- W empik go
Odyseja żuławska. Tom 1. Ucieczka z Mielenz - ebook
Odyseja żuławska. Tom 1. Ucieczka z Mielenz - ebook
Na żuławskiej wsi życie toczy się leniwie, wyznaczane mijającymi porami roku. Dwa kościoły, wygrywające dzwonami naprzemienny rytm, nawołują wiernych na nabożeństwa, majestatyczne wierzby szumią kojąco, a przetykana promieniami słońca mgła snuje się leniwie nad Nogatem i uprawianymi w pocie czoła żyznymi polami. Niespodziewanie jednak tę sielską scenerię owiewa wiatr zmian. Kawalkada wojskowych samochodów i liczne wybuchy rozlegające się wokół Danzig zwiastują, że po raz kolejny nadnogackich ziem nie ominą dziejowe zawirowania.
Wkrótce codzienność pozornie wraca do normalnego biegu, jednak nie tego znanego, lecz naznaczonego obecnością jeńców wojennych, którzy zastępują w gospodarstwach młodych chłopców powołanych na front. Gdy z kościelnej ambony padają słowa: „Szykujcie się do ucieczki!”, mieszkańcy wpadają w popłoch. Nie rozumieją, dlaczego mają zostawić swoje domy i ziemie, wszystko, co kochali i własnymi rękami wypracowali. W mroźną styczniową noc wsiadają na wozy, biorąc tylko to, co koń zdoła unieść, i uciekają, zostawiając za sobą całe dotychczasowe życie. Rozpoczyna się podróż w nieznane, naznaczona bólem, cierpieniem i niepewnością, ale i nadzieją odyseja żuławska…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-116-4 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W cieniu dawnej wozowni pod stuletnią rozłożystą wierzbą na bujanym fotelu siedzi postawny mężczyzna o kędzierzawych siwych włosach, które, choć miejscami się przerzedziły, wciąż są bujne i dodające uroku.
Wszystko spowija zapach kwitnącego rzepaku, który niczym żółte morze okala całą wioskę. Słychać brzęczenie pszczół, szum liści oraz pracujące w polu traktory. Nowoczesne sprzęty przecinają żyzną żuławską ziemię śladami kół, które niepostrzeżenie podchodzą wodą.
Pachnie…
Horst zaciąga się głęboko ciepłym powietrzem. Oprócz nagrzanego słońcem rzepaku czuje też bez rosnący nieopodal wozowni. Powoli przekwita, lecz wciąż wydziela zapach przywołujący wspomnienia.
Zerka na drogę, wzdłuż której rosną wierzby rosochate. Porusza się nerwowo na fotelu. Zerwałby się i pobiegł co sił w nogach. Środkiem, jak dawniej, bo zbaczać nie można było. Kto chociaż trochę zmienił kurs i wszedł na pobocze, nie wracał już do domu.
I on by nie wrócił. Jemu jednak ktoś przyszedł na ratunek. Mała dziewczynka przywołująca go swym radosnym śmiechem. Dzięki niej uniknął zbłądzenia wśród bezkresnych podmokłych pól, na które próbował go zapędzić czarny pan na swym ognistym białym ogierze.
Do dzisiaj na samą myśl o tym dniu ciało pokrywa gęsia skórka, a zęby zaciskają się niczym imadło. Kurczowo chwyta poręcz fotela i odpycha się mocno stopą, wywołując kołysanie. I skrzypienie przywołujące te lepsze wspomnienia, przenoszące go do czasów, gdy we wsi rozbrzmiewał śmiech, a mowa niemiecka była czymś zwyczajnym.
Uśmiecha się.
Znowu biegnie co sił w nogach. Wysoka, mocna trawa plącze się między stopami, ale on wie, jak je wykręcać, żeby nie upaść.
Dołącza do niego Longin. Dalej biegną razem. Coraz szybciej i szybciej. Zwalniają dopiero koło kolejki wąskotorowej. Chwytają wagonik i popychają go mocno.
Z pałacu wybiega pan Bielefeld ze swoją nieodłączną śmieszną trąbką przy uchu. Coś krzyczy, ale oni nie słuchają. Popychają raz jeszcze wagonik i uciekają w stronę pól. Mijają pana Hoppego, nauczyciela, który zmierza pospiesznie w stronę wsi. Jest czymś wzburzony. Widać to po nerwowych ruchach i tym, że ignoruje ich psotę.
Zaciskają usta, żeby stłumić śmiech, i biegną w dal, chłonąc aromat rzepaku, który dawniej pachniał dokładnie tak samo, jak dzisiaj.
To było ich ostatnie beztroskie i szczęśliwe lato. Wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedzieli…1.
Ależ się cieszę!
Rodzice się zgodzili, żebym poszła do gimnazjum w Marienburgu. To całkiem blisko nas, ale to już Niemcy, a w sumie Prusy.
Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę swoją nową szkołę.
I poznam koleżanki! Ciekawe, skąd będą?
Mama obiecała, że kierowca zabierze nas na zakupy. Dostanę pieniądze na nowe buty i zeszyty.
I zobaczę Rynek Starego Miasta. Podobno jest piękny. Byłam tam dawno temu, ale nic już nie pamiętam.
Wszystko jest takie ekscytujące, że nie mogę spać po nocach!
Trochę też się boję, bo może się okazać, że wcale nie jestem taka mądra, jak mówi nauczyciel. Ale będę się starała i dużo uczyła.
Nie mogę zawieść rodziców.
I siebie!MIELENZ, WIOSNA 1939 ROKU
Rzepak bujnie kwitł, rozsiewając słodki zapach po całej wsi. Żółty pyłek oblepiał wszystko złotawą powłoką. Gisela nie zwracała na to uwagi do czasu, gdy matka wręczyła jej wiaderko z wodą, nakazując umyć porządnie wszystkie okna w sklepie i gospodzie. Zazwyczaj był to obowiązek jej starszej siostry, Hannah, lecz wiosną i latem mieli tak wielki ruch, że każda para rąk była na wagę złota.
– Mamo, przecież ja nie umiem dobrze myć okien. Zawsze zostawiam smugi. – Gisela próbowała się wymigać od niechcianego obowiązku. – Może zrobię coś innego?
– Coś innego też zrobisz. Później – odparła matka tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie jesteś już małym dzieckiem. Idziesz do gimnazjum, więc i z oknami sobie poradzisz. Jeśli będą smugi, to tak długo będziesz je czyściła, aż znikną.
Dziewczynka spojrzała na szczupłą, wysoką kobietę w beżowej sukience i z włosami nieodmiennie upiętymi w mały kok upleciony tuż nad karkiem. Wyglądała na surową i stanowczą. Taka też była, lecz Gisela wiedziała, że pod tą wywołującą dystans powłoką kryje się kochająca kobieta, która poprzez dyscyplinę i surowe przestrzeganie zasad okazywała swoją miłość. Chciała dopytać matkę, jak najlepiej myć ramy, ale tak się na nią zapatrzyła, że ta zdążyła pójść na zaplecze, żeby zająć się zatowarowaniem sklepu.
Zabrała się więc do pracy, bo po południu otwierali karczmę i musiała się spieszyć. Delikatne dłonie już po kilkunastu minutach nabawiły się pęcherzy od wyciskania szorstkiej ścierki i polerowania szyb. Momentami tarła tak mocno, że farba odpryskiwała z drewnianej ramy. Na szczęście były to niewielkie ubytki i matka nie zauważyła. Gdy skończyła, była cała spocona i zmęczona. Dłonie piekły, a plecy bolały od ciągłego napinania mięśni. Była jednak szczęśliwa. Wykonała zadanie.
Radość trwała krótko, bo matka zaraz zagnała ją do kolejnych prac. Gisela cały dzień spędziła na zapleczu, gdzie myła półki, ustawiała towary, a na koniec musiała poukładać zapasy w spiżarce, żeby zrobić miejsce na nowe przetwory, które matka z siostrą robiły w każdej wolnej chwili.
Dopiero późnym wieczorem miała czas dla siebie i mogła się zająć przygotowaniami do pierwszego dnia w szkole. Po kilka razy przeglądała wszystkie spódnice i bluzki, sprawdzała podkolanówki oraz przybory do pisania. Książki obłożyła w ładny złotawy papier, żeby się nie zniszczyły. Każdą stronę równiutko przycięła i dokładnie podkleiła. Każda też była na okładce podpisana. Imię i nazwisko starannie wykaligrafowane. Tego nauczyła ją dawno temu babcia. Nie lubiła ćwiczyć, gdyż babcia Agata była niezwykle wymagająca i trudno ją było zadowolić. Teraz jednak się cieszyła, że nabyła umiejętność pięknego pisania. Babcia zmarła, ale zawsze gdy trzymała w ręku pióro, wspominała ją ciepło, wypierając z pamięci reprymendy i ostre słowa.
Gdy wszystko przejrzała, spakowała do teczki i usiadła na łóżku, podziwiając zawieszkę, którą uplotła z kolorowych nici i przyczepiła do agrafki. Nie wiedziała, co ją czeka w nowej szkole, gdyż jej starsza siostra słabo się uczyła i rodzice nie wysłali jej do gimnazjum. Podobnie było z braćmi, którzy ani myśleli o dalszej edukacji. Woleli iść do pracy, żeby mieć swoje pieniądze i nie być zależnym od matki i ojca. To jej przypadł zaszczyt bycia pierwszą w rodzinie, która zdobędzie wykształcenie ponadpodstawowe. Czuła ciężar odpowiedzialności, ale i dumę oraz ekscytację. Zamierzała się wykazać i sprawić, że rodzice nie będą żałowali wydanych na jej naukę pieniędzy. Z tą myślą, mocno zmęczona, zasnęła praktycznie od razu, gdy tylko przyłożyła głowę do poduszki.
***
Po sobotnich obowiązkach i przygotowaniach nastąpiła niedziela, którą spędziła na zabawach z koleżankami. Tylko jedna z nich, Alice, miała wraz z nią rozpocząć naukę w gimnazjum żeńskim o tajemniczo dla dziewczynek brzmiącej nazwie Luisenschule1. Spędziły wiele czasu, zastanawiając się, jak ich nowa szkoła będzie wyglądała i czy znajdą tam dużo koleżanek.
1 Gimnazjum żeńskie im. Królowej Luizy w ówczesnym Marienburgu (Malborku).
Rodziców zaprzątały natomiast inne sprawy. Sytuacja polityczna po 1920 roku sprawiła, że Mielenz2 znalazł się w obszarze Freie Stadt Danzig3, Marienburg zaś w wyniku plebiscytu włączono do Niemiec. Można było do niego dojechać autobusem lub kolejką wąskotorową, lecz rozkład jazdy nie pasował do planu lekcji. Postanowiono więc wraz z rodzicami dzieci z ościennych wsi złożyć się i wynająć autobus z kierowcą posiadającym paszport umożliwiający przekroczenie granicy na Nogacie oraz dokumenty uprawniające go do przewożenia uczniów do szkoły.
2 niem. Miłoradz
3 niem. Wolne Miasto Gdańsk
Pierwszy wyjazd był niezwykle ekscytującym wydarzeniem, więc matka zaprowadziła Giselę na przystanek, gdzie wraz z grupką uczniów oraz towarzyszących im rodziców wspólnie czekali na autobus.
– Tylko nie zgub pieniędzy – pouczała ją matka. – Trzymaj schowane w kieszonce i wyjmij dopiero, gdy będziesz przy ladzie.
– Wiem, mamo – odparła dziewczynka, klepiąc połę mundurka. – Są dobrze ukryte. Nie zgubię ich.
– I weź tylko to, co masz na liście. Żadnych zbędnych zakupów. Buty i zeszyty.
– Dobrze.
– I pamiętaj, żeby buty od razu założyć i trochę je przybrudzić, a w każdym zeszycie zapisać chociaż linijkę, bo inaczej celnicy zabiorą ci rzeczy.
Gisela pokiwała intensywnie głową i z zadowoleniem zauważyła, że podjechał po nie mały autobus. Przytuliła się szybko do matki i wbiegła do pojazdu, żeby zająć miejsce przy oknie. Chciała podziwiać widoki i wszystko dokładnie zapamiętać. Obiecała młodszemu bratu, Wolfowi, że mu opowie, jak wygląda Marienburg i czy mocno się różni od ich wsi.
Alice usiadła obok niej. Gisela zaraz pożałowała, że to zrobiła, bo przez cały czas ją zagadywała, uniemożliwiając skupienie się na tym, co mijali po drodze. Zamilkła dopiero w Kalthof4. Ulokowano tam polski urząd celny. Kierowca już wcześniej ich przestrzegł, że mają siedzieć cicho i się nie odzywać. Zastosowali się do jego zaleceń, więc kontrola przebiegła szybko i bez zakłóceń.
4 niem. Kałdowo
Gdy wjechali na most, Gisela bała się patrzeć w dół, gdyż miała nieodparte wrażenie, że droga się zarwie i spadną prosto w roziskrzoną promieniami porannego słońca toń rzeki. Przemogła jednak strach i spojrzała na zamek, otulony złotymi refleksami. Wyglądał naprawdę imponująco. Wieżyczki rozbudzały wyobraźnię, a wysoki mur rozpalał ciekawość. Szybko jednak pojechali dalej i minęli kolejny urząd celny, tym razem niemiecki, usytuowany po drugiej stronie rzeki. Tam jednak nikt ich nie kontrolował.
– Jak myślisz, w tym zamku mieszkają księżniczki? – zapytała przejętym głosem Alice.
– Nie bądź dziecinna. Księżniczki nie istnieją – odparła wyniośle Gisela, pomijając fakt, że zaledwie kilka dni temu zadała identyczne pytanie starszej siostrze, która wyśmiała jej naiwność. – Poza tym tu nigdy żadna nie mieszkała. To zamek rycerzy.
– Jak byli rycerze, to i powinna być księżniczka, którą mogli bronić – upierała się Alice. – Po co inaczej byliby w tym zamku?
Na to pytanie Gisela nie potrafiła odpowiedzieć. Na szczęście tuż za mostem skręcili w boczną uliczkę, prowadzącą do gimnazjum. Nie spodziewała się, że to jest tak blisko. Co prawda mieszkali tuż przy granicy, ale rodzice nie zabierali ich ze sobą, gdy jechali robić większe zakupy. Ich rodzina była liczna, a poza tym uważali, że sprawniej pójdzie bez balastu w postaci dzieci, rozdziawiających buzie przy witrynach sklepowych. Fakt, byli na uprzywilejowanej pozycji, gdyż ich sklep oraz gospoda generowały wysokie zyski i dzięki temu żyli na godnym poziomie, a co za tym idzie, mogli kupić dzieciom wszystko, co potrzebne. Uważali jednak, że pieniądz, ciężko zarobiony, należy szanować i nie można go wydawać na głupstwa, a o takie zbędne drobiazgi zazwyczaj prosiły młodsze pociechy.
Kierowca zatrzymał się przed samym wejściem. Gdy wysiedli, musieli mocno zadzierać głowy, żeby zobaczyć szczyt budynku.
– Ale to jest wielkie – westchnęła Alice. – Prawie jak ten zamek przy moście.
– Aż tak to nie – odparła Gisela. – Ale ten budynek jest zdecydowanie dużo większy niż cokolwiek w naszej wsi. Chyba nawet wyższy od naszego kościoła.
– O tak – przytaknęła gorliwie Alice. – Dużo wyższy. I ma ogromne okna.
Gisela skrzywiła się na tę wzmiankę. Miała jeszcze świeżo w pamięci przykre sobotnie obowiązki, więc współczuła osobie, która musiała myć łukowate, ogromne, mające liczne szybki szprosowe okna.
Wnętrze było dość przytłaczające. Wysokie pomieszczenie odbijało echem każdą rozmowę. Ceglane ściany wydawały się wyjątkowo chłodne i nieprzystępne. Gisela poczuła się mała i bardzo zagubiona. Chwyciła Alice za rękę i mocno ją ścisnęła. Spojrzały na siebie ze zrozumieniem i przysunęły się bliżej siebie. Nowe, nieznane miejsce trochę je przerażało, a mnogość głosów, śmiechów i chichotów dezorientowała.
Gwar na korytarzu coraz bardziej je przytłaczał. Na szczęście wyszła do nich ubrana w granatową spódnicę i wysoko zapiętą białą koszulę nauczycielka, a wtedy wszystkie głosy umilkły. Sprawnie podzieliła ich na grupy, wyczytując nazwiska i wskazując numery sal, do których mieli się udać.
Gisela niewiele zapamiętała z tego, co im mówiono, gdyż zbyt zajęta była próbą zapanowania nad szalejącymi w jej sercu emocjami. Wszystko wydawało się bardzo duże. Ławki były wysokie, krzesła też. Nie należała do najniższych, ale miała problem, żeby stopami dotknąć podłogi. Majtała nimi do czasu, gdy spoczął na niej surowy wzrok nauczycielki, Mathilde Schade. Zawstydzona zarumieniła się mocno i trwała w bezruchu do końca spotkania. Nie drgnęła, nawet gdy nauczycielka przesadziła znacznie niższą Alice do pierwszej ławki, a obok niej kazała usiąść obcej dziewczynce. Gisela nie ośmieliła się na nią spojrzeć. Zbyt się bała kolejnej niemej nagany.
Ulgę poczuła dopiero, gdy wsiedli do autobusu i pojechali na rynek. Kierowca widział ich ekscytację nowym miejscem, więc pozwolił im przez kwadrans pochodzić i popatrzeć na kunsztowne budynki. Giseli najbardziej podobały się te z podcieniami. Nigdy wcześniej takich nie widziała. Albo nie pamiętała. Wpatrywała się w nie teraz z szeroko otwartymi ustami, zastanawiając się, jak to możliwe, że balkony nie spadają. Czym są przymocowane do budynku? I jak zrobiono te łuki, skoro cegłówki są prostokątne, a nie okrągłe?
– Chciałabym mieszkać w takim wielkim domu – szepnęła Alice, patrząc na rząd okazałych budynków.
– Przecież to nie domy, tylko kamienice. W nich jest wiele mieszkań. Siostra mi opowiadała, że ma koleżankę, która mieszka w takiej kamienicy, i tam pomieszczenia są bardzo wysokie. Chyba takie jak w naszej klasie.
– Myślisz, że to możliwe?
– Na pewno. Zobacz, jakie tu są wielkie okna. – Gisela wskazała ręką pobliski budynek. – W normalnym mieszkaniu by się nie zmieściły. Są prawie tak wielkie, jak cała ściana w naszej karczmie.
– I większe niż u mnie – przyznała lekko zawstydzona Alice, gdyż nie pochodziła z zamożnego domu, a rodzice z trudem odłożyli pieniądze na to, żeby mogła iść do gimnazjum. – Ale nie chciałabym w takim mieszkać. Tam na pewno jest bardzo zimno.
– Myślę, że mają też wielkie piece i jest ciepło – dodała po namyśle Gisela, którą również frapowało, jak się żyje w takich wysokich pomieszczeniach.
– Czas iść na zakupy. – Stanowczy, donośny głos kierowcy sprawił, że cała gromadka szybko zebrała się przed wejściem do księgarni, w której mieli się zaopatrzyć w zeszyty i bruliony.
Gisela poklepała się po piersi, sprawdzając, czy pieniądze są na miejscu. Odetchnęła z ulgą, wyczuwając lekkie zgrubienie. Wyjęła też z kieszeni listę zakupów. Gdy rozglądała się po sklepie, bardzo się ucieszyła, że ją ma, gdyż było tam tyle cudownych rzeczy, iż najchętniej kupiłaby wszystko. Czegóż tam nie było! Notesy, zeszyty, bruliony, pamiętniki, albumy, arkusze papierów w różnych rozmiarach, bibuły, pióra i farby… Wszystko pięknie i przejrzyście wyeksponowane. Zachęcające do kupienia. Mimo iż praktycznie wychowała się w sklepie, nigdy nie widziała takiego bogactwa materiałów piśmiennych. Oczy biegały jej od półki do półki i nie mogła się zdecydować, na czym się skupić. Podeszła więc do kasy i podała sprzedawcy lekko zmiętoloną kartkę, którą w ostatnich chwilach mocno ściskała w dłoni.
– Pierwsze zakupy? – zapytał, uśmiechając się wyrozumiale.
– Tak.
– Nie martw się, zaraz znajdziemy dla ciebie wszystko, co masz na liście.
Poszło bardzo sprawnie, więc szybko wyszła z księgarni i za zgodą kierowcy poszła do magazynu mody damskiej po drugiej stronie ulicy. Tam wybór również był ogromny. Wzrok przyciągały ładnie wyeksponowane eleganckie damskie skórzane pantofle. Ona jednak musiała kupić buty w fasonie wymaganym w szkole. Była na nie nawet wyznaczona osobna półka. Ta najniższa na regale. Znajdowały się tam niezliczone pary niemal identycznych ciemnych półbutów. Przymierzyła kilka, wybierając, zgodnie z zaleceniem matki, te numer większe i uiściwszy opłatę, wybiegła na dwór, gdzie mogła bezkarnie nimi szurać po brukowanej uliczce.
Wkrótce dołączyły do niej inne dzieci i ganiali beztrosko, przydeptując noski. Nie za mocno, żeby ich nie zniszczyć, ale na tyle solidnie, żeby zostawić odciski. Gdy kierowca uznał, że wystarczy, gromadnie zasiedli w autobusie i przez kilka minut pieczołowicie zapisywali pierwsze strony w zeszytach, żeby w razie czego bez problemów przejść kontrolę celną. Wszak nie można było niczego przywozić z zagranicy, ale gdy rzeczy nosiły ślady użytkowania, żaden celnik nie mógł udowodnić, że to nowy nabytek.
Gisela cieszyła się z tego wymogu. Dało jej to okazję do uzupełnienia notatek, których nie zapisała na lekcji, zbyt zawstydzona spojrzeniem nauczycielki, które na siebie ściągnęła. Gdy wszystkie zeszyty zostały poznaczone pospiesznie wpisanymi zdaniami, ruszyli w drogę powrotną, wypełniając autobus gwarem pełnych emocji relacji z pierwszego dnia pobytu w szkole.