- promocja
Odwyk mentalny. Pięć kroków do lepszej codzienności - ebook
Odwyk mentalny. Pięć kroków do lepszej codzienności - ebook
ERIK BERTRAND LARSSEN to najsłynniejszy trener mentalny w Norwegii, który odniósł olbrzymi sukces również jako autor książek i wykładowca. Pracuje z gwiazdami sportu i z ludźmi biznesu, ale także z zupełnie zwyczajnymi kobietami i mężczyznami, którym pomaga stawać się lepszymi wersjami samych siebie.
Ta książka opowiada o tym, jak stworzyć sobie wspaniałą codzienność, niezależnie od punktu wyjścia. Autor szczerze i otwarcie mówi o własnych porażkach, wyjaśniając, jak każdy z nas – na drodze drobnych zmian i korekt – może stać się zwycięzcą we własnym życiu.
Erik Bertrand Larssen był zawodowym żołnierzem, służył w wojskach specjalnych, ukończył też studia ekonomiczne. Został odznaczony medalem za zasługi dla obronności kraju. Od niemal piętnastu lat motywuje ludzi w Norwegii i poza jej granicami do wprowadzania zmian w swoim życiu. Jego wcześniejsze książki: Bez litości, Hell week oraz Tu i teraz, zostały przetłumaczone na trzynaście języków i sprzedały się w łącznym nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy.
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66420-63-2 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
________
WIERZĘ W EFEKT MOTYLA.
DROBNĄ, POZYTYWNĄ WIBRACJĘ,
KTÓRA POTRAFI ZMIENIĆ CAŁY KOSMOS.
_Amit Ray_PROLOG
SIEDZĄ W ŻOŁĄDKU, ale odczuwam je w całym ciele. Przykre emocje. Jestem niespokojny, nie ma mowy, żebym zasnął. O co tu chodzi? Czy to rozpacz? Wstyd? Dojmujące poczucie największej życiowej porażki? Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że mi źle.
Patrzę na chmury za oknem. Są takie lekkie. Ja zaś czuję się ciężki. Ale chyba w końcu zaczynam odzyskiwać kontrolę nad oddechem. Siedzę spokojnie, z dłońmi złożonymi na kolanach. Smutno mi. Przykro. Chce mi się płakać, zaciskam zęby. Robię, co w mojej mocy, by wytrzymać, nie mam zamiaru urządzać tu przedstawienia. Nie chcę płakać. Nie zasługuję na płacz. Ale łzy cisną mi się do oczu. Po chwili już płyną po policzkach. Zaczynam łkać i mam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Próbuję stać się niewidzialny na moim wąskim fotelu, zamykam oczy.
I płaczę tak cicho, jak tylko potrafię.
„Panie i panowie, za chwilę rozpoczniemy podchodzenie do lądowania na Chicago O’Hare International Airport. Prosimy o powrót na swoje miejsca i zapięcie pasów bezpieczeństwa”.
Wysiadam z samolotu i płynę w nurcie ludzkiego strumienia. Mam jeszcze czas się zastanowić, co odpowiem na pytanie o cel mojego pobytu w Stanach przy kontroli granicznej. Czuję się jak przestępca, zupełnie jakbym chciał coś ukryć i miał zaraz zostać zdemaskowany.
Kolejka oczekujących szybko się przesuwa. W końcu pod-chodzę do okienka.
– Jaki jest cel pańskiej podróży? – pyta mężczyzna za kontuarem.
Posyła mi surowe spojrzenie.
Przełykam ślinę.
Waham się sekundę czy dwie.
W końcu biorę się w garść i mówię:
– _I’m going to rehab, sir_. Przyjechałem na odwyk.KROK 1
WSTAWAJ
ZACZNIJ DOBRZE DZIEŃ
JEST PAŹDZIERNIK 2017 ROKU. Wyruszam w podróż do ośrodka terapii uzależnień, położonego o dwie godziny jazdy od Chicago. Ziściły się najgorsze koszmary, dopadła mnie królowa wszystkich porażek. Nadal wydaje mi się to trochę nierzeczywiste. Na lotnisku odnajduję faceta, który ma mnie zawieźć na miejsce. Niewiele ze sobą rozmawiamy – jestem zbyt rozedrgany, by prowadzić pogawędkę, ale mój towarzysz wydaje się całkiem miły.
Gdy auto zatrzymuje się w końcu przed masywną żelazną bramą, na dworze panuje już ciemność. Kierowca rozmawia z kimś przez domofon i brama staje przed nami otworem. Jestem daleko za miastem. Jedziemy szutrową aleją. Pokonujemy kilka łagodnych wzniesień. Widzimy światło migoczące w koronach drzew. Bije ono od wielkiego, przypominającego zamek gmachu z wieżyczkami i kilkoma wyodrębnionymi skrzydłami. Budowlę oświetlają ze wszystkich stron wielkie reflektory. A więc to tu spędzę kilka najbliższych miesięcy.
Wysiadam z samochodu przed głównym wejściem i dociera do mnie szmer płynącej wody. Mój bagaż gdzieś znika. Chyba chcą się upewnić, że nie próbuję niczego przemycić. Mówią mi, że dostanę wszystko z powrotem jutro rano. Czuję się, jak-by mnie podejrzewano o jakieś przestępstwo. Jestem odarty z podmiotowości. Bezbronny. Moja walizka była ostatnim, czego mogłem się przytrzymać.
W tym właśnie momencie nie mam już niczego.
Zostaję poprowadzony przez gigantyczny hol z podwójnymi schodami, kominkiem i wielkimi oknami. Trafiam w końcu do gabinetu, w którym przyjmują mnie lekarka i pielęgniarz. Proponują, byśmy poczekali do jutra z dopełnieniem wszystkich formalności, bo zrobiło się już późno. Mimo to zadają mi kilka pytań i proszą o podpisanie stosu dokumentów. Czu-ję się jak na jakimś egzaminie wstępnym. Zupełnie jakbym wrócił do ośrodka szkoleniowego wojsk specjalnych. Różnica polega na tym, że wtedy miałem pokazać, jaki jestem twardy i silny. A teraz przyszło mi opowiadać o swoich słabościach i niepowodzeniach.
Lekarka informuje mnie o harmonogramie dnia, którego muszę przestrzegać co do joty, o tym, co mi wolno jeść i pić, mówi, że muszę wcześnie wstawać, wyjaśnia, kiedy mi wolno korzystać z internetu czy dzwonić do domu. Słyszę też, że bę-dzie ode mnie pobierany mocz do badań. Pierwsza próbka już teraz. Minęło siedemnaście dni, odkąd coś brałem.
Mimo to zaczynam się denerwować.
Potem prowadzą mnie do mojego pokoju. Wyobrażałem go sobie wcześniej jako podobną do więziennej celi klitkę o nagich ścianach, z toaletą zaraz przy łóżku. Tymczasem spotyka mnie zaskoczenie. Moje lokum przywodzi raczej na myśl luksusowy apartament hotelowy. Wysokie sufity. Dywan na podłodze. Łóżko z ozdobnymi kolumienkami. No i mam własną łazienkę. Dają mi moją kosmetyczkę i czyste majtki. Zanim jeszcze mówimy sobie dobranoc, zostaję uprzedzony, że mogę się spodziewać jutro wczesnej pobudki.
Studiuję swoje odbicie w łazienkowym lustrze, widzę, że jestem zmęczony. Myję zęby. Próbuję przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz dobrze spałem. Gdy się kładę, czuję, że boli mnie całe ciało. Zwłaszcza brzuch. Wyobrażam sobie czarną, zakrzepłą bryłkę wulkanicznej lawy o ostrych krawędziach, która zagnieździła mi się na wysokości splotu słonecznego. I nie pozwala mi się rozluźnić. Wbijam wzrok w sufit, myślę o moich dzieciach, o mojej rodzinie i o wszystkich, których właśnie tracę, o tych, których zawiodłem. Do oczu znów napływają łzy.
Jakim cudem zdołałem wszystko schrzanić, i to do tego stopnia?
________
Wszystko zaczęło się od wypadku drogowego w 1995 roku. Rozpoczynałem właśnie karierę w wojsku, szkoliłem się na spadochroniarza i jechałem do obozu Trandum, gdy w mój samochód uderzył autobus. Bezpośrednio po wypadku zdawało mi się, że wyszedłem z niego bez szwanku. Ale gdy na miejsce zdarzenia dotarła policja i pogotowie, zeszła ze mnie adrenalina i pojawił się ból. Odczuwalny zwłaszcza w głowie i karku. W szpitalu stwierdzono, że mam w dodatku złamane dwa żebra i rozciętą skórę na kolanie. Najbardziej jednak dokuczały mi bóle karku. Zostałem wypisany ze szpitala po spędzeniu tam jednej nocy, uzgodniwszy z lekarzami, że będę bardzo uważał w najbliższym czasie na głowę oraz kark i zgłoszę się po pomoc, jeśli bóle nie ustaną.
Udało mi się z trudem ukończyć szkolenie spadochroniarskie, ale kariera zawodowego wojskowego nie była mi pisana. Bóle uniemożliwiały mi stawianie czoła wyzwaniom, które są chlebem powszednim dla żołnierza sił specjalnych. Wymieniłem więc manewry i ćwiczenia w terenie na książki i sale wykładowe. Zacząłem studiować w Wyższej Szkole Handlowej w Bergen, wracając tym samym do siedzenia w ławce. Okazało się jednak, że brak ruchu i konieczność wzmożonej koncentracji tylko pogarszały mój stan, musiałem więc w końcu rzucić studia. Zamiast tego znalazłem pracę sezonową polegającą na sprzedawaniu telefonów komórkowych na ulicy. Mogłem rozmawiać z ludźmi i trochę się przy tym poruszać. Okazało się to dla mnie całkiem niezłym rozwiązaniem. Ale dolegliwości po wypadku nadal nie dawały mi chwili wytchnienia.
Kolejne dwa czy trzy lata były bardzo trudne. Bóle sprawiły, że zacząłem chorować na depresję. Próbując zapanować nad sytuacją, zwracałem się po pomoc do wielu lekarzy i psychologów. Zdarzało się, co jakiś czas, że dostawałem receptę na Paralgin Forte, lek z kodeiną, który brałem, by móc jakoś przetrwać z dnia na dzień. Tabletki zaczęły mi uświadamiać, w jakim stopniu faktycznie dokuczają mi bóle głowy i karku. Dzięki nim wszystko puszczało. Przypominałem sobie, jak czują się zdrowi ludzie. Dzięki lekom mogłem w bardzo prosty sposób uniknąć cierpienia.
Po kilku latach wróciłem do wojska i uczestniczyłem w wielu zagranicznych misjach. Niektóre z nich objęte były tajemnicą państwową. Takie wyprawy były bardzo wymagające, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, ale każdą z nich przetrwałem bez wspomagania się lekami i ostatecznie poczułem się na tyle zdrowy, by po ukończeniu ostatniej misji podjąć przerwane studia. Moje życie zawodowe było w tamtym okresie nieco chaotyczne: pracowałem trochę tu, trochę tam, na zmianę w woj-sku i w cywilu. Bóle stopniowo odpuszczały. Wszystko jakoś działało.
J a s a m jakoś działałem.
Po powrocie z zagranicznych misji przyjmowałem środki przeciwbólowe w miarę potrzeby. Sięgałem po nie wprawdzie coraz częściej, ale dzięki nim miałem ból pod kontrolą. Mimo to wydaje mi się, że na tym etapie wiedziałem już w głębi duszy, że tylko oddalam w czasie nieuniknione. Że bóle staną się wkrótce zbyt silne, by je w ten sposób maskować.
Nie lubiłem rozmawiać o tabletkach ze swoimi lekarzami. Zostało mi to pewnie z dzieciństwa, bo rodzice zawsze powtarzali, że z lekami trzeba uważać. Czasami przez lata nie łykałem nawet ibuprofenu ani paracetamolu. Z początku, gdy lekarze zadawali mi pytania o bóle po wypadku, byłem z nimi szczery: mówiłem, że mi dokuczają, bo przecież to była prawda. Wspominałem, że potrzebuję środka, który uśmierzyłby dolegliwości odczuwane w głowie i karku. I nie kłamałem. Potem potrafiłem powiedzieć wprost, że proszę o receptę na Paralgin Forte. Bo czemu miałbym owijać w bawełnę, skoro wiedziałem, co mi pomaga? Innym znów razem musiałem opisywać bóle tak szczegółowo, że zdobycie recepty kosztowało mnie wiele przykrości i czułem się po takich wizytach przybity. Pamiętam, jak miałem lekarzom za złe, że tak mi wiercą dziurę w brzuchu. Bo przecież wiedzieli, czego od nich chcę. W końcu udało mi się znaleźć nieco bardziej wyrozumiałego specjalistę i od tego czasu już się go trzymałem. Wkrótce coraz częściej się zdarzało, że wychodziłem z gabinetu lekarskiego z receptą na sto sztuk Paralginu Forte.
Dopiero w roku 2013 przyznałem się sam przed sobą, że mam problem. Wypisywane mi recepty wprawiały mnie w zastanawiające podniecenie. Wystarczył grzechot tabletek w torebce z apteki, a ja już czułem się szczęśliwy. Wiedziałem, że to nie jest dobry znak. Jednocześnie miałem pełną świado-mość, jak wspaniale mogę się czuć po zażyciu tych leków. Co-raz częściej dzwoniłem do lekarza. On zaś konsekwentnie prze-strzegał mnie przed zbyt częstym łykaniem tabletek. Powtarzał, że można się od nich uzależnić, że z kodeiną nie ma żartów. Że mogę brać maksymalnie dwie sztuki rano i dwie sztuki wieczorem. Ale ja to wszystko jednym uchem wpuszczałem, a drugim wypuszczałem. Zdarzały się takie wieczory, gdy połykałem od dziesięciu do piętnastu tabletek. Jednym z ich skutków ubocznych było to, że desperacko pragnąłem snu. Przepisano mi więc leki i na to. W ten sposób rozpocząłem eksperymenty z niebezpieczną kombinacją środków nasennych i przeciwbólowych. Wkrótce zacząłem brać te pierwsze o każdej porze doby, nie tylko wtedy, gdy miałem kłaść się spać.
Robiłem to, co robić musiałem, by ból dał mi żyć.
W roku 2014 ożeniłem się po raz drugi. Otwarcie rozmawiałem o tabletkach i bólach ze swoimi najbliższymi. A oni mnie wspierali. Mówili nawet, że w ich ocenie mam nad wszystkim kontrolę. Dzięki temu sądziłem, że znalazłem jakieś wyjście z tego piekła. Porzuciłem wszelką ostrożność i naprawdę uwierzyłem, że lepiej od lekarzy wiem, ile jestem w stanie znieść. Ale już niebawem miałem się przekonać, jak bardzo się myliłem. Wkraczałem w gęstą mgłę, w której łatwo jest się zgubić.
Ta mgła zrobiła się całkowicie nieprzenikniona już następnego roku. Wpadłem w desperację. Stopniowo zacząłem okłamywać zarówno lekarza, jak i moją rodzinę, a nawet samego siebie. Z początku kłamałem, żeby zdobyć tabletki. Potem kłamstwa dotyczyły już moich życiowych doświadczeń, przeczytanych książek i rozmów z różnymi ludźmi. A w końcu także spraw codziennych. Ludzi, których spotkałem w sklepie, miejsc, które odwiedziłem. Było to żałosne i, mówiąc wprost, zupełnie niepotrzebne.
W dodatku przestałem kontrolować to, co mówię i jak odnoszę się do ludzi wokół mnie. Potrafiłem być naprawdę nieprzyjemny, choć w tamtym czasie żywiłem przekonanie, że muszę tak postępować, by jakoś trzymać się w kupie.
Gdy teraz o tym myślę, wciąż jest mi bardzo przykro i nadal dręczą mnie wyrzuty sumienia z powodu mojego zachowania w tamtym okresie.
Pewnego późnego wieczora połknąłem niemal dwadzieścia sztuk Paralginu Forte i poprawiłem to kilkoma tabletkami nasennymi. Kompletnie odurzony i nieobecny, oglądałem UFC, czyli _Ultimate Fighting Championship_, mieszane sztuki walki. Nie mam pewności, co sprawiło, że zachowałem się tak, a nie inaczej, może zainspirowała mnie jatka w telewizji, po prostu nagle sięgnąłem po nóż i rozciąłem sobie powiekę, całkiem głęboko. Zalałem się krwią. Wyglądałem jak bohater horroru.
Gdy przyjechała karetka, wstydziłem się tak bardzo, że nie wiedziałem, gdzie mam się schować. Wstyd był zbyt wielki, bym mógł wyznać personelowi medycznemu, co tak naprawdę się stało. Powiedziałem tylko, że bolało mnie serce, i w ten spo-sób zataiłem prawdę o nadużywaniu leków.
Gdy niedługo potem zostałem wypisany ze szpitala, wyprowadziłem się do niewielkiego domku o rzut kamieniem od mojej rodziny. Byłem w fatalnej formie. Musiałem przeżyć kilka dni bez tabletek i zupełnie sobie ze sobą nie radziłem. Dokuczał mi nieustający dyskomfort w całym ciele, rozwol-nienie i inne uciążliwe objawy odstawienia. Wszystko to nie pozwalało mi uwierzyć, że poradzę sobie bez leków. Że w ogóle istnieje dla mnie jakieś wyjście z tej sytuacji. Pobyt w szpitalu stał się pod wieloma względami kroplą, która przepełniła kielich. Wcześniej obiecywałem wielokrotnie, zarówno sobie samemu, jak i innym, że skończę z tabletkami. Ale wtedy dotarło do mnie, że nie dam rady zrobić tego sam.
Potrzebowałem przestrzeni, w której mógłbym zacząć na nowo, dlatego zadzwoniłem do znajomej lekarki. O wszystkim jej opowiedziałem. Poprosiłem o pomoc. Przeszedłem prosto do sedna, nie próbując w żaden sposób owijać w bawełnę. Moja znajoma stwierdziła wtedy, że nie dam rady wyjść z tego na własną rękę. Że muszę opowiedzieć o wszystkim mojemu szefowi – pracowałem wtedy jako coach w banku inwestycyjnym. Zrobiłem to, co mi zasugerowała. Mój przełożony był w głębokim szoku. W najśmielszych fantazjach nie przypuszczał, że mogło mnie spotkać coś podobnego, mimo to wykazał się dużym zrozumieniem. Pozwolił mi zachować stanowisko pod jednym warunkiem.
Że pójdę na odwyk.
Wiedziałem, że to konieczne. Lecz mimo wszystko czułem się upokorzony. Trudno mi było przyznać, że uzależniłem się od tabletek. I stałem się – koniec końców – narkomanem. Było to dla mnie żenujące, ale też tragiczne. Pierwszy krok jawił mi się jako brutalnie trudny. Co się teraz stanie ze mną, z moją wiarygodnością? Dlaczego nie mogłem sam siebie wyciągnąć z tej kabały coachingiem, przecież pomogłem w ten sposób tylu ludziom? Jak miałbym teraz zachwalać trening mentalny, skoro to najwyraźniej j a sam potrzebuję go najbardziej? Jak mam patrzeć słuchaczom w oczy i mówić o sukcesie, sam będąc chodzącą porażką? I jak przekonać ludzi, że to, co mówię, to nie tylko puste słowa?
Negatywne myśli płynęły jedna za drugą. Objawy odstawienia doprowadzały mnie do szaleństwa. Potrzebowałem pomocy, by odwołać umówione wcześniej spotkania. Nie miałem siły wychodzić z domu. Nie miałem siły pisać maili ani rozmawiać przez telefon. Byłem pusty. Czułem się bezużyteczny. Bardzo pomogła mi lekarka, której się zwierzyłem, a której w sumie nawet dobrze nie znałem. Zadzwoniła między innymi do organizatorów wydarzenia, by odwołać moją prelekcję we Władywostoku, gdzie – jak na ironię – miałem mówić o mojej książce _Hell week – siedem dni, które odmienią Twoje życie_. To ona pomogła mi znaleźć ośrodek, do którego teraz trafiłem. Pragnąłem wyjechać tak daleko, jak to tylko możliwe. Nie chciałem ryzykować, że ktoś mnie rozpozna. Cena nie grała żadnej roli. Lepiej w końcu naruszyć swoje oszczędności, niż pogrążać się w chorobie i stracić wszystko. Wcześniej myślałem o założeniu własnej firmy konsultingowej, teraz jednak przyszedł czas, by zweryfikować ambicje i zainwestować we własne zdrowie.
Mogła to być inwestycja mojego życia.
Nie miałem nic do stracenia.
________
Słyszę kroki na korytarzu. Drzwi mojego pokoju otwierają się i na progu staje mężczyzna. Leżę spokojnie, udając, że śpię. Chcę być sam. Mężczyzna stoi nieruchomo, patrzy na mnie i chyba się domyśla, że tak naprawdę wcale nie zasnąłem.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Czuję wzbierającą irytację. To chyba oczywiste, że nie, nic nie jest w porządku.
– Tak – odpowiadam krótko. – Dzięki.
Mężczyzna zamyka za sobą drzwi. Leżę dalej, przewracając się z boku na bok. Teraz już na pewno nie zasnę, mogę o tym zapomnieć. Godzinę później znów rozlegają się kroki. Znów otwierają się drzwi, znów ten sam człowiek. Stoi na progu przez kilka sekund, a potem odchodzi. Zaczynam przysypiać. Odpływam na krótkie chwile, po czym znów się budzę. Drzwi stają otworem po raz trzeci. O co tu chodzi, do jasnej cholery?! Naprawdę będą mnie kontrolować co godzinę? Podnoszę się w łóżku. Patrzę na mężczyznę, który patrzy na mnie. Czuję ro-snącą agresję.
– Co jest? Chcę spać, a to przecież nie do zrobienia, jak co chwilę będziesz mnie budził – mówię.
– Przepraszam – odpowiada mężczyzna i cofa się o krok. – Muszę sprawdzać, czy wszystko z tobą w porządku. Takie są zasady.
Facet jest chodzącą łagodnością. Ostrożnie zamyka za sobą drzwi. Wciskam głowę w poduszkę. Jestem porządnie wnerwio-ny. Chyba nie ma już nawet sensu próbować zasnąć. Bo i tak zaraz znów zostanę obudzony. Dociera do mnie, że nie mam najmniejszej ochoty stawiać czoła nadchodzącemu dniowi.
Leżąc tak i gapiąc się w sufit, przypominam sobie słowa lekarki o wczesnych pobudkach. A także radę, którą usłyszałem ponad dwadzieścia lat temu od swojego ojca. Właśnie dostałem się do Wyższej Szkoły Handlowej w Bergen i nie byłem pewien, jak mi tam będzie szło. Pomyślałem więc, że ojciec, który też tam studiował, będzie mi mógł coś podpowiedzieć. Zawsze bardzo go szanowałem. To mądry człowiek wyposażony w niezawodny kompas moralny. Pamiętam, że gdy zadałem mu to pytanie, przekopywał właśnie ogródek. Musiała to być sobota lub niedziela, bo ojciec zawsze spędzał weekendy na takiej pracy. Nawet się do mnie nie odwrócił, tylko odpowiedział, z tą samą oczywistością, z jaką wbijał łopatę w ziemię.
– Wstawaj z samego rana.
I tyle.
Stałem przez chwilę, czekając, aż powie mi coś jeszcze, ale w końcu zrozumiałem, że to wszystko, i poczłapałem z powrotem do domu.
Myślę sobie, że ta rada jest teraz tak samo banalna i irytująca jak wtedy. Jednocześnie muszę przyznać, że gdybym posłuchał ojca, moje życie wyglądałoby pewnie zupełnie inaczej.
„Wstawanie z samego rana” to zaledwie początek, lecz po-mimo tego potrafi przesądzić o pracy, którą trzeba będzie wykonać przez resztę dnia. Nieważne, czy takim początkiem będą pierwsze sekundy sprintu, założenie nowej firmy, czy też praca nad wyrobieniem nowego nawyku: to ta faza startowa kosztuje nas najwięcej. I to w tym inicjującym wszystko ruchu, kiedy dopiero zaczynasz się rozpędzać, dochodzi do największej mobilizacji ciała i umysłu.
Zaczynam liczyć w myślach. Wychodzi mi, że do tej pory doświadczyłem w swoim życiu niemal siedemnastu tysięcy poranków. Ta myśl wydaje mi się smutna i przytłaczająca – oznacza, że miałem siedemnaście tysięcy szans na nieco lepszy start. I zapewne tysiące razy sam obniżyłem swoje standardy, wylegując się w łóżku do późna. Bo niezależnie od tego, jak pompatycznie zabrzmiałyby te słowa:
To z dni utkane jest nasze życie.
„Wszystkie te dni, które przychodziły i przemijały. Nie miałem pojęcia, że to one są życiem”, powiedział szwedzki pisarz Stig Johansson. Ciągle o tym zapominam i jest to pewnie jeden z powodów, dla których teraz tu leżę, przewracając się z boku na bok w ośrodku odwykowym. Mimo wszystko czuję się zupełnie inaczej niż wcześniej.
Boję się nadchodzącego dnia.
Boję się spotkania z ludźmi.
Boję się zacząć.
Boję się wstać.
________
– Już szósta, Eriku – odzywa się jakiś głos. Musiałem znów przysnąć, bo nagle w moim pokoju zjawia się przysadzista ko-bieta po pięćdziesiątce. Wydaje się sympatyczna.
– A tak w ogóle, to dzień dobry. Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Za pół godziny musisz się stawić w kuchni – ciągnie.
Nic jej nie odpowiadam i mam z tego powodu lekkie wyrzuty sumienia. Czuję się, jakbym postradał ręce i nogi, jakby mnie zdegradowano do bezwolnej, pozbawionej mięśni masy. Nie mam siły ani nic powiedzieć, ani się poruszyć.
Chcę być sam.
Chcę drzemać.
Właściwie to już do końca życia.
Ale w tej właśnie chwili to nie ja podejmuję decyzję. Jestem gdzieś daleko w lesie, zamknięty za wysokimi ogrodzeniami, w obcym kraju, zewsząd obserwują mnie kamery monitoringu, a mimo to zrobienie tego, co ktoś mi każe, jawi mi się nagle jako dziwnie wyzwalające. Przynajmniej nie będę musiał się martwić, że podejmuję błędne decyzje. Bo w ogóle nie będę musiał ich podejmować. Poza tym szczytem idiotyzmu byłoby niestosowanie się do reguł ośrodka, za miejsce w którym zapłaciłem mnóstwo pieniędzy. No i, koniec końców, wykonałem już najtrudniejszy krok. Wziąłem się za siebie. Przyznałem, że mam problem. Odważyłem się iść na leczenie. Przyjechałem w to miejsce. Właściwie to już wstałem.
Z tą myślą siadam na łóżku.
Uświadamiam sobie, jak ciężkie jest moje ciało.
Czuję, że stawia mi opór.
Ignoruję to wszystko i ruszam w nowy dzień.