii, a wykorzystując ich sugestie, Rysn poleciła wprowadzić zmiany na statku. Zamocowane na stałe krzesło i markiza na pokładzie rufowym, w pobliżu steru. Zmiany w jej kajucie, które ułatwiały poruszanie się i ubieranie.
Kiedy statek stał w porcie, cieśle wypełniali jej polecenia. Jednakże ciągle patrzyli na nią niepewnie. I zadawali to koszmarne pytanie.
„Ale czemu?”.
Czemu nie została u siebie i pozwoliła, by jeden z podwładnych prowadził osobiste negocjacje? Ostateczny kontrakt mogła wynegocjować przez łączotrzcinę. Czemu chciała mieć miejsce na pokładzie rufowym, zamiast płynąć wygodnie w kajucie? Czemu prosiła o skonstruowanie systemu bloczków, by mogła dostać się na pokład rufowy i go opuścić, skoro mogli ją tam wnieść tragarze?
Czemu, czemu, czemu? Czemu chcesz żyć, Rysn? Czemu chcesz poprawić swoją sytuację? Przesunęła wzrokiem po rysunkach, które przysłała jej Mura. Był to nowy projekt, wymyślony przez żarliwca w Jah Keved, innego rodzaju krzesła na kółkach. Rysn korzystała z tego popularnego, z małymi kółkami na tylnych nogach. Wymagał tragarza, który odchylał krzesło do tyłu – jakby siedziała na odwróconej taczce – i popychał ją tam, dokąd chciała się udać. Z tego projektu korzystano od stuleci.
To jednak było coś nowego. Krzesło z dużymi kołami, które można było poruszać samemu za pomocą rąk. Musiała zlecić jego wykonanie. Na statku raczej zdałoby się na nic – a ulice Thaylen były najpewniej zbyt nierówne, ze zbyt wieloma schodkami – ale gdyby mogła samodzielnie poruszać się między komnatami w domu, wiele by się zmieniło.
Napisała odpowiedź dla Mury, po czym znów wróciła do trzech możliwych rejsów i rozważyła je. Ładunek oleju rybnego, dywanów lub beczek z wodą. Wszystkie były po prostu przyziemne. Jej statek, _Wędrowny żagiel_, wybudowano do wyższych celów. Oczywiście w trakcie wojny nawet proste rejsy były niebezpieczne. Ale jeden z najlepszych w tej dziedzinie wyszkolił ją, by szukała okazji, z których nikt inny by nie skorzystał.
„Szukaj potrzeby”, powtarzał jej Vstim. „Nie bądź pąklą, po prostu wysysającą pieniądze, gdzie się da, Rysn. Odnajdź niezaspokojoną potrzebę…”.
Postanowiła zacząć od nowa, ale przerwało jej ciche pukanie do zewnętrznych drzwi. Zaskoczona podniosła wzrok – nie spodziewała się gości. Nikli spojrzał w jej stronę, a kiedy skinęła z aprobatą, wyszedł do przedsionka, by otworzyć.
Chwilę później w jej gabinecie pojawił się uśmiechnięty mężczyzna. Rysn z zaskoczeniem upuściła papiery.
Reshi miał brązową skórę i nosił włosy zaplecione w dwa długie warkocze opadające na ramiona. Jego tradycyjnej wiązanej spódnicy towarzyszyła luźna koszula z frędzlami odsłaniająca pierś. Po dwóch latach korespondencji wiedziała, że kiedy Talik podróżował, zwykle wybierał jeden ze starannie uszytych thayleńskich strojów. Tradycyjne szaty wkładał celowo, kiedy chciał przypomnieć ludziom, skąd pochodzi.
Na jego widok zaparło jej dech w piersiach. Mieszkał tysiące mil od niej. Jak się tu znalazł? Próbowała zebrać myśli.
– Ach, czyli teraz, kiedy jesteś potężną właścicielką statku, nie masz mi już nic do powiedzenia? W takim razie pewnie powinienem się zbierać… – Jednocześnie uśmiechał się coraz szerzej.
– Wejdź i usiądź. – Przesunęła się wzdłuż długiego stołu do drugiego końca, gdzie leżało mniej papierów. Gestem zaprosiła go, żeby zajął miejsce na krześle po drugiej stronie. – Jakim cudem dotarłeś tutaj tak szybko? Napisałam do ciebie przed trzema dniami!
– Byliśmy w Azimirze – wyjaśnił i usiadł. – Król chce się spotkać z Dalinarem Kholinem i osobiście poznać tych Świetlistych Rycerzy.
– Król opuścił Relu-na? – Rysn opadła szczęka.
– Dziwne to czasy. Skoro koszmary wędrują po świecie, a vorinowie jednoczą się pod jednym sztandarem, i to alethyjskim, naszedł czas.
– Oni… Nie zjednoczyliśmy się pod alethyjskim sztandarem. Jesteśmy zjednoczoną koalicją. Pozwól, że naleję ci herbaty.
Złapała kij do chwytania, zaczepiła go o uszko czajnika i pociągnęła po stole w ich stronę. Talik – który był bardzo surowy, kiedy spotkali się po raz pierwszy – poderwał się na równe nogi, by jej pomóc. Wziął czajnik i nalał płyn do dwóch kubków.
Była wdzięczna. A jednocześnie sfrustrowana. Utrata zdolności chodzenia była irytująca – wydawało się, że tę emocję ludzie rozumieją. Niewielu pojmowało jednak poczucie zażenowania, które ją wypełniało – choć wiedziała, że nie powinno – na myśl, że jest ciężarem. Choć doceniała troskę, z jaką odnosili się do niej ludzie, to bardzo się starała, by robić jak najwięcej samodzielnie. Kiedy ludzie przypadkiem w tym przeszkadzali, Rysn trudniej było ignorować tę część jej, która szeptała kłamstwa. Która mówiła, że ponieważ utraciła sprawność w kilku aspektach, stała się całkowicie bezwartościowa.
Ostatnio radziła sobie z tym coraz lepiej. Nie otaczały jej przez cały czas wstydospreny. Ale wciąż chciała znaleźć sposób, by wyjaśnić, że nie jest dzieckiem, które wymagało hołubienia.
– Bogowie dalecy i bliscy. – Talik podał jej kubek i znów usiadł. – Trudno uwierzyć w to, jak szybko mija czas. Minęło… dwa lata od dnia, kiedy nas odwiedziłaś? Od twojego wypadku? Wydaje się, że zaledwie kilka miesięcy.
– A mnie się wydaje, że cała wieczność.
Rysn upiła łyk herbaty i wyciągnęła rękę w stronę Chiri-Chiri. W takiej sytuacji skowrończyk zwykle zbliżał się i wąchał. Dziś jedynie się poruszył i zaćwierkał cicho.
– Powspominać możemy później – stwierdził Talik. – Czy mogę ją obejrzeć?
Rysn pokiwała głową, odstawiła herbatę, przesunęła się i wzięła skowrończyka na ręce. Chiri-Chiri kilka razy zamachała skrzydłami, ale zaraz się uspokoiła. Rysn uniosła ją, by Talik mógł się jej przyjrzeć – mężczyzna przesunął swoje krzesło w taki sposób, że siedział obok niej.
– Pokazałam ją wielu medykom od zwierząt, ale byli bezradni. Wszyscy sądzili, że skowrończyki wymarły, jeśli w ogóle o nich słyszeli.
Talik wyciągnął rękę i ostrożnie dotknął czubka głowy Chiri-Chiri.
– Taka duża… – szepnął. – Nie miałem pojęcia.
– Co masz na myśli? – spytała Rysn.
– Kiedy upadła Aimia, Na-Alind… jedna z rodzin wielkoskorupowych bogów Reshich… przyjęła ostatnie skowrończyki. Wielkoskorupy nie myślą i nie mówią tak jak ludzie, a ich zwyczaje są dziwne. Jednak… na ile umiemy to ocenić, złożyły obietnicę. Że ochronią je, swoich krewniaków. Widziałem tylko dwa inne skowrończyki. Oba żyły od dziesięcioleci, ale były małe, wielkości dłoni.
– Chiri-Chiri lubi jeść. Dużo. A w każdym razie lubiła…
– W starożytności skowrończyki dorastały do większych rozmiarów. W dzisiejszych czasach mają pozostać małe. Ukryte. By ludzie nie zaczęli znów na nie polować.
– Ale co mam zrobić? Jak mam jej pomóc?
– Kiedy przed trzema dniami dostałem twój list, napisałem do tych na wyspie. Małżonek króla zwrócił się do Relu-na. Odpowiedź jest prosta, Rysn, ale niełatwa. Zdecydowanie.
– To znaczy?
Talik spojrzał jej w oczy.
– Wyspa powiedziała, żeby zabrać ją do domu.
– Na wyspy Reshi? Pewnie mogę udać się w odwiedziny. Jak ominęliście tereny okupowane? Długą drogą od wschodu? My… – Na widok ponurej miny mężczyzny Rysn przerwała. – Och. Mówiąc „dom”, miałeś na myśli Aimię. Cóż, to nie jest niemożliwe. Królewska marynarka ma kilka przyczółków na głównej wyspie.
– Nie chodzi o główną wyspę Aimii, Rysn. Musisz zabrać ją do Akinah. Utraconego miasta. – Pokręcił głową. – To niemożliwa podróż. Od wielu pokoleń nikt nie postawił stopy na wyspie.
Rysn zmarszczyła czoło, pogłaskała Chiri-Chiri i zastanowiła się. Akinah. Czy ostatnio nie natrafiła gdzieś na tę nazwę? Przywołała gestem Talika, odstawiła Chiri-Chiri i wróciła do papierów.
Po kilku minutach odnalazła to, czego szukała.
– Popatrz.
Trzymała papier w taki sposób, by mężczyzna mógł nachylić się obok niej i czytać. Nie przestrzegał vorińskich zakazów w tej kwestii. Cóż, Rysn też nie, choć ostatnimi czasy bez słowa sprzeciwu nosiła rękawiczkę.
Przed dwoma miesiącami thayleńska marynarka odnalazła statek widmo. Urzędnicy powiązali go z wyprawą do na wpół mitycznego miasta Akinah. Królowa Urithiru, Navani Kholin, szukała statku, który udałby się do Aimii i zbadał pewien rejon. Dziwny sztorm w miejscu, gdzie podobno znajdowały się ruiny Akinah.
Królowa Navani obiecywała nagrodę dla chętnych, ale na razie nikt nie przyjął propozycji. Rysn spojrzała na Talika, który pokiwał głową.
Najwyraźniej Rysn musiała odwiedzić Urithiru.2
W Urithiru czekali na Rysn pan-sługa jako przewodnik i czterech tragarzy – wysłannicy królowej Navani, którzy mieli pokazać Rysn, że jest oczekiwana, a jej wizyta mile widziana. Tragarze nieśli jednoosobowy palankin, który postawili na ziemi. Przyjrzeli się jej krzesłu z kółkami.
– Jasność Rysn woli używać własnego krzesła jako środka transportu – odezwał się zza krzesła Nikli.
Choć była to prawda, Nikli – mimo wszelkich wysiłków – znów popełnił błąd.
– Jestem zaszczycona takim powitaniem. Nikli, oni znają Urithiru znacznie lepiej niż my. Najlepiej będzie, jeśli pozwolimy, żeby mnie zanieśli. Doceniłabym jednak, gdybyś wziął ze sobą krzesło, na wypadek gdybym potrzebowała go później.
– Oczywiście, jasności. – W głosie mężczyzny zabrzmiała nuta zawstydzenia.
Konieczność zwrócenia mu uwagi sprawiła Rysn przykrość, ale ci mężczyźni uważali służenie jej za swój obowiązek. A ona nauczyła się, że przyjmowanie gościnności było ważnym elementem negocjacji handlowych.
Poleciła Niklemu, by przeniósł ją do palankinu. Kiedy znalazła się w środku, zdusiła poczucie niepewności i braku wartości, które wciąż pojawiało się za każdym razem, kiedy przenoszono ją jak worek lawisowego ziarna.
Nie użalaj się nad sobą, pomyślała z naciskiem. Zużyłaś cały swój przydział przed wieloma miesiącami.
Kiedy usiadła, Nikli otworzył koszyk Chiri-Chiri, by Rysn mogła podnieść skowrończyka i umieścić go w środku. Mimo zdarzających się czasem pomyłek Nikli dobrze sobie radził z przewidywaniem jej potrzeb. W swoim czasie z pewnością się dotrą.
– Dziękuję, Nikli.
– Będziemy za wami, jasności, gdybyście czegoś potrzebowali.
Alethyjscy tragarze znieśli ją rampą Bramy Przysięgi. Odsunęła zasłony palankinu, by rozejrzeć się po okolicy. Przed Urithiru – potężnym miastem-wieżą, siedzibą Świetlistych Rycerzy – wznosiło się dziesięć podwyższeń, a każde z nich łączyło się przez Bramę Przysięgi z innym miastem świata. Ale prawdziwym cudem była sama wieża – wbudowana w góry, z dziesięcioma poziomami wznoszącymi się w stronę słońca. Powiadano, że miała prawie dwieście kondygnacji. Jak to możliwe, że niższe poziomy nie zapadły się pod jej ciężarem?
Co ciekawe, nie wszystkie cuda tego miasta były starożytne. Rysn rozglądała się za tajemniczym alethyjskim projektem, o którym kiedyś opowiedział jej Vstim. Kiedy znalazła się na płaskowyżu, do którego prowadziło dziesięć ramp Bram Przysięgi, dostrzegła go. Płaskowyż po obu stronach kończył się stromymi urwiskami, gdzie inżynierowie budowali dwie duże drewniane platformy.
Oficjalnie miała to być ogromna winda. Wykorzystująca złączone fabriale w nowy sposób, wymyślony przez Navani Kholin – kiedy jedna strona opadała, druga się podnosiła. Do Rysn – dzięki kontaktom z babskiem, który był obecnie thayleńskim ministrem handlu – dotarły wyjątkowo interesujące pogłoski na temat ukrytego celu tych platform.
Jeśli to, co słyszała, było prawdą… Jeśli te fabriale rzeczywiście mogły zrobić to, co mówiła o nich królowa Navani…
Chiri-Chiri poruszyła się w jej ramionach i wystawiła przez okno smukły łebek skorupiaka. Wydała z siebie pytające szczęknięcie.
– Uważasz to za interesujące? – spytała z nadzieją Rysn.
Chiri-Chiri zaćwierkała.
– W tej wieży jest dużo fabriali – zauważyła Rysn. – Jeśli zaczniesz je zjadać jak ostatnio, znów będę musiała cię zamknąć. Czuj się ostrzeżona.
Nie była pewna, ile Chiri-Chiri rozumiała. Istota z całą pewnością reagowała na ton głosu Rysn i czasami odpowiednio nań reagowała – zależnie od tego, czy miała ochotę na psoty. Tego dnia jedynie znów ułożyła się wygodniej i usnęła. Była taka apatyczna. Rysn poczuła, że pęka jej serce.
By się na tym nie skupiać, odłożyła Chiri-Chiri na poduszkę i zaczęła robić notatki na temat tego, co widziała w Urithiru. Większość przypominała jej ostatnie odwiedziny – przedstawiciele wielu różnych narodowości w zatłoczonych korytarzach. Jej pan-sługa po drodze odpowiadał na pytania i opisywał architekturę, aż w końcu dotarli do atrium z ogromnym szklanym oknem ukazującym lodowate pustkowie. Rysn nie mogła przestać myśleć o implikacjach tego miejsca. Nie każdego dnia powstawało nowe królestwo, nie wspominając już o mitycznym mieście Świetlistych Rycerzy.
Palankin był dość mały, by nie utknąć w korytarzach, więc zmieścił się wraz z tragarzami w jednej z cudownych fabrialowych wind w atrium. Jechała w górę, pokonując dziesiątki kondygnacji. Kiedy dotarli na szczyt, tragarze zanieśli Rysn do niedużej komnaty, w której odbywały się spotkania Navani Kholin – niedawno ukoronowanej królowej Urithiru. Robiła imponujące wrażenie z tym swoim alethyjskim wzrostem, a siwiejące czarne włosy upięła w skomplikowane warkocze na czubku głowy i ozdobiła świecącymi szafirami.
Większość rówieśników Rysn rozpoczynała rozmowę pytaniem „Co mogę na tym zyskać?”, jednak Rysn już na początku szkolenia pozbyła się tej maniery. Dzięki swojemu babskowi inaczej patrzyła na świat i nauczyła się zadawać pytanie „Jaką potrzebę mogę zaspokoić?”.
Taki był prawdziwy cel kupca. Odnaleźć uzupełniające się potrzeby, a później połączyć je ze sobą w taki sposób, by wszyscy na tym skorzystali. Skuteczny kupiec skupiał się nie na tym, co mógł uzyskać od ludzi, ale co mógł zrobić dla nich.
A wszyscy mieli potrzeby. Nawet królowe.
Tragarze opuścili ją na ziemię. Rysn zostawiła Chiri-Chiri w palankinie, a sama zaczekała, aż Nikli przeniesie ją na krzesło przed biurkiem Navani. W takich sytuacjach wybierała siedziska, które dla niej przygotowano, choć jej krzesło na kółkach czekało na tyłach komnaty.
Tragarze i przewodnik wyszli, choć Nikli pozostał tuż przy drzwiach, by czekać na jej polecenia. Przy pobliskim pulpicie stała młoda kobieta, gotowa do robienia notatek ze spotkania, a drzwi pilnowało dwóch strażników. Poza tym Rysn była właściwie sama pod spojrzeniem tej niewiarygodnie majestatycznej kobiety.
Na szczęście Rysn niemal całkowicie pozbyła się już braku pewności siebie. Inaczej uznałaby to za bardzo przerażające, a nie tylko odrobinę. Navani wpatrywała się w nią, jakby była diagramem okrętu, i wydawało się, że tym przenikliwym spojrzeniem odczytuje jej duszę.
– Tak… – odezwała się królowa po thayleńsku. – Przypomnisz mi, kim jesteś?
– Jasności? Yyy, jestem Rysn Ftori. Bah-Vstim? Przybyłam w odpowiedzi na waszą prośbę?
– Ach, oczywiście. Statek widmo.
Navani wyciągnęła rękę, a wtedy asystentka podeszła pośpiesznie i podała jej stosowne notatki. Królowa wstała i spacerowała po komnacie, czytając notatki, a Rysn czekała.
W końcu królowa zatrzymała się, skupiła spojrzenie na krześle na tyłach, przyciągnęła swoje krzesło bliżej i usiadła przed Rysn. Był to drobny, ale cenny gest. Rysn nie przeszkadzało, jeśli ludzie stali w jej obecności, ale fakt, że Navani usiadła w taki sposób, by ich twarze znajdowały się na tym samym poziomie, świadczył o niejakiej życzliwości.
– Królowa Fen mówi, że osobiście przyjrzałaś się statkowi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki