- W empik go
Odwet - ebook
Odwet - ebook
Finałowa część trylogii, w której może wydarzyć się wszystko. Po odkryciu prawdy Andrea Cherry musi stawić czoła miłości. Czy silne uczucie, które połączyło ją i Nicholasa Blake’a, zwycięży przeciwności losu? Czy prawda, o którą oboje tak uparcie walczyli, nie okaże się dla nich zbyt bolesna? I najważniejsze: czy tylko Nick może uratować to, co zostało z ich związku? Nic tutaj nie jest pewne. Poza tym, że nadszedł czas na odwet.
Angela Santini- młoda polska autorka w 2012 roku wyjechała z Polski do Londynu. W 2021 roku zadebiutowała książką "Obsesje", która spotkała się z gorącym przyjęciem czytelniczek. W 2021 roku ukazała się jej kontynuacja pt. "Obłędy". Zapewnia, że w życiu nic jej tak nie wyszło jak trójka wiecznie głodnych dzieci, które w przeciwieństwie do niej doskonale wiedzą, czego chcą. No dobrze, ona też wie, czego chce - z tą różnicą, że jej dzieci to dostają. Zapewnia, że jest szczęśliwą matką, żoną i niczyją kochanką. Poza tym jest całkiem zwyczajna; kocha gotować, tańczyć, czytać i oglądać filmy o seryjnych mordercach.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-728-0 |
Rozmiar pliku: | 509 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Holbox, Meksyk
Od domu dzieli nas prawie osiem tysięcy kilometrów, a ja wciąż czuję, jakby ta odległość nie była dla mnie wystarczająca. Jakby Morze Atlasa przypominało maciupeńkie jezioro, a przedostanie się do Londynu było bułką z masłem. Powinnam odczuwać wyłącznie spokój, bo przecież to niemożliwe, żeby ktokolwiek nas tutaj odnalazł. A jednak nie jestem spokojna.
Wkładam okulary na nos i jadę dalej przed siebie, zerkając co jakiś czas na boki, by raz jeszcze nasycić oczy. Dookoła rozciąga się rajski krajobraz – biała piaszczysta plaża, idealnie czysta turkusowa woda oraz bujne tropikalne rośliny.
Czy nie jest pięknie?
Postanowiłam zwiedzić cały odcinek słynnej triady: Cancun, Playa del Carmen oraz Tulum. Każde z tych miast jest inne, ale żadne piękniejsze od drugiego. Na końcu mojej wędrówki wylądowałam na wyspie Holbox należącej do prowincji Quintana Roo. Od stałego lądu oddziela ją laguna, która jest domem dla różnych ptaków, w tym soczyście różowych flamingów. Są cudowne! W ogóle cały klimat tej wysepki jest niesamowity, malowniczy i spokojny. Ogromnym plusem jest również to, że nie jeżdżą tu żadne autobusy ani samochody. Naszym głównym środkiem transportu są własne nogi, a jeśli Lily jest bardzo zmęczona, jeździmy wózkiem golfowym.
– Mamo, co tam jest? – Lily pokazuje na kolejne graffiti, które zdobi tu wiele budynków. Są kolorowe i duże i chociaż od jakiegoś czasu byłam sceptycznie nastawiona do jakichkolwiek zdobień na ścianach, te tutaj mnie ujęły; widać w nich artystyczną duszę twórców.
Zaczęłam nawet podejrzewać, że sama taką posiadam.
– Chyba jakiś ptak, ale nie jestem pewna. – Ponownie rzucam okiem na soczyste barwy, które jakimś cudem sprawiają, że przez moje ciało przepływa fala szczęścia. – Jesteś głodna?
– Tak, może zjemy w Edelyn?
Uśmiecham się. W promieniu pół kilometra mamy dziesiątki restauracji, ale moja córka ciągle chce jadać w tej jednej.
– Nawet na końcu świata musisz jeść pizzę, co? – Zerkam na jej zarumienioną i zadowoloną buzię. – W porządku. Ale wieczorem wyskoczymy gdzieś na owoce morza, umowa stoi?
– Stoi.
– Spójrz na te drzewa, piękne, prawda? Jeszcze nigdy nie widziałam tak zielonych liści. A te kokosy! Mniam, mniam… – Oblizuję usta, żeby ją rozśmieszyć.
– Lubię tu być, wiesz, mamo? Może przyjedziemy tutaj z tatą, kiedy wróci już z tej pracy? Ciągle tylko pracuje i pracuje – narzeka Lily, a ja się powstrzymuję, żeby nie powiedzieć czegoś, co zniszczy jej resztę dzieciństwa. Ale to trudne. – Szkoda, bo na pewno polubiłby leżenie w hamaku.
Odkąd jesteśmy w Meksyku, słyszę to minimum dwa razy dziennie, więc już się przyzwyczaiłam. Lily bardzo za nim tęskni, a ja nie jestem nawet w stanie o nim myśleć.
Musiałam to zrobić…
– Na pewno. A teraz chodź, napełnimy brzuszki i zwiedzimy jeszcze kilka ukrytych miejsc.
Parkuję pod knajpką z balkonem i stożkowym dachem. Nie jest to wytworna restauracja dla milionerów, tylko drewniany domek ze stolikami nakrytymi fioletowym obrusem. Restaurant y Pizerria Edelyn.
– Mogę zadzwonić do taty? – Lily patrzy na mnie wyczekująco, zupełnie jakby na moim obliczu była ukryta odpowiedź. Dokładnie tak samo patrzył jej ojciec, gdy chciał wyciągnąć ode mnie informacje.
Dziedziczenie genów jest do bani.
Próbuję zachować pokerową twarz, żeby się nie domyśliła, jak bardzo drażnią mnie te pytania. Sama nie wiem, dlaczego nie czuję smutku – chyba zostawiłam go na samym początku naszej wędrówki.
A może mój mózg wciąż nie rozumie, co faktycznie się stało?
I jak w ogóle do tego doszło?
– Tutaj… – zaczynam niepewnie, bo sama nie wiem, czy mam prawo ją okłamywać. – Tu nie działają telefony, Lily. Ale tata wie, że go kochasz i świetnie się bawisz. Nie martw się tym, dobrze? Postaram się do niego zadzwonić, jednak nie obiecuję, że się uda.
Nie mam ochoty już niczego nikomu obiecywać, zwłaszcza mojej córce, która od sierpnia poprzedniego roku ma rozwalone życie i nie wie nawet, gdzie jest jej dom i kim jest jej rodzina.
Jak mogło dojść do tego, także nie wiem.
Czy to przez mój brak logiki, naiwność, czy przez zachłanne serce?
Możliwe, że wcale nie jestem winna, ale kiedy zostajesz matką, natura wszczepia ci program obwiniania siebie o każdą porażkę, która ma lub będzie miała wpływ na twoje dziecko.
Tak tylko ostrzegam.
– To co zawsze? – pyta kelnerka, a ja odpowiadam skinieniem głowy.
„To co zawsze” oznacza pizzę hawajską bez ananasa i drugą – z homarem. Kiedyś bałam się homara, ale dzisiaj wiem, że wtedy powinnam bać się czegoś zupełnie innego.
– A mogę zapytać tutaj, czy mają sygnał? – pyta moja córka, gdy zamówienie zostaje podane.
– Nie! – odpowiadam gwałtownie. Zbyt gwałtownie. – Nie mają. Pytałam już, Lily. – Widzę, że jej oczy robią się duże i smutne, więc chwytam ją za rączkę, chociaż nie wiem, w czym miałoby to nam pomóc. – Czy możesz mi zaufać i poczekać, aż będzie okazja? – Zaciskam mocniej dłoń. – Proszę.
Oczekuję od niej zrozumienia, ale przecież ona wcale nie musi rozumieć. Równie dobrze może zacząć płakać i domagać się powrotu do domu. Jednak po chwili widzę na jej buźce znajomy wyraz – zaufanie, zrozumienie i nadzieja, że jej nie zawiodę.
Pies by to wszystko jebał. Przysięgam.
– No dobrze. Tylko jej nie przeocz.
Mrugam w zdumieniu i odrywam trójkąt placka z ciągnącym się serem.
– Wow. Znasz nowe słowo.
Unoszę pizzę, żeby ugryźć jej koniec i zaspokoić głód, który tak rzadko odczuwam.
– Tata mnie nauczył. Mówił, że okazje są zawsze i wszędzie, ale nie można ich… nie przeoczać.
Próbuję zatuszować roztargnienie i poczucie winy, wpychając w usta prawie cały nieszczęsny kawałek pizzy, a kiedy już udaje mi się go przerzuć, mówię:
– Mhm, bardzo mądre. A teraz jedz. – Uśmiecham się na zachętę. – Smacznego.
Zastanawiam się, czy ja też nauczyłam ją czegoś równie mądrego, czy gdy spędza czas ze swoim tatą, też opowiada mu o tym, że czegoś ją nauczyłam. W końcu próbuję nieprzerwanie od siedmiu lat. Nie mówię, że jestem zazdrosna, ale… W porządku, możliwe, że jestem.
Po obiedzie chwilę odpoczywamy, nie poruszając już tematu Nicholasa Blake’a, a potem wskakujemy w nasz wózek golfowy i zwiedzamy zakamarki Holbox. To naprawdę megafrajda, tym bardziej że często udaje nam się dotrzeć tam, dokąd dotarło niewielu. Turyści wolą leżeć pod palmami, ale ja postanowiłam wykorzystać ten czas na coś bardziej kreatywnego niż smażenie tyłka, chociaż nie powiem, że tego nie lubię.
– Zmęczona? – pytam, na co Lily kręci głową. – Jesteś najlepszą turystką, jaką gościł Meksyk, kochanie.
– Chcę jeszcze raz zobaczyć flamingi. Są super!
– Do usług, moja pani. – Skręcam w ulicę Calle Paseo Kuka i w niecały kwadrans dojeżdżamy na miejsce. – ¡Hola!
– ¡Hola chicas! ¿Cómo estás? – pyta kobieta, którą widuję za każdym razem, jak sprząta liście przed swoją knajpką.
– ¿Muy bien, gracias. Y tu? – Uśmiecham się szeroko. Kocham ten kraj i jego mieszkańców.
– Sí, yo también. Gracias. ¡Que tengas un buen día!
– ¡Hasta luego! – Macham dumnie ręką na pożegnanie. To chyba najdłuższy dialog, jaki opanowałam w tym języku.
– Mamo, a co mówiła ta pani?
– Przywitała się, zapytała, jak się czujemy, i chyba życzyła nam miłego dnia.
– Przecież nas nie zna.
– To, że ludzie się nie znają, nie znaczy, że nie mogą być dla siebie nawzajem mili. Czasami jeden twój uśmiech może zmienić czyjś dzień na lepszy, pamiętaj o tym.
– Będę pamiętać. Ale tata mówił, że nie wolno mi rozmawiać z obcymi – upiera się Lily, a ja mam cholerną ochotę przewrócić oczami.
– Nie każę ci rozmawiać z obcymi, mówię tylko, że masz być miła, uprzejma, uśmiechnięta, pomocna, życzliwa i tak dalej.
I nie wspominać więcej o swoim ojcu, bo dostanę pierdolca!
– Wiem, mamo, co to znaczy być miła. – Uśmiecham się pod nosem. Tak samo mówiłam do swojej mamy. – Idę bliżej, żeby mieć lepszy widok!
Siadam i rozkoszuję się widokiem. Lily piszczy na widok flamingów i pstryka miliony zdjęć swoim wodoodpornym aparatem. Ja też mam na szyi aparat – swoją nową lustrzankę. Robię małej zdjęcia, a ona się wygina, żeby zapozować, czym zawsze mnie rozbawia. Nie wiem, ile tak siedzę, ale chyba dość długo, skoro zaczęłam przeglądać zdjęcia zrobione od początku naszego przyjazdu.
– Lily, jesteś pięknie opalona! – wołam, zapatrzona w fotografię, na której pozuje w neonowym różowym stroju kąpielowym.
– Wiem, mamo. Już mówiłaś, że mi zazdrościsz.
– A ja nie jestem?
– Jesteś. Ale ja bardziej.
Pstrykam tę małą flądrę w nosek, a później obcałowuję jej złotobrązową buźkę. Przynajmniej już wiem, że karnację odziedziczyła po tatusiu.
– Chyba robi się zimno, co? – Przy silniejszym podmuchu wiatru zauważam na naszych ramionach gęsią skórkę.
– Będzie padać, radziłbym się schować.
Nie. Proszę. Tylko nie męski głos.
Podnoszę się i otrzepuję tyłek z piachu. Przede mną stoi przystojny mężczyzna średniego wzrostu. Jego czarne bujne włosy łopoczą na wietrze, raz po raz zasłaniając ciemne oczy. Jest stąd, ale świetnie mówi po angielsku.
– O, tu pada? To znaczy… o tej porze? – Patrzę w niebo. Facet chyba ma rację.
– Wyspa zamieni się w jedną wielką kałużę. – Wyciąga do mnie zgrabną dłoń. – Fernando Graciani.
– Andrea… Po prostu Andrea. – Odwzajemniam delikatny uścisk, dziękując opatrzności boskiej, że nie pocałował mnie w rękę. – Lily, musimy wracać – zwracam się do córki i właśnie wtedy zaczyna padać. Nie, nie padać – leje jak z cebra. Czuję się, jakbym włożyła głowę pod kran. – Cholera!
– Mamo! Pada! – piszczy Lily.
– Chodźcie! Schowacie się u mnie, dopóki nie przestanie. – Fernando wskazuje nam do mojego wózka golfowego.
– Niedaleko stąd jest nasz hotel, nie chcę robić problemu. – Chwytam Lily na ręce, żeby jakoś ją osłonić przed ulewą, ale pośrodku niczego nie bardzo mi to wychodzi i już po chwili zamieniamy się w zmokłe kury.
– Lubię problemy. Vamos!
Kiedy wskakujemy na tył wózka, uświadamiam sobie, że znowu pozwalam komuś podejmować decyzje za mnie. Dodatkowo nie wiem nawet, kim jest ten facet. Może jakimś świrem, który wywiezie nas na koniec świata i nikt już nigdy nas nie znajdzie?
Przyglądam się mu dyskretnie… Nie wygląda na psychopatę, a wózkiem golfowym raczej nie dojedziemy na koniec świata, ale kto wie, kto wie.
Po kilku minutach zatrzymuje się pod skromnym domkiem. W drzwiach wita nas starsza kobiecina z wystającym brzuszkiem oraz pokaźnym biustem. Ubrana w zielony fartuszek, wymachuje rękoma, mówiąc coś przy tym donośnie. Tyle że ja kompletnie nie wiem co.
– Hola niñas, entra, entra! – Niemal wpycha nas do środka. – No tengas miedo. Yo no muerden. – Starą ścierką wyciera nam buzie i włosy. Po chwili zatrzymuje wzrok na moich oczach i uśmiechając się, gładzi mnie po twarzy. – Hermosas niñas, tienen que los secuestraron?
Jezu, nie wiem, co odpowiedzieć, bo nie mam pojęcia, o co mnie zapytała.
Po chwili odzywa się Fernando:
– No mamá, pero estoy de acuerdo contigo.
– ¿Con que?
– Co mówi twoja mama? – pytam go, kiedy kobieta znika za zasłoną. – Tylko proszę, nie ściemniaj, bo kiedy nauczę się hiszpańskiego, wrócę tu i już nie będę taka miła. – Wyżymam wodę z warkocza i opatulam Lily ręcznikiem. Moja córka od razu zajmuje wygodne miejsce na wielkim brązowym fotelu i zamyka oczy. Świetnie. Teraz na pewno tak szybko się stąd nie wydostaniemy.
– Powiedziała, żebyś się nie bała, bo nie gryzie. Później dodała, że jesteście śliczne, i zapytała, czy was porwałem. Powiedziałem, że nie, ale się z nią zgadzam.
– W czym? – Patrzę w jego czarne oczy.
– Że jesteście piękne.
– O… mhm…
Boże, dlaczego zsyłasz mi samych wariatów, napaleńców albo zaborczych dupków?
Po chwili kobieta wraca z wielką tacą jedzenia. Zaprasza mnie gestem, więc posłusznie za nią drepczę. Lily zasnęła – albo udaje, że śpi. Z nią nigdy nic nie wiadomo.
Jak z jej ojcem.
– Chodź, chodź. Siéntate. Głodna? Jedzenie? – pyta gospodyni.
Rozczula mnie jej troska i to, że chce nas ugościć. Tak samo postąpiłaby moja mama, za którą tęsknię każdego dnia.
– No, pero gracias – zwracam się do Franka. Fernanda. Tak. Fernanda. – Powiedz swojej mamie, że tylko przeczekamy największą ulewę. I że jesteśmy wdzięczne za gościnę.
– W Meksyku się nie odmawia. A już na pewno nie odmawia się mojej mamie. Rozgość się, mama robi najlepsze gazpacho.
Jezu, co robić?
Moje dziecko śpi, mamy kawał drogi do hotelu, a ja kompletnie nie wiem, jak się poruszać, gdyby nawaliła mi nawigacja. Rozglądam się po mieszkaniu, które przypomina mi mój dom przed remontem.
Jest tu ciepło. Rodzinnie. Pachnie jedzeniem.
I miłością.
Siadam przy stole i nie mogąc się powstrzymać, sięgam po kromkę pieczywa z pastą z awokado. Na początku jem nieśmiało, ale zaraz zaczyna mi głośno burczeć w brzuchu i Fernando się śmieje. A potem… potem idzie już z górki.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI