Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej - ebook
Odwaga straceńców. Polscy bohaterowie wojny podwodnej - ebook
Marynarze o stalowych nerwach i niezwykłej woli walki. Doskonale wyszkoleni. Niezłomni. Porzuceni na pastwę wroga już w pierwszym dniu wojny. Niezwykła epopeja polskich podwodników – bohaterów, którzy potrafili dokonywać rzeczy niemożliwych.
Załoga ORP „Wilk” przez 11 dni kampanii wrześniowej nieustępliwie stawiała czoła naporowi Kriegsmarine, po czym w pojedynkę przedarła się przez ściśle strzeżone cieśniny duńskie. Do Wielkiej Brytanii „Wilk” dopłynął z ciężkimi uszkodzeniami i na oparach paliwa. Byle nadal walczyć z wrogiem.
Marynarze ORP „Orzeł” udowodnili całemu światu, czym jest polska brawura. Po internowaniu w Tallinie dokonali spektakularnej ucieczki, by bez map i broni przepłynąć cały Bałtyk. Zaginięcie „Orła” wiosną 1940 roku do dziś pozostaje jedną z największych zagadek polskiej historii.
ORP „Sokół” i ORP „Dzik” – z respektem określane mianem „strasznych bliźniaków” – przez długie miesiące siały spustoszenie na wodach Morza Śródziemnego. Zatopiły i uszkodziły ponad dwadzieścia jednostek wroga.
Bestsellerem "Cichociemni" Kacper Śledziński położył podwaliny pod zupełnie nową jakość literatury historycznej. W "Odwadze straceńców" raz jeszcze odkrywa nieznane karty wojennej historii i sylwetki zapomnianych bohaterów. Dzielne załogi polskich okrętów podwodnych wreszcie otrzymują hołd, na który zasłużyły.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2856-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja osobiście byłem bardzo,
ale to bardzo dumny z faktu,
że byłem tym, któremu przypadł w udziale
zaszczyt zostania dziadkiem
polskich okrętów podwodnych.
(komandor porucznik Eugeniusz Pławski)
Warszawa, 31 grudnia 1938 roku
Takty _Poloneza_ rozbrzmiały w olbrzymiej sali. Na wypolerowany parkiet wypłynął wąż par. Suknie wszelkich odmian najnowszej mody błyszczały kolorami na tle czarnych fraków i galowych mundurów, przyciągając uwagę gości komentujących czy to złośliwie, czy z podziwem wdzięk i szyk dam.
Gdzieś wśród gapiów ginęła dwudziestokilkuosobowa grupa kadetów Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej (SPMW). Na bal sylwestrowy 1938 roku przyjechali z Torunia, a ponieważ wielu z nich było znakomitymi tancerzami, obiecywali sobie doskonałą zabawę w stolicy. Każdy z młodych absolwentów, „zdawało się, dostojnie ubrany” w elegancki fraczek oficerski i nauczony toruńskim doświadczeniem liczył na olbrzymią popularność wśród miejscowych dam. „Duma rozpierała mi pierś, gdy założywszy frak, spoglądałem w lustro” – przyznał jeden z kadetów Andrzej Kłopotowski, wówczas 21-letni podporucznik. Od dwóch tygodni oficer nawigacyjny na okręcie transportowym ORP Wilja.
A jednak i on, onieśmielony ogromem sali i elegancją gości, stał przy ścianie i okiem wytrawnego znawcy, za którego się uważał, oceniał tańczące na parkiecie damy. Wreszcie jego uwagę zwróciła jedna z nich. Poczekał do zakończenia poloneza i wówczas ruszył z miejsca. Pewnie, lecz grzecznie ukłonił się i poprosił do tańca. Dama nie odmówiła, choć Kłopotowski miał wrażenie, że zaproszenie przyjęła niechętnie. Niechętnie też pozwoliła się oficerowi prowadzić w rytmie tanga milonga i równie niechętnie odpowiadała na pytania. Rozmowa się nie kleiła. „Nawet spojrzenie jej głęboko w oczy nic nie pomogło” – przyznał. Wreszcie niezręczne milczenie przerwała ona:
„Jaki to mundurek? ”.
Podporucznik Kłopotowski zbliżył usta do ucha dziewczyny i szepnął:
– „Mundur oficera Marynarki Wojennej
– Bardzo pana przepraszam . Przepraszam najmocniej – powiedziała. – Myślałam, że to mundur windziarza!”.
Ignorancja młodej damy ściągnęła dumnego podporucznika Andrzeja Kłopotowskiego na ziemię. Nie była jednak osobliwością. Mundur marynarza dziwił, rodził pytania, a w końcu i pobudzał ciekawość niemal w każdym zakątku kraju. Niemal, ponieważ znalazły się dwa wyjątki. Pierwszym było Polesie bogate w rzeki, kanały, jeziora i bagna. „Jak się wsiadło na łódkę, to nie wysiadając, można było dopłynąć do wszystkich oceanów”. Po Pinie i Prypeci pływały okręty Flotylli Rzecznej. Na ulicach Pińska częściej spotykano marynarzy niż ułanów czy oficerów piechoty.
Drugim był cypel zamknięty miastami Toruń i Bydgoszcz na południu oraz linią łączącą dwie latarnie morskie we Władysławowie i Helu na północy.
Zdruzgotane niezwyczajnym pytaniem _ego_ Kłopotowskiego zostało nagrodzone. Uśmiechnął się do własnych myśli, by już po chwili skoncentrować się tylko na tańcu. Widział, patrząc ponad głowę partnerki, jak jego koledzy znaleźli uznanie wśród miejscowych pań. Mundur marynarski był w stolicy osobliwością, a okazja zatańczenia z oficerem marynarki nie zdarzała się codziennie – sylwester jest przecież tylko raz w roku. Tak więc wprawdzie z oporami, ale w końcu i Warszawa doszlusowała do toruńskich standardów.
Uwolnieni od zwyczajnych trosk młodzi oficerowie poddali się rytmowi muzyki i płynęli po rozległym parkiecie sali, para za parą, w równych odstępach, w jednej linii. Zmieniały się melodie, zmieniały się rytmy, wypity koniak pobudzał fantazję i apetyt. Bal rozpędzał się niczym okręt szkolny Iskra w szkwale. Minęła dziesiąta, po niej zegar wybił jedenastą. W końcu ktoś zauważył, że jest trzy na dwunastą. Głęboko na zapleczu, w kuchni, przygotowywano kieliszki, wyjmowano schłodzonego szampana. Na sali orkiestra zapowiedziała ostatnią piosenkę w starym roku.
Sala znów wypełniła się ludźmi, ale tym razem tańczyli niemal wszyscy, więc grupka kadetów zginęła w kolorowym tłumie. Tylko na mgnienie oka skąpe światło lamp wychwytywało czarny kolor fraka, który zresztą znikał momentalnie.
Melodia zbliżała się do końca, jeszcze przebrzmiały ostatnie akordy, jeszcze pozwolono ucichnąć oklaskom, kiedy zabłysły żyrandole i na salę weszli kelnerzy, niosąc tace z kieliszkami. Za nimi wjechały stoliki, na których błyszczały kalejdoskopem kolorów oszronione butelki szampana, wpisując się znakomicie w dekorację sali.
Umilkły rozmowy; jeszcze wysoko pod pułapem tłukło się niedbale echo, a już wodzirej zachrypniętym, acz donośnym głosem rozpoczął odliczanie:
– 10, 9, 8, 7, 6...
Pierwszy dzień Nowego 1939 Roku przyszedł z hukiem wystrzałów korków od szampana, oklaskami i sykiem zimnych ogni. Zza okien dobiegały głuche wybuchy kapiszonów i petard.
Posypały się życzenia, będące zwykle odbiciem rodzących się nadziei. Absolwenci SPMW wiele sobie obiecywali po nadchodzącym roku. Każdy z nich liczył na zaokrętowanie na wymarzonej jednostce. W tym przypadku obiektami westchnień były okręty podwodne lub kontrtorpedowce, największe okręty floty. Nie było tajemnicą, że do trzech starych jednostek stawiaczy min: Wilka, Żbika i Rysia, mają dołączyć dwie nowe, duże torpedowe okręty podwodne. Przecież musiano skompletować dla nich załogi – przekonywali się wzajemnie kadeci. Marynarka Wojenna potrzebowała ludzi. Mógł więc podporucznik Andrzej Kłopotowski z nadzieją patrzyć w przyszłość, mógł też liczyć na przeniesienie z z ORP Wilja, transportowca na którym szkolili się podchorążowie wydziału maszynowego. A ponieważ często dochodziły go komentarze krążące po Oksywiu, sprowadzające się do krótkiego hasła: Marynarka Wojenna rośnie w siłę, więc istotnie liczył.
Tak, nadchodzący rok zapowiadał jasne perspektywy.
Vlissingen, Holandia, październik 1938 – styczeń 1939 roku
Miasto było małe, spokojne, wgniecione w depresję wyspy Walcheren. Nie mogło się równać z Antwerpią świetnością historii ani z Rotterdamem znaczeniem gospodarczym. A jednak przyciągało zadbanymi kamieniczkami, pamiętającymi okres świetności w XVI i XVII wieku. Wówczas ujście Skaldy, nazywanej w miejscowym języku Schelde, było szeroko znane nie tylko wśród kupców Europy, ale również w gronie strategów i taktyków. W latach czterdziestych XVI wieku nad prawym brzegiem szerokiej rzeki, na wschód od Vlissingen, rozpoczęto wyznaczać zarysy nowoczesnych bastionowych fortyfikacji: rodziła się pierwsza w Europie Zachodniej twierdza morska – Fort Rammekens. Dopiero sześćdziesiąt lat później, w 1602 roku, Holenderska Kompania Wschodnioindyjska zaadaptowała port w Vlissingen na swoje potrzeby. Tym samym zostało przypieczętowane pierwszorzędne znaczenie portu morskiego.
W styczniu 1939 roku miasto znajdowało się w cieniu miejscowej stoczni. To ona nadawała charakter stosunkom społecznym zarówno miejscowym, jak i na wyspie Walcheren.
Wysoka renoma stoczni Koninklijke Maatschappij de Schelde dotarła do Kierownictwa Marynarki Wojennej za pośrednictwem posła doktora Wacława Babińskiego z konsulatu polskiego w Rotterdamie. A jako że Babiński i kontradmirał Jerzy Świrski, szef Kierownictwa Marynarki Wojennej, nie ukrywali, że się znają, KM de Schelde rozpoczęło starania o polski kontrakt z wysokiego C. Do dwójki przyjaciół można jeszcze dołączyć niejakiego Bielskiego, kierownika spółki Netherland-Poland. Wszyscy oni widzieli możliwość rozpoczęcia współpracy polsko-holenderskiej, która mogła przynieść wymierne korzyści obu stronom. Oczywiście najszczersze chęci wspomnianych osób nie miałyby żadnego znaczenia, gdyby nie mocna pozycja holenderskiego przemysłu stoczniowego. Na decyzje miały również wpływ informacje o udanym rejsie jednego z holenderskich okrętów podwodnych. Kilka miesięcy przed podpisaniem umowy „na dostawę dwuch torpedowych łodzi podwodnych” K XVIII dopłynął do Surabai na Jawie, pokonując 23 500 mil. Ten wyczyn świadczył o wysokiej jakości technicznej. To kazało wierzyć, że oferta holenderska okaże się solidniejsza od zrealizowanych poprzednio umów z kontrahentami francuskimi.
29 stycznia 1936 roku kontradmirał Jerzy Świrski i dyrektor stoczni H.C. Wesseling złożyli podpisy pod dokumentem. We Vlissingen i Rotterdamie ruszyły prace nad zamówionymi jednostkami. Dwa lata później okręt stanął na pochylni przy basenie stoczni. Szykowano się do uroczystego wodowania.
Wiejący od Morza Północnego zimny wiatr podrywał krople drobnego deszczu i rozrzucał je po nabrzeżu. Dzwonił o szyby budynków portowych, malował mokrym pędzlem dachy i ściany domów, wreszcie zachlapał pokład stojącego przy molo okrętu – _poolse onderzeer_ – jak mówili Holendrzy.
Do Vlissingen zjechali oficjele z Holandii i Polski; ministrowie obu krajów, reprezentanci flot, władze miasta i prowincji Zeeland, a także dziennikarze. Nie zabrakło kontradmirała Świrskiego, posła Babińskiego ani prezesa Ligi Morskiej i Kolonialnej generała Kwaśniewskiego. Najważniejszą jednak osobą w tym gronie była Jadwiga Sosnkowska, matka chrzestna okrętu.
Zebraliśmy się, czekając na moment wodowania dość długo poza wyznaczony termin – pisał dziennikarz Stanisław Saliński. – Pamiętam, że zmarzliśmy na kość, gdyż mżył deszczyk i od Skaldy wiało jak licho. Na pomoście było 30–40 osób, w większości oficerowie marynarki holenderskiej. Stałem blisko generałowej Sosnkowskiej, żal było patrzeć, że jest aż sina z zimna.
Minuty przeciągały się w nieskończoność. Oficjelom skończyły się wymyślane _ad hoc_ tematy. Coraz częściej zapadała niezręczna cisza. Tymczasem na dole, przy pochylni okrętowej „krzątało się wielu ludzi”, widać było, że ostatnie przygotowania trwają. Wreszcie „dano jakiś sygnał”. Zaczęło się.
Jedno przemówienie, po nim kolejne, raz po holendersku, raz po polsku, których zziębnięci ludzie nie słuchali. Wreszcie do głosu doszła Jadwiga Sosnkowska:
– Płyń po morzach i oceanach, sław polską banderę! Nadaję ci imię Orzeł.
Przecięta małym lekkim toporkiem lina pękła. Hamulce pochylni zostały zwolnione. Okręt ani drgnął.
Potem było kilka minut dość niezwykłej ciszy i oczekiwania, wyraźnie pamiętam, że coś trzaskało na dole. – pisał Saliński. – Zaczęliśmy tłoczyć się do barierki, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Wśród Holendrów widać było poruszenie, któryś z oficerów wrzeszczał coś na dół. Nastrój był przykry....
Jeszcze ponad godzinę przyszło czekać na zwodowanie Orła. Zamarznięty smar nie pozwolił stoczyć się po pochylni saniom unoszącym kadłub. Program ceremonii wziął w łeb. Dla ratowania sytuacji orkiestra grała wesołe marsze. Nie pomógł holownik En Avant – „Naprzód”. Poradziły dopiero dwie lokomotywy.
Jak się okazało – tłumaczył Kazimierz Leski inżynier pracujący przy Orle – ponieważ okręt stał na pochylni bardzo nisko, więc rufa została omyta przez wodę basenu i uzyskała minimalną pływalność. W rezultacie nastąpiło dodatkowe obciążenie części dziobowej sań i ich zatarcie. Próby ściągnięcia okrętu, prawdopodobnie przede wszystkim przez lokomotywy, których liny zaczepione były o dolne partie części rufowej, spowodowały widocznie jego odblokowanie.
Za kwadrans trzecia po południu po trzech godzinach od rozpoczęcia uroczystości okręt powoli zsunął się na wodę. Na ten moment czekała przemarznięta pani generałowa. Pchnięta silnie butelka szampana rozbiła się o dziób okrętu.
„To było smutne wodowanie, otoczone mgłą niedobrego przeczucia”.
ORP Orzeł jeszcze przez ponad rok miał tkwić w porcie Vlissingen. Czekały go „prace nad technicznym wyposażeniem – pisał w miesięczniku »Morze« J. Lewandowski – przeprowadzona będzie gruntowna kontrola jego zdolności nawigacyjnych, tak ważnych zwłaszcza dla łodzi podwodnej; zainstalowane zostaną precyzyjne aparaty, potężne uzbrojenie i na jesieni r. b. ORP Orzeł wejdzie ostatecznie w skład polskiej Marynarki Wojennej, rozpoczynając służbę dla Rzeczypospolitej”.
Terminu nie dotrzymano, w styczniu 1939 roku Orzeł nadal był w Holandii.
Naprężone cumy skrzypiały monotonnie. O szary kadłub okrętu uderzały ciemnozielone fale. ORP Orzeł był gotowy do ostatniej próby – _bon fonctionnement_. Ale to miało nastąpić 26 stycznia.
Warszawa, gmach KMW, styczeń 1939 roku
Samochód zatrzymał się przed frontem czterokondygnacyjnego budynku. Trzasnęły drzwiczki za „postawnym, przystojnym oficerem marynarki”. Mężczyzna – uważny obserwator zauważyłby zapewne dystynkcje komandora porucznika – szybko pokonał kilka zasypanych brudnym śniegiem stopni i zniknął za ciężkimi drzwiami. Odpowiedział salutem mijanym marynarzom. Zatrzymał się przed wejściem do windy. Nie czekał długo. Już po kilku minutach siedział za biurkiem w swoim gabinecie na trzecim piętrze, gdzie urzędowali oficerowie Broni Podwodnej Kierownictwa Marynarki Wojennej. Jemu, Eugeniuszowi Pławskiemu, przypadła rola szefa tego działu.
Pławski rozpoczynał służbę w Polskiej Marynarce Wojennej zimą 1918 roku, w siedemnastym dniu jej istnienia. 18 grudnia zameldował się w Sekcji Marynarki przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. Zza biurka wstał „młody i bardzo elegancki porucznik” Tadeusz Podjazd-Morgenstern.
„Łatwo było się domyślić – pisał Pławski – że nie pochodził z marynarki rosyjskiej, że nie przeszedł przez czyściec komunistyczny, w którym mnie i wielu innych tak doskonale oczyszczono z wszelkiej własności od zegarka do chustek do nosa włącznie”.
Pławski z mozolnym trudem odpowiadał na szereg pytań porucznika Morgensterna. Winna nie była bynajmniej zła znajomość zagadnień marynistyki. Absolwent Morskiego Korpusu w Petersburgu miał w tej dziedzinie dobre przygotowanie, poparte trzyletnią służbą na kontrtorpedowcach Floty Czarnomorskiej. Walczył „przeciwko Turkom, Bułgarom, Niemcom. Przemierzyłem Morze Czarne wzdłuż i w poprzek, a mój licznik wskazywał 110 tys. mil morskich przebytych w blokadzie nieprzyjacielskich wybrzeży i osłonie własnej floty”.
Problemem był ubogi zasób polskich słów. Wprawdzie rodzice dbali o wychowanie syna w tradycji ojców, lecz środowisko, w którym się znajdował, wywierało na niego znaczący wpływ. Najmocniej dało się to zauważyć podczas nauki w szkole kadetów i później, w marynarce carskiej. Terminy i rozkazy zmuszały do używania rosyjskiego. Pławski nie znał ich polskich odpowiedników, tego musiał się dopiero nauczyć.
To właśnie z powodu „strasznej polszczyzny” szef Sekcji Marynarki Wojennej pułkownik Bogumił Nowotny przyjął oficera „bardzo chłodno”. Pławski już zamierzał _ubiratsia won_, kiedy Nowotny zapytał:
– Nie jest pan czasem spokrewniony z pułkownikiem Pławskim?
– „Owszem jest to mój najrodzeńszy kuzyn”.
Kuzyn, wiceminister spraw wojskowych, zaocznie załatwił Eugeniuszowi stanowisko zastępcy komendanta portu wojennego Modlin.
„Gdy zameldowałem się w Modlinie, miałem już za sobą pokaźne doświadczenie wojenne i konspiracyjne, ale nie znałem się absolutnie na żadnej organizacyjnej pracy pokojowej, a tym bardziej w warunkach powstającego z gruzów i niewoli kraju i jego sił zbrojnych”.
Niemniej jednak porucznik Pławski był cennym nabytkiem Marynarki Wojennej, a przy tym nie był wyjątkiem. Codziennie gmach na Nowomiodowej szturmowały wycieczki byłych matrosów czy Seemannów wszelkich stopni, od prostych marynarzy przez miczmanów po komandorów. W grupie tych ostatnich zjawił się w Warszawie Jerzy Świrski, weteran carskiej floty. Mniej więcej w tym samym czasie, wiosną 1919 roku, zameldował się były _Kapitänleutnant_ (kapitan marynarki) Kaiserliche Marine Józef Unrug. Kapitan podczas Wielkiej Wojny dowodził okrętami podwodnymi UB-25, UC-11 i UC-28. Doświadczenie zdobyte na okrętach podwodnych dało mu awans na szefa 1. Flotylli, tej samej, którą dowodził później niejaki Dönitz. Wreszcie już pod koniec wojny został szefem szkolenia oficerów cesarskich _Unterseebooten_.
Polska Marynarka Wojenna nie miała tradycji, na której można było oprzeć jej istnienie. Nie miała również wzorów, które mogły posłużyć do zredagowania regulaminów, strategii i taktyki. Te trzeba było brać od sąsiadów. Teorię i kadrę dały Polsce pokonane Niemcy, rozsypujące się Austro-Węgry i toczona chorobą wojny domowej Rosja. Wypada jednak zaznaczyć, że nie byli to nauczyciele pierwszej klasy. Położenie geopolityczne tych państw determinowało rozwój wojsk lądowych. Siłą rzeczy budżety flot miały poślednią wielkość, a myśl taktyczna ustępowała brytyjskiej czy amerykańskiej.
Trzeba jednak było to wszystko zebrać i ująć w karby instytucji wojskowej. Tej roli podjął się Marszałek Józef Piłsudski:
„Z dniem 28 listopada 1918 roku rozkazuję utworzyć marynarkę polską, mianując jednocześnie pułkownika marynarki, Bogumiła Nowotnego, szefem Sekcji Marynarki przy Ministerstwie Spraw Wojskowych”.
Wypowiadane łagodnym wileńskim akcentem słowa zmieniały się w rytmie stukotu maszyny do pisania w treść dekretu Naczelnika Państwa. Pismo trafiło na drugie piętro kamienicy nr 3 przy ulicy Nowomiodowej w Warszawie, gdzie urzędował wymieniony w dokumencie pułkownik Nowotny, były oficer cesarsko-królewskiej floty – tak zaczęła się historia nowoczesnej marynarki wojennej.
Porucznik Pławski krótko bawił we Flotylli Wiślanej w Modlinie. Zimą następnego roku był już oficerem operacyjnym Batalionu Morskiego. W pochmurny dzień 10 lutego 1920 roku jako „bezpośredni, czynny” uczestnik asystował generałowi Józefowi Hallerowi podczas uroczystości zaślubin Polski z morzem. Na rozkaz generała miał zaszczyt wydać komendę:
„Do Bandery! Banderę podnieść!”.
Kilka minut później, kiedy już ucichły takty _Mazurka_ Dąbrowskiego, a zebrani wokół cywile i żołnierze wszelkich rodzajów wojsk wyśpiewali refren hymnu, nad małym portem puckim powiewała biało-czerwona bandera.
Od lutego do kwietnia 1921 roku Pławski był tymczasowo pierwszym komendantem portu wojennego w Pucku. A potem, w wieku 26 lat, porzucił czynną służbę.
W cywilu wytrzymał tylko dwa lata, _consuetudo altera natura est_...
W 1925 roku, powróciwszy akurat z Tallina, stolicy dalekiej Estonii, Pławski otrzymał list od komandora Jerzego Świrskiego. Treść wyznaczyła kierunek służby Pławskiego na najbliższe kilkanaście lat. Miał wyjechać do Tulonu kształcić się na podwodnika. W tym francuskim porcie wojennym nad brzegiem Morza Śródziemnego wykuwał się wzór polskiego podwodnika.
Kilka minut po wpół do dziewiątej rano 22 września 1914 roku trafiony dwiema torpedami krążownik HMS Cressy zatonął w pozycji 52°18′ N 3°41′ E na Morzu Północnym, niedaleko brzegu neutralnej Holandii. To był ostatni z trzech krążowników pancernych utraconych tego dnia, w ciągu niespełna osiemdziesięciu minut, przez Royal Navy. Ojcem niebywałego w historii wojen morskich sukcesu był _Kapitänleutnant_ Otto Weddigen, dowódca U-9.
Tym wydarzeniem okręt podwodny wywalczył sobie ważne miejsce w taktyce morskiej. Owa mała jednostka o stosunkowo niewielkiej prędkości była zdolna zatopić każdy okręt, z wielkimi drednotami włącznie. Odgrywała więc rolę _jokera_ w talii admirałów flot światowych mocarstw. A jednak po zakończeniu Wielkiej Wojny nie nastąpił masowy rozwój tej broni. Stratedzy, zapatrzeni w doktrynę kontradmirała Alfreda Mahana, sięgającą XIX wieku, nadal widzieli w okrętach liniowych głównych aktorów wojny morskiej. O panowaniu na oceanach wciąż miała decydować flota nawodna. A jednak na monolicie doktryny dostrzegano rysy. Francuz, wiceadmirał Raoul Victor Castex, twierdził, że „łódź podwodna nie wypędza okrętu nawodnego z powierzchni morza. Więcej nawet, ona osiąga swoją pełną skuteczność tylko w łączności z innymi broniami”; to on nadał treść zasadzie obowiązującej podczas następnej wojny, a poniekąd i współcześnie. Idealnym rozwiązaniem zapewniającym powodzenie w wojnie morskiej było współdziałanie floty podwodnej, nawodnej i lotnictwa. Tenże Castex widział jednocześnie we flocie podwodnej skuteczne narzędzie państw słabszych w starciu z silniejszym przeciwnikiem. To stwierdzenie doskonale rozumieli pamiętający przebieg I wojny światowej admirałowie niemieccy. Wielka flota podwodna miała być sposobem na rozbicie Royal Navy. Wprawdzie to zadanie w latach 1914–1918 się nie powiodło (na szczęście), ale były twarde podstawy do poprawienia taktyki.
Zadanie nie było również obce decydentom z Kierownictwa Marynarki Wojennej.
Polacy szybko zrozumieli siłę nowej broni. Wiadomości o sukcesie kapitana Weddigena dotarły do 30-letniego _Oberleutnanta zur See_ Józefa Unruga. Wraz z Adamem i Aleksandrem Mohuczymi, oficerami rosyjskiej floty, przyniósł Unrug do odrodzonej Polski idee nowej broni. W II Rzeczypospolitej na realizację planów utworzenia dywizjonu okrętów podwodnych czekano osiem lat. 1 grudnia 1926 roku szef KMW komandor Świrski złożył podpis pod kontraktem na budowę trzech okrętów podwodnych. Jednostki torpedowo-minowe Wilk, Ryś i Żbik miały zasilić polską flotę w początkach lat trzydziestych.
Obowiązki szefa działu Broni Podwodnej zmuszały Pławskiego do częstych wycieczek nad morze, na co oczywiście marynarz pełnej krwi, jakim był komandor porucznik, nie narzekał. Z radością opuszczał Warszawę, by na kilka dni przesiąść się na któryś z okrętów. Od dwóch i pół roku, od lata 1936, był gościem na swoich okrętach podwodnych. Owszem, gościem specjalnym, ale tylko gościem.
Styczeń 1939 roku nie zapowiadał zmian w tym utartym już kalendarzu komandora, tymczasem tuż po Nowym Roku Eugeniusz Pławski otrzymał wezwanie do szefa Administracji Marynarki Wojennej kontradmirała inż. Xawerego Czernickiego. „Był to człowiek, do którego żywiłem specjalny kult i rodzaj uwielbienia za jego gentelmeńskie maniery, opanowanie, mądrość, wysokiej klasy fachowość, elegancję zewnętrzną i odwagę w podejmowaniu decyzji” – wspominał Pławski.
Adiutant zapowiedział pierwszych gości. Kontradmirał, „uprzejmy i uśmiechnięty”, przyjmował oficerów w gabinecie, witając każdego podaniem ręki. Oficerowie siadali na wskazanych przez Czernickiego krzesłach.
– Panowie! – zaczął kontradmirał. – Proszę wydać odpowiednie zarządzenia i pokierować pracami podległych panom instytucji w ten sposób, by na dzień 1 września wszystkie nasze okręty, obrona wybrzeża i służby były w 100% gotowości bojowej, tak pod względem wyposażenia, jak też remontów i dokowania. Wszystkie prace w poszczególnych resortach mają być zorganizowane w taki sposób, jak byśmy wiedzieli na pewno, że wojna z Niemcami rozpocznie się w dniu 1 września. Zarządzenia organizacyjne, szkoleniowe i operacyjne będą wysłane dowódcy Floty i dowódcy Flotylli Pińskiej przez odpowiednie wydziały sztabu. Dziękuję panom! To wszystko.
Kontradmirał Xawery Czernicki wstał zza biurka. Jednocześnie zerwali się wszyscy oficerowie.
„Ale dlaczego 1 września” – usłyszał komandor Pławski od swego zastępcy kapitana Eugeniusza Jóźwikiewicza. Nie wiedział, nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
Wątpię, by kierował się przeczuciem lub jakimś obliczeniem opartym na rachunku prawdopodobieństwa – kombinował Pławski. – Byłem też przekonany, że rozkaz taki nie mógł przyjść od Naczelnego Wodza, bo w tym wypadku musiałby być odczytany przez szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej osobiście. Gdy wreszcie przekonałem się, że moja logika zawodzi, powiedziałem sobie: kto wie, może to pani Czernicka wszystko wywróżyła.
Serafina Czernicka, małżonka kontradmirała, słynęła w gronie przyjaciół i znajomych ze zdolności przepowiadania przyszłości. Jedni poważnie traktowali jej wizje, inni uważali je za zabawę. Sam wiceadmirał szanował zdanie żony, a z czasem zaczął się z nim liczyć. Zrobił się przy tym człowiekiem wielce ostrożnym: „Nie mogę nawet spojrzeć na ładną dziewczynę lub wypić nieco więcej wina – skarżył się – gdyż po powrocie do domu będzie bura. Przed żoną niczego nie potrafię ukryć”.
Minęło sześć miesięcy, zanim ostrożny względem „jasnowidzów, wróżbitów i cyganek” Pławski nabrał przekonania, że rozkazy kontradmirała miały źródło w przepowiedni żony.
A jednak wątpliwości pozostały, zwłaszcza w kwestii precyzji. Pytanie: „dlaczego 1 września”, nie doczekało się odpowiedzi. Wreszcie Pławski przestał zawracać sobie nim głowę. Widział oczywiście, że przepowiednia miała niepokojąco realne odbicie w sytuacji międzynarodowej, ale też wiedział, że nie trzeba było jasnowidza, aby zauważyć, iż na linii Warszawa–Berlin iskrzy.
Berlin, styczeń–marzec 1939 roku
Kiedy komandor Pławski próbował wniknąć w tok rozumowania państwa Czernickich, Adolf Hitler wymuszał na Józefie Becku zgodę na włączenie Gdańska do Rzeszy. Propozycja była powtórzeniem rozmowy Joachima Ribbentropa z ambasadorem Józefem Lipskim z października 1938 roku. Za Gdańsk wraz z eksterytorialną autostradą i linią kolejową oraz przystąpienie do paktu antykominternowskiego Hitler chciał zapłacić gwarancją nienaruszalności granicy i przedłużeniem paktu o nieagresji. Dyskusję ponawiano dwukrotnie. Po wizycie Józefa Becka w Berlinie, w trzeciej dekadzie stycznia do Warszawy przyjechał Ribbentrop.
Punktem w którym utknęły rokowania, była odmowa Polski przystąpienia do paktu antykominternowskiego, mimo zdecydowanego antykomunizmu i niezbyt przyjaznych stosunków z Rosją. Krok ten postrzegano jako utratę niezawisłości i pogodzenie się z zależnością wobec Niemiec.
Hitler się nie spieszył. Tym razem mógł sobie pozwolić na długie pertraktacje z Polską. Wiedział już, że nie będą one łatwe, ale sądził, iż mimo to rezultat wypadnie po jego myśli. Tymczasem zajął się pilniejszymi sprawami. Pierwszą z nich była okrojona po układzie monachijskim Czechosłowacja.
Nad ranem 15 marca 1939 roku prezydent Emil Hacha „z zaufaniem złożył los narodu czeskiego w ręce _Führera_”. Sukces wyzuł Adolfa Hitlera z resztek samokrytycyzmu: „Przejdę do historii jako największy z Niemców” – miał zawołać do sekretarek.
Jeszcze tego samego dnia Hitler wyjechał do Pragi. Noc spędził na Hradczanach. Pewnie gdzieś tam w jego skażonej germańskim egocentryzmem głowie załomotała myśl, że oto jest w starej stolicy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, w ukochanym mieście cesarza Rudolfa II Habsburga.
Zajęcie Czech i utworzenie wasalnego państwa słowackiego pod przywództwem księdza Jozefa Tisy wpisało się w logiczny ciąg wypadków zmierzających do okrążenia Polski. Hitler zyskał kolejny atut. Zamierzał go wykorzystać w następnej rundzie rozmów z Beckiem i Lipskim. Polska dostała się w kleszcze. Z punktu widzenia Warszawy położenie strategiczne było beznadziejne. Sztab Główny musiał zareagować; i zareagował. 15 marca 1939 roku ogłoszono częściową mobilizację. W urzędach pocztowych całego kraju przybito stemple na wezwaniach mobilizacyjnych.
Trzy dni później, w sobotę, w dywizjonach kontrtorpedowców i okrętów podwodnych odebrano rozkaz zachowania „zwiększonej czujności bojowej”.
Szczecin, marzec 1939 roku
Późnym popołudniem 22 marca 1939 roku Adolf Hitler powoli wchodził po trapie na pokład pancernika kieszonkowego Deutschland. _Führer_ źle się czuł na okręcie. Jak ognia unikał wypraw morskich, ale tym razem nie miał wyjścia. Cel, jaki zmierzał osiągnąć, wymagał udziału floty. Starał się więc zachować pozory przed admirałami Erichem Raederem i Hermannem Boehmem.
Okręt odbił od nabrzeża i, ciągnięty przez holowniki, powoli sunął ku wyjściu ze szczecińskiego portu. W pobliskim Świnoujściu _Schiff_ wszedł w skład grupy uderzeniowej. Przed zmrokiem _Generaladmiral_ Hermann Boehm wydał rozkaz „naprzód!”. 62 okręty wyszły w morze.
Hitler mógł czuć się pewnym sukcesu. Dwa dni wcześniej zaprosił na rozmowę ministra spraw zagranicznych Litwy Juozasa Urbsysa. Rozmowa sprowadziła się do monologu Hitlera, który poinformował dyplomatę o aneksji Kłajpedy. Upokorzony Litwin, świadomy niemieckiej przewagi, nie oponował. _Führer_ nie krył ciężkich argumentów. W grupie, z którą zamierzał przybyć do Kłajpedy, były trzy pancerniki kieszonkowe, tyleż lekkich krążowników, 17 niszczycieli oraz 10 U-Bootów. Do tego dołączały eskortowce, trałowce i ścigacze. To była potężna armada. Aż nadto wystarczająca do konfrontacji z nieliczącą się na Bałtyku flotą litewską. Demonstracja miała bowiem innego adresata.
Okręty rozpędzały się jednostajnie, by już na pełnym morzu wziąć kurs na północny wschód. Na obmywanych zimnymi falami bakburtach błyskały refleksy promieni zachodzącego słońca. Wreszcie nieomal w tej samej chwili na masztach i nadbudówkach wszystkich okrętów rozbłysły światła sygnalizacyjne.
Następny dzień, 23 marca, przyszedł z mocnym szkwałem. Pogoda była paskudna. Deutschland kołysał się na falach Ostsee, przyprawiając Hitlera o mdłości.
Oksywie, marzec 1939 roku
Dowódca polskiej floty kontradmirał Józef Unrug nie zamierzał biernie przyglądać się manewrom Kriegsmarine. Wiedział wprawdzie, że celem niemieckich okrętów jest Kłajpeda, obawiał się jednak, iż Niemcy, upojeni łatwym sukcesem, wpłyną na polskie wody terytorialne, a może nawet zdecydują się na skuteczny i często stosowany sposób rozpalania konfliktu – na prowokację. Dowództwo Floty i Kierownictwo Marynarki Wojennej liczyło się przy tym z możliwością „wizyty” armady niemieckiej w Gdańsku. A to oznaczałoby _de facto_ wojnę.
Kontradmirał Unrug postanowił patrzeć Erichowi Raederowi na ręce. Musiał znać zamiary przeciwnika, aby uniknąć zaskoczenia, a co się z tym wiąże, aby nie stać się mimowolną ofiarą wspomnianej już prowokacji. Rozumiał bowiem, że to on był adresatem demonstracji niemieckiej. Wgląd w poczynania Kriegsmarine mogły mu zapewnić niszczyciele i, przede wszystkim, okręty podwodne.
A. Kłopotowski, _Moja wojna. Wspomnienia ostatniego dowódcy ORP Dzik_, Gdańsk 2002, s. 20.
Wypowiedź R. Kapuścińskiego w: A. Domosławski, _Kapuściński non fiction_, Warszawa 2010, s. 20.
ORP Iskra – szkolny żaglowiec Marynarki Wojennej, na którym każdy elew przechodził obowiązkowe szkolenie.
Zwrot często używany w latach trzydziestych, oznaczający w tym przypadku za kwadrans 12.
J. Pertek, _Dzieje ORP Orzeł_, Gdańsk 1998, s. 22.
Fotokopia pierwszej strony umowy polsko-holenderskiej (pisownia oryginalna), w: J. Pertek, _Dzieje ORP Orzeł_, _op. cit._, s. 23.
S.M. Saliński, list do J. Pertka, cyt. za: J. Pertek, _Dzieje ORP Orzeł_, _op. cit._, s. 34.
K. Leski, _Życie niewłaściwie urozmaicone. Wspomnienia oficera wywiadu i kontrwywiadu AK_, Warszawa 1989, s. 45.
S.M. Saliński, _Ptaki powracają do snów_, Warszawa 1974, s. 140.
J. Lewandowski, _ORP Orzeł_, „Morze” 1938, nr 2, s. 4.
B. Karnicki, _Marynarski worek wspomnień_, Gdańsk 2011, s. 34.
E. Pławski, _Fala za falą... Wspomnienia dowódcy ORP Piorun_, wyd. II, Gdańsk 2012, s. 108.
_Ibidem_, s. 39.
W pierwszych latach istnienia Marynarki Wojennej używano w niej stopni z wojsk lądowych.
_Ibidem_, s. 109.
_Ibidem_, s. 121.
_Ibidem_, 143.
Typ ciężkiego pancernika pochodzący od nazwy HMS Dreadnought.
E. Pławski, _Fala za falą... Wspomnienia dowódcy ORP Piorun_, _op. cit._, s. 303.
_Ibidem_, s. 304.
_Ibidem_, s. 310.
A. Bullock, _Hitler i Stalin: żywoty równoległe_, przeł. M. Lipska, J. Mianowski, M. Rudowski, Warszawa 1994, s. 85.
Bakburta – lewa burta, sterburta – prawa burta.