- W empik go
Odyseja żuławska. Tom 2. Powrót do Miłoradza - ebook
Odyseja żuławska. Tom 2. Powrót do Miłoradza - ebook
Żuławski wiatr wygrywa smutną melodię wśród pól, unosząc pył znad gruzów. Przenika przez zniszczone miasta i wsie, przez ruiny budynków dawniej tętniących życiem. Teraz wszystko zamarło w obliczu tragedii, która dotknęła ten przepiękny niegdyś region. Mieszkańcy Mielenz tułają się od miejscowości do miejscowości, próbując uciec przed napierającą ze wszystkich stron Armią Czerwoną. Ich podróż jest długa, pełna cierpienia, niebezpieczeństw i śmierci. Na trwałe odciska piętno na ich psychice.
Wielu z nich traci życie. Jeszcze więcej ginie, gdy wpadają w szpony radzieckich żołnierzy, bo oni nie mają litości dla niemieckich cywilów. Ci, którym udało się przeżyć ucieczkę, zwykle wyjeżdżają na Zachód i tylko garstka decyduje się zawalczyć o odzyskanie życia na nadnogackich ziemiach. Jednak ze świata, który tu dawniej był, nie zostało prawie nic, a wspomnienie minionych lat przysypał popiół wojennej pożogi. Zdruzgotani Żuławiacy nie wiedzą, co ich czeka w rodzinnej wsi, która nie tylko zmieniła nazwę na Miłoradz, ale i stała się częścią Polski. Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za to, że wrócili? Czy odzyskają swoje domy, czy ponownie będą musieli ruszyć w drogę? Ich dramatyczna żuławska odyseja zdaje się nie mieć końca…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-127-0 |
Rozmiar pliku: | 666 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wysłużony fotel bujany delikatnie kołysze się na wietrze, a stare deski trzeszczą pod ciężarem wspomnień. Horst, z lekko pochyloną głową, jakby próbował uchwycić ulotne chwile z przeszłości, ściska w dłoni kawałek kory wierzbowej, który pochodzi z tego samego drzewa, co ten dany Józefowi na pamiątkę. Niestety, zdjęcie otrzymane od jeńca zapodziało się w ferworze pakowania przed opuszczeniem Mielenz.
W czasie tułaczki zaginęło i Diarium, którego straty nie mogła odżałować jego matka. Zeszyt wrócił do ich rodziny, ale dopiero wiele, wiele lat po wojnie. Otrzymali go od życzliwych kobiet, które właśnie w ich wozowni, nazywanej teraz Dawna Wozownia, widziały idealne miejsce dla tego skarbu. Nawet nie wiedziały, jak wiele znaczył dla jego matki… Tej, której od lat już przy nim nie było.
Wśród dźwięków otaczającej go przyrody – śpiewu ptaków, szumu liści – słyszy echa własnych wspomnień. Przypomina sobie czasy, gdy z uśmiechem na twarzy biegał boso po zielonych łąkach, a ciepłe promienie słońca sprawiały, że wszystko pachniało intensywniej. Czuje zapach pokrytych baziami wierzb, intensywną woń uściełanej rzęsą wody w rowach i smak malin, które zbierał ukradkiem przy miedzy sąsiada. „Jak dobrze było wtedy…” – myśli, a jego serce przeszywa smutek za tym, co utracone.
Przed oczami mężczyzny, zmęczonymi, lecz wciąż błyszczącymi, jak w starym filmie pojawiają się obrazy – od tych radosnych, przez tygodnie wyniszczającego marszu w czasie ucieczki, aż po czas powrotu do wsi, której już nie było. Nie zostało nic z dawnego życia…
Z zamyślenia wybudza go śpiew ptaków, a on uśmiecha się nostalgicznie.
Gdy słońce zachodzi nad polami, pełne złocistych odcieni, mężczyzna opuszcza głowę na piersi, czując spokój, który przyniosło mu błogie wspomnienie dawnej wsi – miejsca, które w jego pamięci wciąż jest takie samo. Z ludźmi wydeptującymi utarte ścieżki i wyjeżdżone drogi.1.
Opuściliśmy Mielenz.
Mamy wóz zaprzężony w dwa konie, ale i tak muszę iść pieszo. Podobnie jak moja matka, siostra, Wolf i dwoje dzieci, które przygarnęliśmy. To pociechy uchodźców z Prus Wschodnich. Ktoś je u nas zostawił.
Tak, wielu uciekinierów znalazło u nas schronienie, talerz ciepłej zupy i kubek gorącej herbaty. Niektórzy umarli z wycieńczenia. Innych przywieziono już martwych. Te dzieciaki zaś po prostu zostawiono w nocy na progu naszego domu. Matkę obudził ich płacz.
Dziewczynka ma około pięciu lat, chłopiec sześć, może siedem. Płakali pod naszymi drzwiami tak rozpaczliwie, że matka się ulitowała i ich przygarnęła. Podobno rodzice nie żyją, a ciotka, z którą jechali, kazała im wysiąść.
Zostali. Woleli iść do obcych, niż jechać dalej z nią. Dlaczego? Może liczyli, że tu ich wędrówka się zakończy? Nie wiem, nie mówią o tym. Jak pytam, to milczą jak zaklęci.
Zatem idą z nami.
Muszę im pomagać, bo małe nóżki nie nadążają za wozem. Jednak jechać na nim nie mogą, tam siedzą dwie staruszki, nasze sąsiadki. Ich córki są gdzieś w Niemczech, synowie na froncie, a mężowie nie żyją. Jedne z wielu samotnych.
Mnóstwo takich siedzi na wozach. Ksiądz Jax dopilnował, żeby nikt nie został. Choć nie wszyscy chcieli brać dodatkowy balast…
My wzięliśmy. Bywają jednak chwile, że patrzę na nich z niechęcią…
Wstydzę się tego, ale tak jest…W DRODZE, STYCZEŃ 1945 ROKU
Prowadząca przez Mielenz droga zaroiła się od wozów wypełnionych rzeczami i uchodźcami. Każdy jej kawałek zapełniali zapłakani ludzie, którzy starali się nie oglądać na swoje domostwa. Zostawiali wszystko, co kochali i na co przez całe życie pracowali… Domy będące świadkami narodzin, śmierci i życia codziennego. Sprzęty gromadzone latami, kupowane za odkładane niekiedy miesiącami oszczędności. Pościele krochmalone z uwagą i bielone na słońcu. Obrusy obrębiane z niezwykłą starannością i skupieniem. Naczynia, do których wkładano te całkiem zwykłe potrawy, jak i te świąteczne. Zastawy pamiętające wszystkie ważne dla nich uroczystości. Ziemię obrabianą w pocie czoła. I zwierzęta, żywy inwentarz… Ileż to nocy poświęcili, pilnując czasu cielenia się krów? Ile setek ton obornika wywieźli? A te góry zboża i słomy, które przez lata przerzucili?
Wszystko to musieli zostawić…
Niektórzy wierzyli, że za chwilę wrócą, więc dokładnie zamykali domy i obory. Inni nadziei nie mieli, więc nawet się nie kłopotali szukaniem klucza. Psy spuścili z łańcuchów, podobnie jak krowy i inne zwierzęta. Chcieli im dać szansę na przeżycie.
Zdarzali się też tacy, którzy nie byli w stanie zostawić dorobku życia. Nie mogli znieść myśli, że ktoś sobie po prostu wejdzie i wszystko zabierze. Tłukli zastawy stołowe, palili haftowane serwetki, zwierzętom zaś podcinali gardła, zostawiając je, by konały wśród opuszczonych murów.
Gonił ich ryk zwierząt. Głośno domagały się jedzenia, picia i wydojenia. Ujadały psy. Nad tym wszystkim jednak dominował huk wystrzałów niosących się z Marienburga. Słyszeli wybuchy bomb, armaty, latające samoloty oraz serie puszczane z karabinów. To właśnie te dźwięki motywowały ich do marszu, one sprawiały, że ignorowali hałasy dochodzące z ich podwórek, z ich obór.
Szli, z trudem stawiając stopy na śliskiej nawierzchni. Wielu z nich nie przespało nocy, a nawet kilku, zamartwiając się przyszłością. Losem, który ich czekał, gehenną, przed którą nie było ucieczki. Adrenalina jednak pomagała im przezwyciężyć słabość. Wizja tego, co dzieje się za ich plecami, motywowała wszystkich do marszu.
Mielenz opuścili boczną drogą, kierując się na Groß Montau1. Zelmannowie mieli nadzieję, że dołączy tam do nich dalsza część rodziny. Niestety, ich dom był już pusty, a po obejściu grasowali obcy uciekinierzy, wynosząc wszystko, co mogło się przydać w dalszej podróży. Berta ze smutkiem patrzyła na piękny dom szwagierki, z którym łączyło ją tyle dobrych wspomnień. Teraz zdawał się obcy i odstraszający. Spuściła więc głowę, skupiając się na tym, co miała pod nogami.
1 niem. Mątowy Wielkie
Mieszkańcy Mielenz szli zwartą kolumną, zajmując całą szerokość drogi. Przemieszczali się wolno, ale cały czas parli do przodu, na zachód. Problem pojawił się wtedy, gdy dotarli do głównej drogi. Cała jej szerokość i długość zajęta była niekończącą się kawalkadą uciekinierów. Widzieli tłumy zapłakanych, zmęczonych i przestraszonych ludzi, idących z boku swoich wozów. Straszny był to widok. Ich szlochy, modlitwy, a także przekleństwa były tłem do rozgrywającej się w Marienburgu walki. Dźwięki walczących i tych uciekających mieszały się, tworząc makabryczną całość.
– Nie damy rady wjechać całą kolumną! – krzyknął ksiądz Jax, stając na wozie. – Musimy włączać się pojedynczo. Starajcie się robić to płynnie. Pilnujcie też, żeby nas nie rozdzielili.
– Ciekawe, jak mamy to zrobić – mruknął Zelmann, przytrzymując wodze.
Podobne myśli i innym chodziły po głowie, lecz nie było czasu na dyskutowanie i rozważanie opcji. Ci, którzy byli na czele kolumny, zaczęli się wciskać do pochodu. Wywołało to sporo sprzeciwów wśród tych, przed których się dostali. Wszyscy pragnęli jak najszybciej oddalić się od zagrożenia. Zaczęła się walka o miejsce na drodze. Pierwszeństwo mieli wojskowi, których wszyscy musieli przepuszczać. O swoją kolej za nimi ścierali się pozostali. Niekiedy wybuchały kłótnie. Mało było w tej chwili przestrzeni na współczucie i altruizm. Strach był zbyt mocny, żeby wykazywać się kurtuazją, ale po kilkudziesięciu minutach pojedynczego włączania się do ruchu udało się mieszkańcom Mielenz opuścić boczną drogę.
– Zimno mi – powiedział z wyrzutem Wolf. – Mogę wejść na wóz, żeby się ogrzać?
– Synu, przeszliśmy dopiero kilka kilometrów. Czeka nas jeszcze bardzo długa droga. Musimy zrobić dzisiaj jak najwięcej.
– Ile?
– Tego nie wie nikt. Będziemy szli, aż starczy nam sił. Może gdzieś po drodze jest jakiś punkt, w którym dowiemy się, dokąd mamy iść. Na razie uciekamy jak najdalej od Marienburga.
Wolf spojrzał tęsknie na wóz uszykowany przez ojca. Górę zabudował drewnianą konstrukcją, która tworzyła spiczasty dach. Na nią zarzucił grube dywany, zdobiące dawniej podłogę w pokoju gościnnym. Wyobrażał sobie, jak w środku musi być ciepło i przytulnie. Jak dobrze mają ich stare sąsiadki, które sobie tam siedzą pod pierzynami, nie czując chłodu ani zmęczenia.
– Mamo, a może niech teraz pani Gertruda i pani Helena idą pieszo, a my wsiądziemy do środka?
– One nie dadzą rady iść, Wolfie. Ty masz młode, zdrowe nogi, więc spacer ci nie zaszkodzi. Zimno zahartuje, a ruch rozgrzeje.
Chłopiec zacisnął zęby. Argumenty matki do niego nie przemawiały. Wiedział jednak, że nic nie wskóra, więc poprawił plecak, który niósł, i z obrażoną miną ruszył dalej.
Anne i Adolf, przygarnięte sieroty, nie mieli śmiałości się skarżyć. Bali się, że jeśli zaczną narzekać, to państwo Zelmannowie zostawią ich po drodze, jak ciotka, która obiecała umierającej matce, że się nimi zajmie. Maszerowali więc, ignorując bolące stopy oraz odmrożone policzki.
Hannah i Gisela również szły w milczeniu. W przeciwieństwie do dzieci zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które im groziło. Starały się iść jak najszybciej, ponaglając spowalniające pochód maluchy. Gdy zmęczenie było tak silne, że zaczęły zwalniać, łapały je za dłonie i ciągnęły za sobą.
Podążali w tłumie innych, a ich strach mieszał się ze strachem pozostałych. Chmara pozbawionych domu ludzi z lękiem spoglądała w stronę mostu na Wiśle. Byli już całkiem blisko, ale ruch jakby zamarł. Mieli wrażenie, że stoją.
Wzniesienie prowadzące do mostu nie było ani zbyt wysokie, ani zbyt strome. Jednak nawierzchnia, która zmieniła się w taflę lodu, skutecznie utrudniała podróżnym przemieszczanie się w jego stronę. Ludzie, chcąc pomóc koniom, pchali wozy. Wielu z nich upadło, a rozpędzony tłum nie był w stanie wyhamować. Koła przejeżdżały po krzyczących przeraźliwie ludziach, końskie kopyta wbijały ich głowy w skamieniałą nawierzchnię. Lodowa droga pokryła się ciałami, krwią, fekaliami i wnętrznościami. Buty zatapiały się w szybko marznących ciałach. Grudki krwi i szczątki mózgów przyklejały się do podeszew, czyniąc marsz niezwykle makabrycznym.
Nie było czasu na usuwanie ciał. Szlochy i krzyki rozpaczy ginęły wśród ponaglających pokrzykiwań. Chciano jak najszybciej pokonać most, stanąć po jego drugiej stronie, która zdawała się bezpieczna mimo eksplozji słyszalnych w położonym nieopodal Dirschau.
– Idźcie szybciej!
– Na co czekacie?!
– Szybciej!
– Szybciej!
Zewsząd rozlegały się krzyki. Były zupełnie zbędne, gdyż uciekinierzy robili, co w ich mocy, żeby przeć naprzód. Przebywanie na moście było bardzo niebezpieczne. Nad ich głowami latały samoloty, i niemieckie, i sowieckie, więc w każdej chwili któryś mógł wypuścić bomby i błyskawicznie zakończyć ich wędrówkę.
Ta myśl pojawiała się w wielu głowach, bo i takie groźby wykrzykiwano:
– Wysadzą most!
– Zrzucą bomby!
– Ruszcie się, póki most stoi, gamonie!
Wypowiedziane na głos obawy wywołały panikę. Ludzie zaczęli mocniej napierać na siebie. Coraz więcej osób upadało. Rozlegały się przeraźliwe piski i krzyki. Gisela miała wrażenie, że zaraz eksploduje jej mózg, więc mocniej przycisnęła dłońmi czapkę do uszu.
– Giselo! – Matka szarpnęła ją za ramię. – Weź Adolfa za rękę!
Dziewczyna zerknęła w przerażone oczy dziecka. Jedną ręką złapała się za burtę wozu, a drugą wyciągnęła do chłopca. Chwycił ją szybko i mocno przycisnął do siebie. Musiała balansować ciałem, żeby odeprzeć napór osób idących za nimi.
Matka prowadziła Wolfa, Hannah – Anne. Wszystko wokół zlewało się w burą taflę ciemnych kożuchów i płaszczy, na których osiadał szron. Gdy byli na środku mostu, zaczął padać gęsty śnieg. Znacznie ograniczyło to widoczność. Umęczone, poganiane konie buntowały się, przystając z pochylonymi ku ziemi głowami. W ruch znowu poszły baty. Ich świst był ledwo słyszalny w natłoku innych dźwięków, lecz bolesne, pociągłe uderzenia przyniosły efekt. Konie ruszyły.
Udało im się przebrnąć na drugą stronę. Tam zobaczyli dosyć liczny oddział żołnierzy niemieckich. Uzbrojeni w karabiny, raz za razem pokrzykiwali na ludność.
– Szybciej! Szybciej! Musimy założyć ładunki wybuchowe i wysadzić most! Pospieszcie się!
Gisela sapnęła z irytacji. Takie straszenie w niczym nie pomagało. Ludzie nie byli w stanie iść szybciej. Natomiast słysząc takie informacje, wpadali w panikę, która przynosiła wiele szkód. Nie rozumiała, dlaczego ci żołnierze byli tacy bezmyślni.
– Dokąd mamy iść?
Zewsząd rozlegały się pytania.
– Co z nami?
– Obronicie nas?
– Idźcie dalej. W głąb Niemiec. Tylko tam jest bezpiecznie.
– Jak mamy iść? – krzyczano z wyrzutem. – Nie mamy już siły.
– Nic na to nie poradzimy. Uciekajcie czym prędzej. Tam dalej też są rozstawione nasze jednostki. Jak będzie możliwość, to pokierują was w stronę stacji kolejowych. Tutaj jednak nigdzie nie wsiądziecie. Pociągi wiozą jedynie wojskowych i amunicję. Obrona ma pierwszeństwo.
– W czym? W uciekaniu? – wrzasnęła rozzłoszczona kobieta przyciskająca do piersi płaczące niemowlę. – Bo tu jakoś obrony nie widać!
Gisela widziała, że zmęczona twarz żołnierza wykrzywiła się w złości. Uczynił ruch, jakby chciał zdjąć z ramienia karabin i strzelić. Zamarła, czekając na rozwój wypadków. Adolf szarpnął ją za rękę. Spojrzała w jego oczy szepczące niemą prośbę, żeby szli dalej. Skinęła głową i ruszyli.
Tłum częściowo się rozszedł. Nie wszyscy posłuchali przestróg i skierowali się w stronę Dirschau. Zapewne liczyli, że uda im się tam wsiąść do pociągu. Gisela też chętnie skręciłaby w tamtym kierunku. Uważała, że miasto daje więcej możliwości ucieczki. Ojciec jednak nawet nie spojrzał w tamtą stronę, szli więc dalej, coraz bardziej zmęczeni, zmarznięci i głodni. Bez nadziei na szybki postój czy odpoczynek. Armia Czerwona była zbyt blisko, żeby się zatrzymywać.