- W empik go
Odwyk - ebook
Odwyk - ebook
Łódź, środek lata, upał i tylko pozorny spokój. W renomowanej klinice leczenia uzależnień zostają znalezione zmasakrowane nagie zwłoki.
Ofiarą zabójcy pada jeden z pacjentów. Ale to nie ostatnia zbrodnia psychopaty. Sprawę prowadzi czwarty komisariat w Łodzi na czele z inspektorem Ryszardem Walskim. Cel jest prosty – złapać sprawcę, zanim dojdzie do kolejnego brutalnego morderstwa. Ale morderca cały czas jest krok przed policjantami. Zostawia za sobą ślady, lecz reguły tej przerażającej gry zna tylko on.
Kim jest zabójca?
Dlaczego wybiera na swoje ofiary ludzi uzależnionych i związanych z półświatkiem narkotykowym?
Co oznaczają symbole, które zostawia przy zwłokach?
Jaki ma cel i czy uda mu się go osiągnąć?
Odpowiadając na te i inne pytania, autor trzyma czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony!
Powieść Adama Widerskiego to książka o zbrodni, miłości, kłamstwie, układach prominentów i wielkiej tajemnicy. Przede wszystkim jednak o trudnej przeszłości, która często nie pozwala o sobie zapomnieć.
„Idealne tempo, mocna akcja, zaskakujące zakończenie. Dodatkowo, wielki plus dla autora za realistyczne odtworzenie miejsca akcji – Łódź, jakiej nie znają turyści robiący sobie rundkę po knajpach przy ulicy Piotrkowskiej. Jestem pewien, że jeszcze nie raz usłyszymy nazwisko Adam Widerski!” Zbigniew Zborowski
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62577-93-4 |
Rozmiar pliku: | 1 024 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
8 PAŹDZIERNIKA 1985 R.
Leżał skulony na starej, podartej kanapie pachnącej kurzem, potem i sproszkowaną gąbką, która wydobywała się z wnętrza mebla przez dwie spore dziury na środku poszycia. W ręku trzymał wycinek z gazety, mocno już żółtawy z powodu częstego używania, choć pismo było wydane raptem przedwczoraj. Na skrawku papieru widniały fotografie dwóch zmiażdżonych samochodów na jednej z dróg powiatowych. Pierwszy z nich leżał na dachu i przypominał zgniecioną puszkę. Drugi został wbity w przydrożne drzewo, aż do siedzenia pasażera. Nagłówek nad tekstem informował: „Pijana kobieta zabiła trzyosobową rodzinę”.
Oprócz kawałka gazety chłopiec ściskał w dłoni zdjęcie uśmiechniętej rodziny – kobiety, mężczyzny i dziecka. Cały czas na nie patrzył, a łzy spływały mu po policzkach, skapując na obicie kanapy. Od trzech dni nie był w stanie ich powstrzymać. Nic nie jadł, nic nie pił. W żadną z nocy nie zmrużył oka nawet na chwilę. Był na granicy skrajnego wyczerpania. Próbował to jakoś ukryć – na przykład chował nietknięte jedzenie, ale pracownica socjalna Miejskiego Pogotowia Opiekuńczego w Łodzi szybko to zauważyła.
– Dziecko, zjedz coś – powiedziała. – Wiem, że wiele wycierpiałeś, ale jeśli nie będziesz jadł, zasłabniesz, a w końcu umrzesz z wycieńczenia.
Chciał umrzeć. Co mu zostało z życia, które trwało zaledwie dwanaście lat? Kiedyś był szczęśliwy. Uśmiechy rodziców, rozmowy, tulenie i pocałunki, pocieszanie w smutne dni… Słowem: wielka kochająca się rodzina. A potem wszystko runęło niczym domek z kart.
– Dlaczego mnie to spotkało? Czy ja nie zasługuję na szczęście? – pytał sam siebie podczas napadów spazmatycznego płaczu.
Najgorszy – oprócz samotności – był obraz, który wracał każdej nocy, kiedy chłopiec zamykał oczy. Znów był na miejscu wypadku. Zmasakrowane ciała rodziców. Nogi i ręce ułożone w nienaturalnej pozycji, głębokie rany na kończynach, na twarzach zaschnięta krew. Chciał zobaczyć ich jeszcze później, ale nie wpuszczono go do prosektorium. Jednak udało mu się niepostrzeżenie wkraść przez tylne drzwi. Mimo że widział ich tylko kilka sekund, zanim został przyłapany i wygoniony z sali, powyższy obraz utrwalił się mocno w jego pamięci.
– Zabiję, przysięgam! – krzyknął z całych sił.1
15 LIPCA 2010 R.
– Jak idziesz?! Czerwone jest! – Kierowca białego renault clio zahamował gwałtownie tuż przed mężczyzną przebiegającym na czerwonym świetle przez pasy na skrzyżowaniu ulic Mickiewicza i Kościuszki. – I po co się tak śpieszyć? Dopiero siódma piętnaście… – mruknął pod nosem.
Pieszy, słysząc pisk opon, wykonał ręką przepraszający gest i przyśpieszył bieg, przecinając kolejne przejście. Wymijając innych ludzi, wskoczył do tramwaju numer szesnaście, jadącego do podmiejskiego parku Helenów. Podobne sytuacje na tym skrzyżowaniu zdarzały się kilka razy dziennie. Najgorzej było rano, kiedy ludzie śpieszyli się do pracy czy szkoły, i po południu, podczas masowych powrotów do domu. Właśnie wtedy dochodziło tu do największej liczby wypadków.
Ulica Mickiewicza była jedną składową długiej arterii, która w sumie miała cztery odcinki, każdy o innej nazwie. Odcinek noszący nazwisko sławnego poety kończył się wraz z przecinającą go okazałą ulicą Piotrkowską. Następnie przechodził w ulicę Józefa Piłsudskiego, na której początku mieściło się jedno z większych łódzkich kin Silver Screen, gdzie oprócz sal seansowych były jeszcze kręgielnia, bilard, restauracje, kafejki ze słodyczami i napojami. Obok kompleksu lokowały się oddziały banków, salony telefonii komórkowej oraz czterogwiazdkowy hotel Ibiz, goszczący głównie biznesowych gości z kraju i zagranicy.
Jednak w tej okolicy stał też o wiele ważniejszy budynek. Nie było go widać z ulicy, bowiem mieścił się w drugiej linii – za hotelem i kinem. Piętrowy, pomalowany na biało gmach w kształcie prostokąta o bardzo długim boku. Na środku fasady były podwójne przeszklone drzwi. Po ich prawej stronie wisiała czerwona tablica z napisem: „Oddział Terapii Uzależnień w Łodzi”. Oddział zajmował parter i pierwsze piętro. Na piętrze znajdowały się gabinety terapeutyczne, w których odbywały się sesje dla uzależnionych, a także pokoje psychologów i psychoterapeutów, pracowników administracyjnych oraz dyrekcji. Każdy gabinet miał przydzielonego stałego psychologa, który zajmował się poszczególnymi uzależnieniami.
Na parterze mieściło się kilka sal, a także gabinet lekarski, bowiem każdy z pacjentów przed przyjęciem musiał przejść wstępny wywiad środowiskowy i konsultację lekarską. Potem udawał się do sekretariatu poradni, gdzie uzyskiwał przydział do grupy terapeutycznej i poznawał terminy kolejnych sesji. Najbardziej oblegane były zajęcia poświęcone odwykowi alkoholowemu. Takich gabinetów znajdowało się tu pięć, lecz najważniejszy był pokój numer dwa na pierwszym piętrze. Odbywały się w nim sesje dla osób najciężej dotkniętych alkoholizmem.
Średnich rozmiarów pomieszczenie pomalowano na kolor kremowy. Podłoga w większej części została przykryta beżowym dywanem, a w białym suficie zamontowano halogeny. Był też klimatyzator. Na południowej ścianie mieściło się szerokie okno z widokiem na Manhattan, czyli największy i najdroższy blok w Łodzi. Po prawej stronie od wejścia stała duża dębowa komoda z szufladami, w których w porządku alfabetycznym ułożono teczki z dokumentacją każdego pacjenta. Naprzeciw niej znajdowało się biurko psychologa z niewielką lampką, kubeczkiem na długopisy i ołówki, a także nieduży plastikowy regał. Środek pokoju stanowił właściwe miejsce sesji odwykowych – masywne, drewniane krzesła ustawiono tu w kształt owalu. Zasiadali na nich uzależnieni wraz z prowadzącym.
Teraz na krześle naprzeciwko wejścia siedział mężczyzna w niebieskiej polówce i wytartych czarnych dżinsach. Niewysoki i bardzo szczupły. Jego wiek trudno było jednoznacznie określić, miał siwy zarost i takiego samego koloru włosy, z łysiejącym gniazdkiem na czubku głowy. Drugie krzesło zajmował barczysty mężczyzna w średnim wieku z krótko przystrzyżonymi włosami w odcieniu ciemnego blondu. Nosił spłowiałe sztruksowe spodnie i brązowy T-shirt z napisem w kształcie graffiti. Dwa miejsca wciąż pozostawały puste; wedle porządku obowiązującego już od czterech sesji powinny być zajęte przez osobę prowadzącą – panią psycholog Annę Witkowską, i trzeciego uczestnika terapii.
Nieduży zegar w drewnianej obudowie wskazywał godzinę siódmą trzydzieści pięć, gdy drzwi gabinetu otworzyły się. W progu stanęła dość młoda, szczupła i niewysoka brunetka o delikatnych rysach. Ubrana była w dopasowaną czerwoną sukienkę, sięgającą za kolano, oraz niebieskie bolerko. Całości dopełniały niebieskie szpilki i apaszka tego samego koloru.
– Dzień dobry, panowie – przywitała obecnych. – Przepraszam za spóźnienie, ale przez te remonty ciężko gdziekolwiek dojechać na czas.
– Nic się nie stało, pani doktor – odpowiedział Wiktor, mężczyzna siedzący naprzeciwko drzwi. – Sam bym się spóźnił, gdybym nie wysiadł dwa przystanki wcześniej i nie pokonał tego odcinka na piechotę.
– Kiedyś w moim poukładanym życiu nauczyłem się wcześniej wstawać i wychodzić z dużym zapasem czasu – do rozmowy włączył się mężczyzna zajmujący drugie krzesło. – Tylko to mi pozostało z poprzednich lat. Wszystko inne spieprzyłem.
– Tomek, cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę. To bardzo ważne w naszej terapii – zareagowała Anna. – Ale pamiętasz o naszej umowie? W tym gabinecie nie przeklinamy.
– Tak, przepraszam, wymsknęło mi się. Po prostu czuję się dziś do dupy i wszystko mnie wkurza. Najchętniej bym się wyżył…
– Spokojnie, weź kilka głębokich oddechów i postaraj się nie myśleć o swoim dzisiejszym nastroju. Przypomnij sobie jakieś wydarzenie, które sprawiło ci radość. Pozwól się uspokoić.
– Nie pomaga, pani doktor – jęknął Tomek po kilku próbach opanowania wzburzenia. – Muszę wyjść do łazienki.
– Idź, ale zaraz wracaj. Już pięć minut temu powinniśmy zacząć sesję.
Po piętnastu minutach, a więc gdy zegar wskazywał dokładnie siódmą pięćdziesiąt, drzwi ponownie się otworzyły. Do gabinetu wrócił Tomek – z podwiniętymi rękawami, szeroko otwartymi oczami, jakby od dużego wysiłku, i z lekkim uśmieszkiem na twarzy.
– Już jestem, trochę mi przeszło…
– Coś długo to trwało – mruknęła Anna. – Wszystko w porządku? Możemy zaczynać?
– Tak, już się wyładowałem.
– Mam nadzieję, że nie zniszczyłeś łazienki, bo kiedyś miałeś już kłopot z agresją.
– Toaleta cała, pani doktor, spoko.
– Może napiszesz jakiś wiersz? Tak jak ostatnim razem, kiedy miałeś gorszy dzień.
– Niech pani da kartkę.
– Proszę. – Kobieta podała Tomkowi kawałek papieru i długopis. – A teraz zaczynamy już naszą kolejną sesję. Wiktor, kontynuuj opowieść, którą zacząłeś ostatnim razem. Skończyłeś na drugim roku choroby alkoholowej i utracie mieszkania.
Kiedy Wiktor skończył opowiadać o kolejnych etapach swojego alkoholizmu – mieszkaniu na ulicy, żebraniu o pieniądze na alkohol, kradzieży i pobiciu, za które został skazany na dwa lata więzienia i terapię odwykową – Anna, widząc, że Tomek skończył notować na swojej kartce, poprosiła go, aby przeczytał to, co napisał.
Tomek zaczął recytować:
Życia nie ma,
Krew już płynie,
Ran nikt nie zawinie!
Na twarzach zebranych odmalowało się nieopisane zdziwienie. Pierwsza odezwała się Witkowska:
– Ten wiersz… Nigdy takich nie pisałeś.
– Jakoś tak wyszło. Jaki humor, taki wiersz.
– A co cię doprowadziło do takiego stanu?
– Dużo by opowiadać…
– Słuchamy. Może coś zaradzimy.
– A tak jakoś, życie… Wczoraj spotkałem kumpla z ciupy, poszliśmy do baru, ale spokojnie, nie piłem, choć miałem ochotę, widząc, jak on żłopie jedno piwo za drugim. W końcu się pokłóciliśmy. Dziwił się, że nie piję, nie chcę wejść z nim w interesy, pójść na panienki. W rezultacie oskarżył mnie o współpracę z psami.
– Z policją, nie z psami – poprawiła go terapeutka. – I co było dalej?
– Rzucił się na mnie z pięściami, ale się obroniłem i poszedłem do domu. A dzisiaj jeszcze jakiś namolny pijak mnie napastował, chciał kasę na wódkę. W autobusie dostałem mandat za jazdę na gapę, a siostra napisała, że nie chce mnie znać. I znowu cholernie chce mi się pić.
– Miałeś dwa ciężkie dni, współczujemy ci bardzo. Przykro mi z powodu twojej siostry. Pamiętaj, że zawsze możesz przyjść do mnie porozmawiać. Przeżywasz trudne chwile, lecz nie poddawaj się, tak dużo już osiągnąłeś. Nie pijesz od ponad miesiąca.
Gd tylko wybrzmiały słowa Anny, na korytarzu rozległ się przeraźliwy krzyk, a następnie drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie.
– Pani doktor, szybko, pomocy! – krzyknęła przerażona pani Alina, zajmująca się sprzątaniem.
– Co się stało? – Anna zerwała się na równe nogi. – Gdzie?
– Nie wiem… W łazience! Szybko!
Witkowska wybiegła z pokoju i pędem ruszyła do łazienki znajdującej się na końcu korytarza. Gdy szarpnęła za klamkę, zamurowało ją. Nigdy jeszcze nie widziała czegoś podobnego.
– Jezus Maria… Marcin…
Na podłodze sześciometrowego pomieszczenia leżał nagi zakrwawiony mężczyzna. Jabłko Adama na jego szyi stanowiło środek poziomej, głębokiej na kilka centymetrów rany, zaczynającej się od prawego ucha, a kończącej na lewym. Jedyną zasłoniętą częścią ciała ofiary było przyrodzenie, do którego została przyczepiona kartka. Brzuch mężczyzny ponacinano, jak gdyby ktoś dla zabawy żłobił w nim rowki, nie mogąc się zdecydować, jaką figurę narysować. Ręce w łokciach i nogi w kolanach były nienaturalnie wygięte, a biodra uniesione nieco wyżej niż reszta ciała. Przerażający obraz dopełniała kałuża krwi, w której pływały drobne odłamki stłuczonego lustra.
– Ja chyba go znam… Ale kto mógł zrobić coś takiego… – jęknęła pani Alina, zanim nieprzytomna osunęła się na podłogę.2
Delikatnie odgarnął kosmyk czarnych, kręconych włosów, który nieustannie opadał na policzek Marty. Bardzo lubił bawić się jej włosami; czuł wtedy, że zbliża się do niej jeszcze bardziej. Tak było też po dzisiejszej randce, na której obejrzeli w jego domu romantyczny film Wichry namiętności. Potem zjedli coś w jedynej otwartej w porannych godzinach pizzerii na Bałutach, a następnie poszli na krótki spacer, zakończony wizytą w jej parterowym domku na ulicy Łagiewnickiej. Uwielbiali spędzać tak wspólny czas – nie w sposób wyszukany, chodząc po ekskluzywnych restauracjach czy na drogie sztuki teatralne. Zwykły spacer o różnych porach dnia, zwykłe jedzenie, nic z rzeczy uznawanych przez zwolenników zdrowej żywności, ewentualnie kino albo sofy w Manufakturze. A jeśli czas i możliwości pozwalały, chwile namiętności u niej albo u niego.
Całował ją namiętnie, jej policzki, mały, zgrabny nosek, naprężoną szyję. Coraz bardziej rozochoceni, zdejmowali z siebie poszczególne elementy garderoby, dotykając się nawzajem z większą śmiałością.
– Cudownie… nie przestawaj… uwielbiam, kiedy to robisz… – szepnęła Marta, czując, jak mężczyzna delikatnie pieści jej piersi, obfite mimo szczupłej figury.
Nagle namiętności zakłócił dźwięk telefonu.
Co za cholera? – pomyślał Piotr. Nie miał zamiaru przerywać w takiej chwili, lecz komórka dzwoniła głośniej i głośniej.
– Nie odbieraj, kotek, proszę… Przecież masz wolny dzień.
Telefon jednak nie dawał za wygraną.
– No jak zaraz kogoś opierdolę… – zaczął Piotr, jednak przerwał, gdy zobaczył na wyświetlaczu numer swojego przełożonego, Ryszarda Walskiego, komendanta czwartego komisariatu w Łodzi. Teraz już wiedział, że chcąc nie chcąc, musi odebrać.
– Halo, szefie?
– Piotrek, zbieraj się, pilna sprawa na Piłsudskiego.
– Komendancie, mam wolne, nie może ktoś…
– Nie. Potrzebuję ciebie, i to zaraz.
– Ale…
– Bez dyskusji. Mamy brutalne morderstwo, prasa już wydzwania, cały komisariat postawiony na nogi. Wszyscy mają anulowane urlopy. Za dwadzieścia minut masz być na miejscu. Wyślę ci adres.
– Musisz jechać? – zapytała Marta ze smutkiem.
– Niestety. Alarm w całej jednostce. Po głosie szefa czuję, że to grubsza sprawa. – Piotr zaczął się ubierać. – Przepraszam, kochanie. Wszyscy mamy się stawić, większość chłopaków z kryminalnej została ściągnięta z urlopu.
– Rozumiem, leć. Praca policjanta zobowiązuje.
– Czasami mam jej dość. Jeszcze raz przepraszam. Pa, słońce – rzucił jeszcze, po czym wyszedł, zostawiając dziewczynę samą.
To nie była do końca prawda. Uwielbiał swoją pracę, choć niekiedy spotykał się z negatywnymi opiniami dotyczącymi jego metod. Porażki powodowały chwile zwątpienia, a nagłe wezwania psuły plany, tak jak dzisiaj.
Piotr Krzyski jednak nie zamieniłby posady komisarza Wydziału Kryminalnego w Czwartym Komisariacie Policji w Łodzi na żadną inną. Osiem lat w zawodzie, kilkadziesiąt rozwiązanych spraw, zdolność dostrzegania nawet najmniejszych związków między różnymi, na pierwszy rzut oka niepasującymi do siebie czynnikami. Wszystko to nie byłoby jednak możliwe bez wsparcia jego partnera, Łukasza Majskiego, który pomimo że był całkowitym przeciwieństwem Piotra, pasował do niego jak ulał. Stanowili najlepszą i najbardziej efektywną parę śledczych w całej łódzkiej policji i to do nich spływały zwykle najtrudniejsze sprawy związane z morderstwami.
Po kilkunastu minutach komisarzowi Krzyskiemu udało się przebić przez przedpołudniowy korek i zaparkować swoją mazdę 323 ze sportowym wydechem przed budynkiem Oddziału Terapii Uzależnień. Po przejściu nad biało-czerwoną taśmą, oddzielającą wejście do posesji i część parkingu od dziennikarzy i zwykłych gapiów, zobaczył zbliżającą się szybko ulicą toyotę yaris. Od razu rozpoznał kierowcę.
Niższy od Piotra o dobre dziesięć centymetrów i o wiele szczuplejszy, Łukasz Majski zawsze był odpowiednio ubrany, a włosy w ciemnym odcieniu blond miał przygładzone, z równym, niemal idealnym przedziałkiem.
– Cześć, stary – Piotr powitał kolegę. – Też z urlopu? – Rzucił okiem na elegancką koszulę i wyprasowane spodnie. – Byłeś na imieninach teściowej?
– Daj spokój – mruknął Łukasz. – Stary ściągnął mnie z ryb. Byłem na Uroczysku. Zdążyłem wpaść do domu i coś porządnego założyć.
– A ja przerwałem spotkanie z Martą… – Piotr nie potrafił ukryć zawodu. – Dobra, chodźmy. Zobaczymy, co to za pilna sprawa.
Pokazali legitymacje stojącemu przy taśmie policjantowi, po czym weszli do budynku. Kształt i rozmiar pomalowanego na żółto-zielono korytarza przypominał łódzki tramwaj. W holu tłoczyli się mundurowi, technicy, pracownicy ośrodka i świadkowie. Komisarze skierowali się na pierwsze piętro. U szczytu schodów czekał już na nich niski, krępy mężczyzna. Ze względu na sporą łysinę wyglądał na siedemdziesięciolatka, jednak miał dziesięć lat mniej. Inspektor Ryszard Walski.
– Dzień dobry, panie komendancie – powitał szefa komisarz Krzyski.
– Witam. Dobrze, że już jesteście. Patolog kilka minut temu zaczął oglądać zwłoki. Za chwilę do niego pójdziemy, ale najpierw zamienimy parę słów z tamtymi paniami. To one znalazły ofiarę.
Komendant przedstawił pracownicom swoich podwładnych, po czym zapytał:
– Która z pań odkryła zwłoki? Jak do tego doszło?
– Ja zobaczyłam go pierwsza… jak przyszłam posprzątać. Zaczęłam krzyczeć i pobiegałam po panią doktor. – Pani Alina wskazała na Annę. Terapeutka, blada jak kreda, opierała się o ścianę.
– Czy dotykała pani czegoś?
– Nie, niczego nie dotykałam, tylko otworzyłam drzwi… i od razu je zamknęłam.
– Kto ma dostęp do tej łazienki? – wtrącił komisarz Krzyski.
– Praktycznie wszyscy, bo ta na parterze jest mała. Często, jak ktoś chce skorzystać z toalety, idzie na górę.
– A dzisiaj o tej porze kto był w budynku? – zapytał komendant.
– Nie wiem, ja tylko sprzątam…
– W dniu dzisiejszym w budynku znajdowali się trzej uczestnicy sesji, a poza nimi pani doktor, sekretarka, ochroniarz i pani z firmy sprzątającej – do rozmowy włączył się policjant, który niespodziewanie znalazł się tuż przy nich. Jego wygląd – młoda twarz i starannie wyprasowany mundur – dowodził, że zapewne niedawno ukończył szkołę policyjną.
– Dziękuję za informację, posterunkowy Turkowski – odparł inspektor Walski. – Czy wszyscy już złożyli pierwsze zeznania?
– W zasadzie tak. Jeszcze tylko starszy posterunkowy Nowak rozmawia z ochroniarzem. Z tego, co zdążyłem się dowiedzieć, nikt nic szczególnego nie widział ani nie słyszał. Ale mamy dość duży kłopot…
– Jaki? – Komisarz Krzyski uniósł brwi.
– Brakuje nam jednego człowieka z zajęć pani doktor. Widziano go, jak wchodził do łazienki kilka minut przed znalezieniem zwłok.
– Kto go widział? – zapytał Łukasz.
– Ja go zauważyłam – powiedziała pani Alina. – Jak sprzątałam drugi koniec korytarza. Widziałam, że wychodzi z gabinetu i idzie do łazienki. Zwróciłam na niego uwagę, bo był strasznie zdenerwowany, do tego stopnia, że kopnął kosz na śmieci, ten przy drzwiach. Jak wyszedł, dokończyłam sprzątanie i poszłam do toalety. Pomyślałam sobie, że jak jest w takim stanie, to na pewno po sobie nie posprzątał. Otwieram drzwi, a tu to… – Sprzątaczka machnęła ręką.
– I co? Tak po prostu wyszedł z budynku? – zdziwił się komendant.
– Nie, wrócił na sesję – odezwała się Anna Witkowska. – Usiadł na swoim miejscu, napisał wiersz… bardzo mroczny wiersz. – Wyciągnęła przed siebie rękę z kartką papieru.
Krzyski rzucił okiem na napisany na niej tekst.
– Rzeczywiście, dziwny i brutalny – przyznał. – I co było dalej?
– Opowiedział o swoich ostatnich przeżyciach, a potem już wpadła pani Alinka i pobiegłam za nią do łazienki.
– Pozostali uczestnicy twierdzą, że zaraz po wyjściu pani doktor mężczyzna wybiegł z pokoju i nikt go więcej nie widział – dopowiedział posterunkowy Turkowski.
– No to mamy pierwszego podejrzanego – stwierdził Łukasz.
– Jakieś dane osobowe? – zapytał komendant.
– Tomasz Fryc, skierowany na odwyk po ponownym odbyciu kary więzienia – powiedziała Anna. – Skazany za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Wtedy wielokrotnie użył noża.
– Czy był pod wpływem alkoholu? – zagadnął Łukasz, a gdy Anna, wciąż przeraźliwie blada, lekko kiwnęła głową, dodał: – Często zdarzały mu się takie ekscesy?
– Panowie, obowiązuje mnie tajemnica zawodowa i nie mogę o tym mówić przy wszystkich. Część informacji znajdziecie w jego aktach, a ja chętnie udzielę dodatkowych odpowiedzi, ale nie tutaj i nie teraz… – Zdenerwowana lekarka zakryła twarz dłońmi i zaczęła płakać.
– Tak zrobimy. Ale proszę się nie zasłaniać tajemnicą zawodową – odrzekł inspektor Walski. – Najpierw posterunkowy Turkowski ustali, pod kogo podlega nasz uciekinier.
– Zdążyłem już to sprawdzić. Jest pod jurysdykcją komisariatu siódmego na Górnej.
– Skontaktuj się z nimi. Niech kogoś przyślą, żeby nam o nim opowiedział. A może wystarczą same akta, skoro ma tak bogatą przeszłość kryminalną. My tymczasem – komendant wskazał na Krzyskiego i Majskiego – idziemy na miejsce zbrodni.
Policjanci zastali łazienkę w niezmienionym stanie. W środku znajdowały się dwie osoby w specjalnych, jednorazowych kombinezonach, które służą technikom do badania miejsca zbrodni. Jedna z nich – niska, przysadzista kobieta z krótkimi czarnymi włosami, po rozstawieniu numerków oznaczających dowody wzięła się do zbierania odcisków z ramki lustra i obręczy umywalki. Przy ofierze, badając ranę na szyi, klęczał chudy i łysy mężczyzna. Był to niezbyt lubiany ze względu na specyficzne poczucie humoru patolog sądowy Hektor Wist.
– Ale rozpierducha, jak z Piły 4 – mruknął komisarz Krzyski.
– Bez przesady, w Pile było lepsze widowisko – odrzekł Hektor. – Witam panów. Przyszliście popatrzeć na nagiego mężczyznę leżącego w morzu krwi?
– Jakoś nie mam ochoty na takie atrakcje – powiedział komendant. – Możesz już coś wstępnie powiedzieć?
– Ofiara, jak widać, to mężczyzna. Wydawałoby się, że przyczyną zgonu było przecięcie aorty szyjnej, czyli mówiąc prościej: poderżnięcie gardła, ale z pierwszych oględzin wydaje się, że jednak nie.
– Jak to? – zdziwił się Łukasz.
– Z powierzchownego badania wynika, że przed śmiercią facet stoczył bójkę. Potwierdzają to stłuczenia i obrzęki na pięściach i twarzy, a także zbite lustro. Według mnie został uduszony, a następnie rozebrany i okaleczony.
– A krew na ścianach nie pochodzi z przerwania tętnicy szyjnej i próby jej zatamowania przez ofiarę? – Krzyski nie krył swoich wątpliwości.
– Właśnie nie. Ślady krwi nie pasują do kształtu jej rozbryzgu podczas przerwania aorty. To wygląda bardziej tak, jakby ktoś wylał krew na ściany. Tylko krew na podłodze pochodzi z sączącej się rany.
– Wylał krew? Zabójca poderżnął mu gardło, zebrał krew do jakiegoś naczynia i chlusnął na ściany? Hektor, to brzmi niewiarygodnie.
– Wiem, ale tak to wygląda. W sumie mnie to nie dziwi. Różne rzeczy już widziałem w swojej dwudziestoletniej karierze – odparł patolog. – Ja i Beata przyjrzymy się temu bliżej.
– A co z tą kartką? – Majski wskazał na kawałek papieru przyczepiony do genitaliów ofiary.
– Została przyklejona klejem stałym. Zaraz ją odetnę, bo chcę przekręcić zwłoki na brzuch. Nie podoba mi się ułożenie bioder. Muszę to sprawdzić. – Wist wziął nożyczki i odciął kartkę, którą następnie umieścił w przezroczystej torebce strunowej. – To kawałek etykiety z butelki po wódce, ale o tym później. Najpierw go przekręcimy.
– Coraz mniej mi się to podoba – westchnął komendant.
– Mnie też – zawtórował mu Hektor.
Dwaj technicy wezwani przez patologa przynieśli duży czarny worek. Rozłożyli go po lewej stronie nagiego mężczyzny i wspólnie z lekarzem postanowili przekręcić ofiarę przez lewe ramię, tak żeby brzuchem leżała na worku, a nie na zakrwawionej podłodze.
– Panowie, na trzy: raz, dwa, trzy… – odliczył Hektor.
– Jasna cholera! – zawołał komendant, gdy mężczyzna wylądował na brzuchu, odsłaniając nagie plecy.3
Ryszard Walski zaczynał pracę w policji jeszcze w czasach, gdy instytucja ta nosiła nazwę milicji i budziła duży postrach, choć też szacunek wśród obywateli. Pamiętał, jak wstępował w milicyjne szeregi, odbywał przeszkolenia teoretyczne i praktyczne, znał każdy szczebel kariery, który miał pokonać. Jako niespełna osiemnastolatek, na początku lat sześćdziesiątych, był zwykłym posterunkowym, którego najpierw wykorzystywano do żmudnej roboty papierkowej, a następnie zsyłano do najgorszych dzielnic Łodzi, by prowadził wywiady środowiskowe, obserwacje czy zatrzymywał podejrzanych. Po przydzieleniu do kryminalnych miał styczność z różnego rodzaju zabójstwami, nawet z działaniami seryjnych morderców, jak na przykład wampir z Gałkówka, skazany na karę śmierci w sześćdziesiątym dziewiątym. Krótko mówiąc, widział już wiele i żadne zwłoki, nawet zbezczeszczone lub wyłowione z wody po dwóch latach, nie budziły w nim przerażenia.
Jednak ta sprawa nie podobała mu się od samego początku. Ciało ofiary w łazience i przypuszczenia patologa sądowego dotyczące krwi na ścianie budziły w komendancie niepokój i odrazę. Obraz, który ukazał się jego oczom po odwróceniu zwłok na brzuch, spowodował eksplozję tych doznań.
Nienaturalne ułożenie bioder ofiary rodziło różne przypuszczenia. Jednak po obróceniu denata widać było dokładnie, że z jego odbytu wystaje jedna czwarta dolnej części butelki. Szyjkę oraz pozostałą część wciśnięto w ciało.
– Tego się nie spodziewałem, choć przewidywałem, że w odbycie coś znajdziemy – odezwał się Hektor po dłuższej chwili milczenia.
– Ja pieprzę… – mruknął komisarz Krzyski. – Widziałem różne rzeczy, wepchniętą w gardło skarpetę czy garść szpilek w żołądku, ale to już chyba przegięcie w bezczeszczeniu zwłok.
– To wygląda jak butelka od wódki – stwierdził Majski.
– Bo to jest butelka od wódki. A dokładnie od ćwiartki, co zresztą widać na napisie wytłoczonym na denku. – Patolog nachylił się nad pośladkami mężczyzny. – Mamy więc integralną część naszej etykiety.
– Myślisz, że etykieta pochodziła z tej butelki? – zapytał komendant.
– Nie myślę, ja to wiem. Wszystkie elementy układanki do siebie pasują. Zbadamy to jeszcze, ale mogę się założyć o dzień w kostnicy. Ktoś chętny?
– Nie! – krzyknęli chórem funkcjonariusze.
– Szkoda. Nie rozumiem, czemu tak nie lubicie kostnicy – uśmiechnął się Hektor. – A tak na poważnie, tutaj nic już nie wymyślę. Zabieramy ciało do prosektorium. Zrobię autopsję, zbadam etykietę i butelkę. Dopiero wtedy będę mógł wam powiedzieć coś więcej.
– A ubrania tego mężczyzny? Zniknęły? – zapytał Łukasz.
– N-nie. Znajdują się w s-sedesie, wciśnięte p-prawie do s-samego odpływu. Jeszcze ich n-nie w-wyciągnęliśmy. N-na razie z-zajmujemy się o-odciskami i innymi m-małymi d-dowodami – po raz pierwszy odezwała się Beata Wilczak, szef wydziału techniki kryminalistycznej. Bardzo często współpracowała z Wistem, przez co niektórzy nazywali ją prawą ręką patologa. Jednak podczas kontaktów bezpośrednich bardzo się jąkała, dlatego wolała pisać raporty. Teraz pokazała policjantom niewielki kluczyk, który leżał obok szczotki do sedesu. – M-może n-należał do o-ofiary lub l-leżał tu wcześniej.
– Ktoś bardzo się postarał, żebyśmy mieli dużo pracy – skwitował Hektor.
– Zidentyfikowaliście już ofiarę, posterunkowy Turkowski? – komendant zwrócił się do młodego.
– Nie do końca. Ale część informacji przekazała nam pani doktor. Mężczyzna nazywał się Marcin Karkowski, lat trzydzieści pięć. Uczestniczył w terapii od pięciu tygodni, po skierowaniu przez lekarzy jednego z łódzkich szpitali. Trafił tam po tym, jak aresztowano go w czasie włamania do sklepu monopolowego, gdzie zahaczając o część wybitej szyby, uszkodził sobie nogę.
– Miał jakichś wrogów? – zagadnął Majski.
– Na terapii nie, choć raz podobno pokłócił się z naszym podejrzanym. Ale chyba nie było to nic poważnego, ponieważ pani psycholog nie mogła sobie przypomnieć nic więcej. Natomiast o jego życiu osobistym nic nie wiemy.
– Trzeba jeszcze raz porozmawiać z tą psycholożką – stwierdził komisarz Krzyski. – Na pewno powie coś więcej albo z akt da się coś wydobyć.
– Idziemy – zarządził inspektor Walski. – Dzięki, Hektor. Czekam na raport z sekcji.
– Nie ma sprawy. Prześlę jak najszybciej. Chociaż w kostnicy mam jeszcze jednego wisielca i jednego topielca.
Funkcjonariusze skierowali się do sali, w której zostali ulokowani wszyscy świadkowie i pracownicy przychodni. Witkowska siedziała przy biurku, nachylając się nad kubkiem wody. Bladość jej twarzy kontrastowała z czerwoną sukienką.
– Mamy jeszcze kilka pytań – zagadnął komendant. – Czy znała pani ofiarę?
– Tak. To uczestnik mojej sesji, Marcin Karkowski – odparła Anna.
– Proszę nam powiedzieć o nim coś więcej. O jego osobowości, nałogu, życiu, ewentualnych konfliktach.
– Przykro mi, ale nie mogę. Bez zgody szefa kliniki nic nie powiem. Przed chwilą z nim rozmawiałam. Mam zakaz udzielania jakichkolwiek informacji o członkach sesji.
– Chyba pani żartuje – warknął Krzyski. – Poproszę nazwisko i numer telefonu pani przełożonego.
– Dyrektorem kliniki jest Bogdan Dereszowski, ale numeru telefonu ani innych danych nie mogę podać ze względu na wspomniany zakaz, który dotyczył również jego osoby.
– A może pojedziemy na dołek na czterdzieści osiem godzin i wtedy pani wszystko wyśpiewa! – Piotr podniósł głos.
– Grozi mi pan aresztem?
– Spokojnie, komisarzu – wtrącił komendant Walski. – Nikt pani nie grozi. Kolega tylko podał jedną z konsekwencji, jakie grożą osobom utrudniającym śledztwo. Kiedy można się spodziewać dyrektora kliniki?
– Dopiero jutro rano. Jest w Hamburgu na konferencji psychologów i psychoterapeutów.
– W takim razie jutro w samo południe proszę się stawić w komisariacie razem z dyrektorem i wszelkimi danymi dotyczącymi poszczególnych uczestników sesji. Posterunkowy Turkowski poda pani adres placówki i wypisze wezwanie.
Policjanci poczekali, aż ich kolega przekaże lekarce stosowny dokument, po czym wyszli z sali. Na parterze znaleźli wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę z długimi czarnymi włosami związanymi w kitkę. Stał przy kontuarze sekretarki i notował coś w swoim policyjnym notesie. Był to starszy posterunkowy Grzegorz Nowak, kolejna persona z młodego pokolenia funkcjonariuszy wydziału zabójstw. Z jego dotychczasowych osiągnięć najbardziej spektakularne były nie śledztwa czy rozwiązane sprawy, ale pokonanie trzech napastników, w tym jednego z nożem, podczas obławy na dilera narkotyków, a także wygrana w krajowych policyjnych zawodach bokserskich. Wygrana może nie budziłaby wielkiej sensacji, lecz znokautowanie wszystkich rywali najpóźniej w trzeciej rundzie, łącznie z finałem, wzbudziło respekt dla jego umiejętności. Większość policjantów lubiła pracować z Nowakiem, gdyż wykazywał się bardzo dużą sumiennością, zaangażowaniem i poczuciem humoru.
– Cześć, Grzesiu – Majski powitał starszego posterunkowego. – Przepytałeś już wszystkich świadków? Masz coś dla nas?
– Dzień dobry, panie komendancie, czołem, panowie. Zgadza się, mam zeznania osób obecnych dzisiaj w budynku, oprócz niejakiego Tomasza Fryca, który zbiegł. Ale już go namierzamy.
– To słyszeliśmy – odparł Walski. – Jakieś konkrety? Bo póki co nikt nic nie wie albo nie chce wiedzieć.
– Konkretów niestety brak. Nikt nic szczególnego nie widział, począwszy od ochroniarza, a skończywszy na sprzątaczce. Żadna obca osoba nie wchodziła do kliniki, a tym bardziej do łazienki. Według ochroniarza ofiara przyszła około siódmej trzydzieści, a nasz podejrzany dziesięć minut wcześniej. Mężczyzna ponoć wyglądał na wkurzonego. Na schodach puszczał pod nosem jakieś wulgaryzmy. Podobno często wchodził w utarczki słowne z byle powodu.
– Coraz ciemniejsze chmury zbierają się nad tym gościem – stwierdził komisarz Krzyski. – Czyżby morderstwo w afekcie, a potem strach przed karą i ucieczka?
– To chyba byłoby za proste, ale nic nie wiadomo. Nie ma co wyciągać pochopnych wniosków – odparł komendant. – Coś jeszcze?
– Marcin Karkowski dwa tygodnie temu omal nie pobił innego stróża, który zwrócił mu uwagę, żeby nie palił na parterze przy drzwiach. Podobno tylko reakcja pani doktor i jeszcze jednego psychologa nazwiskiem Filip Tarło, zapobiegła bijatyce. Skończyło się na odepchnięciu pracownika ochrony.
– Trzeba porozmawiać z tym psychologiem. Był dzisiaj w pracy?
– Nie, do końca tygodnia jest na urlopie. Ale postaram się go ściągnąć do komisariatu.
– A ten drugi ochroniarz?
– Nazywa się Rafał Mokul. Ma przyjść dzisiaj na popołudniową zmianę, ale kierownik firmy ochroniarskiej dzwonił do niego i gość postara się przybyć w ciągu najbliższych dwóch godzin. Mamy informację od jego kolegi, że Mokul znał denata, jeszcze zanim ten zaczął przychodzić na sesje.
– O proszę, musimy z nim poważnie porozmawiać. Tak trzymać, posterunkowy Nowak. Postaraj się jak najszybciej zdobyć informacje, a potem czekam na ustny raport.
Zanim policjant zdążył odpowiedzieć, do funkcjonariuszy podbiegł posterunkowy Turkowski.
– Panie komendancie, mamy adres podejrzanego.
– Dobra robota. Jedźcie tam. I wezwijcie chłopaków z uderzeniowego, tak na wszelki wypadek.
Niezłe zamieszanie, pomyślał mężczyzna ubrany w T-shirt koloru khaki i krótkie spodnie, stojący na światłach u zbiegu ulic Kościuszki i Mickiewicza. W sumie nie ma się co dziwić, dawno nie było takiego zdarzenia w naszym mieście, a tym bardziej w tej okolicy. Gdzieś na obrzeżach niejednokrotnie widywał bijatyki na noże i maczety, ustawki kibiców czy nieszczęśliwe wypadki, spowodowane ludzką głupotą. Ale w centrum miasta, i to jeszcze w klinice dla osób leczących się z tej podłej choroby, której tak szczerze nie cierpiał! Sam zresztą doświadczył jej pod wpływem pewnego wydarzenia z dzieciństwa.
Trzeba z tym skończyć raz na zawsze. Władze Łodzi tak lekceważąco podchodzą do tematu, ale teraz przekonają się, co spowodowała ich polityka. Cała Polska zobaczy, a może i cały świat, rozmyślał, spoglądając na żółtą reklamówkę, w której znajdowała się pusta „małpka” po wysokoprocentowym alkoholu. Obok niej leżała oderwana etykietka.
Obserwował całe zdarzenie z oddali. Nie mógł podejść bliżej, gdyż pomimo przebrania i prowizorycznej zmiany wyglądu mógłby zostać rozpoznany przez niektóre osoby znajdujące się w budynku.
Myślicie, że mnie złapiecie? – zaśmiał się w duchu. Zapraszam do mojego domu.5
Czy przeżyje? Dlaczego mnie to spotkało? Jak długo jeszcze muszę czekać? Takie pytania zadają sobie najczęściej bliscy czekający na informacje w szpitalnym korytarzu przed blokiem operacyjnym albo Oddziałem Intensywnej Opieki Medycznej. Zwykle trwają w napięciu kilka, a nawet kilkanaście godzin. Godzin wypełnionych płaczem, modlitwą, nerwowym chodzeniem z kąta w kąt. W końcu nadchodzi wyczekiwany moment. Z pomieszczenia niedostępnego dla zwykłych ludzi wychodzi doktor, oznajmiając radosne lub hiobowe wieści.
W szpitalu Wojskowej Akademii Medycznej przy ulicy Żeromskiego wieści były zwykle hiobowe. Pacjentami byli ranni policjanci, wojskowi, celnicy, strażacy, strażnicy więzienni, ratownicy medyczni i inne osoby noszące mundur. Trafiali tu z lekkimi obrażeniami, jakich doznali podczas pracy, w której prawie codziennie ryzykowali utratę zdrowia. Natomiast na drugie piętro szpitala przywożono najcięższe przypadki, kończące się na ogół śpiączką, trwałym, bardzo poważnym kalectwem lub zgonem pacjenta.
Karina Malczewska, młoda pielęgniarka, codziennie miała z tym do czynienia. Doświadczała cierpienia żon, córek, synów, mężów, przyjaciół operowanych osób. Słuchała historii z życia wziętych, narzekania na świat, na Boga, złoczyńców, wrogów i oczywiście na służbę zdrowia.
Na dzisiejszym dyżurze nie było inaczej. Do dyżurki wpadła kobieta, twierdząca, że jest żoną poważnie rannego policjanta, którego niedawno przywiozła karetka. Tuż po niej przybiegł mężczyzna ze świeżymi opatrunkami na dłoni i czole. Usiadł koło kobiety, ale wzrok miał nieobecny, nie zwracał uwagi na zanoszącą się głośnym szlochem żonę operowanego.
Pewnie cieszy się dużym powodzeniem u mężczyzn, pomyślała pielęgniarka, patrząc na filigranową kobietę o delikatnych rysach, z burzą naturalnych loków. Ten facet też niczego sobie. W innych okolicznościach Karina od razu zaczęłaby z nim flirtować, próbowałaby go poderwać. Ale nie tym razem. Obserwowała tę dziwną parę już od jakiegoś czasu, spodziewając się, jaki będzie finał. Ranny policjant wyglądał wprost tragicznie – nieprzytomny, zakrwawiony, z przemieszczonym nosem, urwaną lewą dłonią, prawą ręką zdeformowaną przez otwarte złamania, poszarpanymi do gołych kości piszczelami i kolanami oraz dużą raną tułowia, z której wystawały zakończenia żeber.
Po siedmiu godzinach szklane drzwi bloku operacyjnego wreszcie się otworzyły i stanął w nich zmęczony lekarz. Para zerwała się z krzeseł, a kobieta od razu doskoczyła do chirurga i złapała go za rękę.
– Co z moim mężem? Niech pan powie, że z tego wyjdzie… – Głos jej się łamał, a po policzkach płynęły łzy.
– Proszę za mną do gabinetu – odrzekł doktor.
Za nimi, choć nieproszony, ruszył też mężczyzna, który czekał z żoną rannego.
Karina nie słyszała, jak dalej potoczyła się rozmowa, ponieważ ordynator zamknął drzwi. Jednak niecałe pięć minut później wszystko stało się jasne. Żona poszkodowanego wybiegła z gabinetu, zanosząc się spazmatycznym płaczem.
– Znowu hiobowe wieści – westchnęła pielęgniarka. – Ciekawe, czy to samo czeka tego drugiego policjanta, który leży na OIOM-ie?
– Nie wiem, jak ja jej to powiem. Nie odbiera telefonu, brak z nią kontaktu, a minęło już kilka godzin. To będzie trauma dla Ali i Krzysia.
Po rozmowie z lekarzem Piotr Krzyski miał ochotę wykrzyczeć całemu parszywemu światu, co o nim myśli. Chciał spotkać mordercę Marcina Karkowskiego. Wiedział, że bez chwili wahania wymierzyłby mu najsprawiedliwszą karę, na jaką zasłużył – śmierć. Biłby, kopał, uderzał czymś twardym, a na koniec zastrzelił, pakując cały magazynek w ciało sprawcy. Wymyślał najrozmaitsze sposoby zadawania mu bólu, gdy światło na skrzyżowaniu ulic Bandurskiego i Jana Pawła II zmieniło się na czerwone. W ostatniej chwili wcisnął hamulec swojej czarnej mazdy. Niewiele brakowało, a wjechałby w tył zatrzymującego się przed nim volkswagena golfa z blondynką uczesaną w kitkę za kierownicą.
– Cholerne światła! – rzucił w kierunku sygnalizatora. Był w połowie drogi do mieszkania Łukasza Majskiego. Chciał jak najszybciej spotkać się z jego żoną, swoją przyjaciółką z dzieciństwa. Musiał jej przekazać tragiczne informacje. Wiedział, że to właśnie on powinien to zrobić.
Światło zmieniło się na zielone. Krzyski przejechał newralgiczny węzeł i zmienił pas, dodając gazu. Na szczęście o tej porze, późnym wieczorem, na ulicach nie było korków, nawet w rejonie dworca Kaliskiego. Często przejeżdżał tędy, wybierając się do Łukasza na pogaduchy po robocie. Popijali piwo, oglądali filmy, mecze albo szli na rower. Co weekend Piotr zabierał też Krzysia, syna Łukasza, a swojego chrześniaka, na spacer po parku o urokliwej nazwie Uroczysko. Grali w piłkę, puszczali latawce, biegali na czas. Wszystko to przy akompaniamencie potężnego szczekania owczarka niemieckiego Brutusa, którego Krzyski sprawił małemu na trzecie urodziny. Po południu dołączali do nich Majscy, a wspólny grill trwał zwykle do późnego wieczora.
Każdy z takich wypadów był cudownym momentem w życiu Piotra. Kochał tego małego łobuza i nie potrafił się na niego gniewać, nawet jeśli coś przeskrobał, na przykład wcisnął do jego nowych półbutów tubkę kleju do drewna. Łukasz i Alicja skarcili Krzysia, a Piotrowi chcieli dać pieniądze na nowe buty, ale on oczywiście nie przyjął ich, śmiejąc się do rozpuku z pomysłowości brzdąca. Wiedział, że aby dziecko wyrosło na porządnego i rezolutnego dorosłego, musi mieć kompletną rodzinę. Oprócz rodziców ważni są też rodzice chrzestni. Uzupełniają ich, wspomagają wychowanie. Dlatego zawsze się starał. Sam nie miał rodziny z prawdziwego zdarzenia. Nikomu o tym nie opowiadał, lecz traumatyczne wspomnienia ciągle powracały.
Spojrzał w lusterko wsteczne. Znowu stał na światłach, ale tym razem za Atlas Areną, na skrzyżowaniu ulic Bandurskiego i Krzemienieckiej. Wykonał zakręt w prawo, przejechał obok dawnej przychodni dermatologicznej, a następnie naprzeciwko parku Piłsudskiego, potocznie nazywanego Zdrowiem, skręcił w ulicę Retkińską i po pięciuset metrach w prawo, w Kusocińskiego. Jednorodzinny domek przyjaciela był pozostałością po dawnej wsi Retkinia, przyłączonej do Łodzi dopiero w czterdziestym szóstym roku. Wolno stojące domy z czerwonej cegły były niemal identyczne, niektóre, otynkowane po latach, prezentowały się bardzo okazale. Wszystkie miały jedną cechę wspólną – niespotykaną w innych dużych miastach – widok na cmentarz rzymskokatolicki Najświętszego Serca Jezusowego, kolejny relikt dawnych czasów.
Co za ironia losu, pomyślał Krzyski, spoglądając na mury nekropolii.
Nadal siedział w samochodzie po drugiej stronie ulicy, choć zaparkował dobre trzy minuty temu. Odwrócił głowę. Za drewnianym ogrodzeniem z dwoma rozłożystymi sosnami stał parterowy żółty domek z dużym tarasem wychodzącym na tylny ogród. Westchnął głęboko, wysiadł i podszedł do domofonu.
– To ja, Piotrek – rzucił krótko, gdy usłyszał głos Alicji.
Kiedy szybkim krokiem dotarł do drzwi, w progu stała już Ala. Była piękną kobietą, a teraz, w ciepłym świetle sączącym się z przedpokoju, wyglądała jak rozświetlona słońcem. Jej figura, z wyraźnie zaznaczoną talią i kształtnym biustem, oraz śliczna buzia i długie falowane blond włosy powalały większość mężczyzn na kolana. W latach młodości Piotr sam długo się w niej podkochiwał, lecz ona zawsze traktowała go tylko jak przyjaciela. Najlepszego przyjaciela.
– Cześć, Piotrek. – Na powitanie pocałowała go w policzek. – Nie ma z tobą Łukiego? Mówił, że jedziecie na jakąś akcję, ale chyba powinien już wrócić. Przygotowałam jego ulubione spaghetti bolognese z podwójnym serem i szczyptą oregano. – Nigdy się nie przyzwyczaił do tego zdrobnienia. „Łuki” – tak Ala mówiła do Łukasza od momentu, gdy Piotr przedstawił ich sobie na jednej z imprez w czasach licealnych.
Patrzył na nią i nie potrafił wykrztusić słowa.
– Co się stało? Co z twoją ręką? – Ala dopiero teraz zauważyła zabandażowaną dłoń, duży plaster na czole oraz zadrapania na prawym policzku. – Gdzie jest Łukasz?
– Wejdźmy do środka.
Jej oczy momentalnie się zaszkliły. Kiwnęła jednak głową i zaprowadziła Piotra do salonu z kominkiem, dwoma sofami i okazałą przeszkloną witryną z pamiątkami z wakacji oraz fotografiami. Na chwilę zawiesił wzrok na wspólnym zdjęciu z zeszłorocznego wyjazdu do Karwi. Na przeciwległej ścianie zamontowany był nowoczesny zestaw kina domowego z dwiema wysokimi kolumnami – spełnione marzenie Łukasza. Uwielbiał horrory i thrillery, Ala komedie romantyczne i melodramaty. Według Krzyskiego jednak najlepiej oglądało się na tym cudzie techniki mecze piłki nożnej. Pamiętał, jak dwa tygodnie wcześniej kibicowali różnym reprezentacjom podczas Mistrzostw Świata w RPA.
Odwrócił się w stronę przyjaciółki i już otwierał usta, gdy usłyszał tupot małych stópek dobiegający z drugiego końca domu. Po chwili do salonu wpadł sześcioletni blondynek w niebieskiej piżamce. Podbiegł do Krzyskiego i przytulił się mocno.
– Cześć, wujek! A gdzie tata? Miał naprawić mój samochodzik. – Krzyś patrzył na chrzestnego dużymi niebieskimi oczami.
– Hej, maluchu. Tata musiał zostać dłużej w pracy. Wysłał mnie, abym ci przekazał, że jeszcze nie zreperował autka. Ale obiecał, że niedługo będzie jak nowe. – Tak naprawdę Piotr nie miał pojęcia, o jaką zabawkę chodzi ani co się z nią stało.
– Ale ja chcę już…
– Musisz troszkę poczekać. Naprawy samochodów zawsze trwają parę dni.
– Dlaczego?
– Wiesz, nie ma dużo warsztatów, gdzie można naprawić taki wypasiony wóz. Pan mechanik ma sporo autek od innych dzieci, które wcześniej zgłosiły awarię. Musi naprawiać po kolei, żeby nic mu się nie pomyliło, dlatego trzeba poczekać.
– Tyle będę musiał czekać, parę dni? – jęknął z zawodem malec.
Krzyski wiedział, że dzieciak nie odpuści i ciężko go będzie przekonać racjonalnie.
– Znam fajny sposób, żeby czas szybciej zleciał – podsunął.
– Jaki?
– Musisz wcześnie się kłaść spać. Kiedy śpisz, czas przyśpiesza. Kilka godzin trwa zaledwie parę chwil.
– Naprawdę?
– Oczywiście – odpowiedzieli chórem Ala i Piotr. – Tylko nie mów o tym nikomu. To jest sekret – dodał mężczyzna.
– Dobrze, nikomu nie powiem. W takim razie idę spać.
Piotr jeszcze raz uścisnął malucha. Alicja odezwała się, dopiero gdy drzwi pokoju chłopca zamknęły się z cichym trzaskiem:
– Chodzi o ten zdalnie sterowany samochód. Łuki wziął go do naprawy do sklepu na Żeromskiego. Koło odpadło, jak Krzysiek najechał nim na kamień w ogródku. A teraz mów, co się dzieje.
Piotr utkwił wzrok w czubkach swoich butów.
– Mamy kolejną sprawę. Brutalne morderstwo w jednej z klinik odwykowych. Od razu wytypowaliśmy głównego podejrzanego. Zorganizowaliśmy akcję z oddziałem uderzeniowym. Ja i Łukasz szliśmy na końcu, wszystko wydawało się w porządku. A potem znaleźliśmy tę cholerną butelkę…
– Mów! – z gardła Alicji dobył się krzyk rozpaczy.
Krzyski wziął dwa głębokie oddechy. Następnie ze szczegółami zrelacjonował wydarzenia tego dnia – od ucieczki podejrzanego przez akcję strażacką aż po wybuch bomby i reanimację. Z każdym kolejnym słowem Ala coraz bardziej zalewała się łzami.
– Nie, to niemożliwe… Muszę jechać do szpitala… zobaczyć Łukasza… porozmawiać z lekarzem…
Krzyski tylko kiwnął głową.
Ala zadzwoniła do swojej mamy, prosząc o opiekę nad małym, naszykowała dla niego śniadanie, ubrała się i wzięła najpotrzebniejsze rzeczy. Kilka minut później oboje byli w drodze do szpitala Wojskowej Akademii Medycznej.
Mężczyzna siedział na obrotowym, biurowym krześle, pochylając się nad drewnianym stołem z szufladami. Każda z nich była zamykana na klucz oraz miała dodatkową blokadę na czterocyfrowy szyfr. Chował w niej materiały do pracy, jak nazywał misję, którą wyznaczył sobie podczas straszliwych przeżyć z dzieciństwa. Wtedy poprzysiągł, że wszystko zaplanuje, przygotuje i w odpowiednim czasie rozpocznie realizację przedsięwzięcia, które doprowadzi do lepszego świata. Da przykład innym, jak powinni żyć, szczególnie tym słabym gnidom, zatracającym się w odmętach nędznego bytowania. Osiągnie cel. Jeden z głównych. Drugi łączy się z nim ściśle, a właściwie jest motorem napędowym całej machiny.
Wpatrywał się w zdjęcie młodej kobiety. Obracał je w palcach, to oddalał od siebie, to przybliżał, aż w końcu zatrzymał w bezruchu. Jej czarne włosy opadały łagodnie na ramiona. Drobny nos podkreślał delikatność rysów. Zgrabną figurę uwydatniały obcisła sukienka na ramiączkach i buty na obcasie. Zza dekoltu wystawał kawałek koronkowego, różowego biustonosza. Uroda kobiety kontrastowała z okropną fasadą gmachu Teatru Muzycznego. Obok niej stał mężczyzna ubrany w niechlujny brązowy garnitur. Twarz miał odwróconą w drugą stronę – tak jakby nie zauważał swojej towarzyszki lub nie poświęcał jej należytej uwagi.
– Jeszcze ją dostrzeżesz. Obiecuję ci to, bydlaku – syknął, a przenosząc wzrok na kobietę, dodał miękko: – Szkoda, że nie poznaliśmy się wcześniej. Ale musisz jeszcze trochę poczekać.
Odłożył fotografię obok kartek z odręcznymi zapiskami i podniósł wzrok. Na ścianie przypięta była wielka tablica korkowa – zapełniona zdjęciami, mapą Łodzi z zakreślonymi na czerwono punktami, wycinkami z gazet oraz notatkami sporządzonymi na mniejszych bądź większych kartkach. Na środku kolorowymi pineskami przyczepiono dwie odbitki. Jedna przedstawiała małżeństwo uśmiechające się do obiektywu na tle leśnej polany otoczonej iglastymi drzewami; na trawie stał wiklinowy kosz, z grzybami i jeżynami. Ten obraz zawsze budził u niego sentyment. Na drugim zdjęciu widniał człowiek sprzed Teatru Muzycznego. W miejscu jego twarzy zionęła dziura wypalona papierosem, tułów poprzecinano żyletką.
Mężczyzna wstał z krzesła, nie spuszczając wzroku z fotografii.
– Już niedługo się spotkamy.
Potem spojrzał na podłogę. Przy jednej z nóg stołu stała mała szklana butelka.