Odyssey One. Tom 4. W ogniu wojny - ebook
Odyssey One. Tom 4. W ogniu wojny - ebook
Inwazja obcych na Ziemię skąpała miasta w ogniu i krwi. Niektórzy ludzie w panice rzucili się do ucieczki, inni chwycili za broń, aby stawić czoła Drasinom.
„Odyseja” wypełniła swoją ostatnią misję – w atmosferze rodzimej planety siała zniszczenie wśród lądujących dronów. I rozbiła się na Manhattanie.
Dla kapitana Westona nie był to jednak koniec zmagań. Tylko on walczył z Drasinami w kosmosie. Tylko on tak dobrze znał wroga. Dlatego teraz prowadzi swoją małą, przypadkowo zebraną armię tam, gdzie jest najbardziej potrzebny. Dzięki wsparciu prezydenta Konfederacji oraz sztabu Gwardii Narodowej Eric Weston może nie tylko oczyścić z dronów Nowy Jork, lecz także odzyskać inne zakażone miasta.
Nie ma litości. Wróg chce dosłownie pożreć planetę, każda piędź ziemi okupiona jest krwią.
Jednak w tej wojnie Terranie nie walczą sami. Z głębokiego kosmosu nadciąga odsiecz, sześć potężnych krążowników dysponujących technologią Priminae i ludzi, a na planecie u boku Erica Westona staje niespodziewany sojusznik.
Lecz czy to wystarczy do zwycięstwa?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64030-50-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Manhattan, Nowy Jork Pięć minut do uderzenia
– Już czas.
Głos był tylko szeptem na wietrze, zagłuszonym przez łomot budynku walącego się w opadających na Ziemię kłębach pyłu i kurzu, krzyki ludzi i wycie alarmów. Miasto żyło, ale odniosło głęboką ranę i jęczało z wściekłości i bólu. Przez taki hałas szept nie mógł się przebić.
Dzień zaczął się względnie normalnie pomimo ogłoszenia podwyższonego stanu gotowości sił wojskowych na całym świecie. Normalność roztrzaskała się jak szkło, kiedy z góry opadły cienkie smugi spalin, przecinając niebo w przerażającej ciszy, przez co miliony ludzi nawet ich nie zauważyły, dopóki nie było za późno. A ci, którzy zauważyli, najczęściej zamierali, a potem zaczynali krzyczeć, wskazując płonące ślady.
Jeden uderzył w przedmieścia, a wtedy budynki eksplodowały, inny trafił w najwyższy drapacz chmur na horyzoncie. Wszyscy jednak usłyszeli to w chwili, gdy dotychczasowa wolność zmieniła się w grozę opadającą na ulice niczym ulewny deszcz. Wśród krzyków, które właśnie wtedy się zaczęły, niektórzy ludzie zachowali spokój i tylko patrzyli, jak coraz więcej strug ognia przebija się przez chmury i zmierza w stronę miasta.
A potem ujrzeli to, co przedarło się przez kłęby obłoków i na zawsze odmieniło oblicze świata.
Ten kształt rozpoznawano na całym świecie. Płomienie buchały z dziur ziejących w stalowosinym kadłubie okrętu Konfederacji Północnoamerykańskiej „Odyseja”, który obniżył lot nad Wschodnim Wybrzeżem, po czym na pułapie piętnastu tysięcy stóp otworzył ogień.
Każdy strzał był jak uderzenie boskiego młota z niebios, a gdy „Odyseja” przelatywała w pobliżu, szyby w dziesiątkach budynków pękały od huku i rozsypywały się w drobny mak. Lecz każdy grom wystrzału z okrętu trafiał w jasne niebo i niszczył źródło wypuszczające smugi ognia.
„Odysei” nie skonstruowano jednak do lotów w atmosferze i jej wrogowie mieli przewagę. Płonące wiązki dosięgły kadłuba sławnej jednostki i okręt flagowy Konfederacji zadrżał po trafieniach.
„Odyseja” powoli opadła nad przystań, a po kolejnej salwie z góry uderzyła w Long Island.
Tak wyglądał początek.
***
Na niebie wyroiły się myśliwce i zaczęły razić agresorów wszystkim, czym tylko dysponowały. Był to imponujący pokaz, lecz wróg miał przewagę liczebną. Spora część strąconych maszyn zadała przy upadku niszczycielskie ciosy miastu pełnemu ludzi.
Dla wielu wtedy właśnie koszmar zmienił się ze zdumiewającego w surrealistyczny, ponieważ ta prawdziwa groza wypełzła z kraterów, a Nowy Jork stał się polem bitwy, jakiego wcześniej na Ziemi nie widziano.
W ferworze walki, podczas gdy Gwardia Narodowa przybyła z odsieczą policji, tylko nieliczni dostrzegli, że „Odyseja” rozpadła się przy zderzeniu z wodą, a jej fragmenty rozsypały się po okolicy. Wiele części odbiło się i trafiło w zabudowania przystani, powodując ogromne zniszczenia, inne wolno znikały pod wodą.
Dwa wielkie bębny habitatów okrętu oderwały się od reszty kadłuba i wirując, pomknęły w dół rzeki. Jeden z nich poleciał na południe przez Queens i wpadł do wody tuż obok Eastchester Bay, drugi zakręcił spiralą na zachód, odbił się od północnego brzegu Roosevelt Island, poszybował przez dzielnicę biurowców i opadł prosto na Central Park.
– Zbudź się.
Szept ponownie utonął w chaosie, ruinie i pyle skłębionym nad miastem niczym front burzy piaskowej pochłaniającej wszystko na swojej drodze. Nowym Jorkiem wstrząsały kolejne uderzenia, lecz miasto należało do takich, które przeżyły już wiele katastrof – budziło się powoli i zbierało siły, by poradzić sobie z naporem wydarzeń.
W zachodniej części Central Parku główny habitat „Odysei” zatrzymał się i tylko kołysał na niepewnym gruncie wśród powalonych drzew i zmiażdżonych samochodów. Powietrze przenikało wycie syren i fale uderzeniowe, a ci, którzy przeżyli, aby na własne oczy zobaczyć upadek okrętu, milczeli przerażeni, gdy ich oczom ukazał się podziurawiony i zgnieciony cylinder zasadniczej części najpotężniejszej jednostki międzygwiezdnej zbudowanej przez człowieka.
Wewnątrz modułu nie widać było żadnego ruchu.
***
– No już! Obudź się!
Eric Stanton Weston gwałtownie nabrał tchu, gdy ocknął się z koszmaru, w którym znalazł się uwięziony na rozhermetyzowanym od wybuchu okręcie. Szarpnął się odruchowo, ale nie zdołał poruszyć choćby o cal. Szybko zrozumiał dlaczego.
Był przypięty pasami do stanowiska dowodzenia, które teraz najwyraźniej znalazło się na suficie. Długo zwisał tak do góry nogami, oszołomiony, i próbował pojąć, co właściwie zaszło i co jeszcze się dzieje.
„Gdzie?”
Eric nie mógł jasno myśleć. Miał wrażenie, jakby przejechał po nim wyjątkowo ciężki czołg… albo jakby swoim myśliwcem przeorał pole jakiegoś nieszczęsnego drania.
Zamrugał i rozejrzał się. Pamięć powoli wracała. Wtedy dotarło do niego, że ostatnie skojarzenie okazało się bardzo bliskie rzeczywistości.
– O Boże, boli – wymamrotał. Oblizał usta, potem wypluł kawałek osłony wizjera hełmu. „Materiał odporny na stłuczenia, akurat”.
Ostrożnie uniósł rękę i zaczął zdejmować kawałki przezroczystej osłony z twarzy. Potem odpiął hełm i upuścił go na sufit, który teraz pełnił rolę podłogi.
Poszatkowane wspomnienia tego, co doprowadziło Erica do obecnej sytuacji, zaczynały się składać w całość, chociaż następowało to nieznośnie ociężale. Westona bolała głowa, miał wrażenie, że pod czaszką pracuje mu młot pneumatyczny, nie mógł zogniskować spojrzenia.
Eric nie był wprawdzie lekarzem, ale potrafił rozpoznać objawy wstrząsu mózgu. W najgorszym wypadku będzie potrzebna pomoc medyczna, zważywszy jednak na to, że w ogóle nie spodziewał się przebudzenia, należało przyznać, iż czuł się całkiem nieźle.
„Nie będzie łatwo. Otóż to”.
Nie mógł pozostać w tej pozycji, ale nie wiedział, gdzie uda mu się wylądować… a raczej spaść… Nie należało też liczyć na pomoc.
„Zresztą świat bez wątpienia ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Muszę sam o siebie zadbać”.
Spojrzał w górę, a raczej chyba w dół. Ledwie dostrzegał sufit mostka, który znajdował się przecież tylko parę stóp niżej niż głowa kapitana.
„O tak. Zdecydowanie nie będzie łatwo”.
Wziął głęboki oddech, zamknął oczy, a potem wcisnął klamrę zwalniającą pasy.
Spadł z dziesięciu stóp, obracając się, na ile zdołał, po czym mocno uderzył w sufit ramieniem i niezdarnie przetoczył się, boleśnie obijając sobie barki i głowę. Udało mu się zatrzymać, chwyciwszy jedną z lamp, teraz nieczynną tak jak pozostałe, i po prostu leżał, czekając, aż ból się trochę zmniejszy.
„Nawet po postrzale nie czułem się tak źle” – pomyślał ponuro między urywanym pojękiwaniem i błaganiem, by skończyło się łupanie w głowie.
Nie miał pojęcia, jak długo tak leżał, ale kiedy wreszcie ból zmniejszył się do znośnego poziomu, Eric dźwignął się na kolana i popełzł do drzwi. Oczywiście były zamknięte, a bez dopływu prądu otwarcie ich wymagało większego trudu.
„Też mi nowina”.
Weston podniósł się z jękiem. Musiał dosięgnąć do panelu, który zwykle znajdował się na wysokości czterech stóp, aby manualnie otworzyć gródź. Po kilku podskokach wreszcie się udało – drzwi rozsunęły się na tyle, aby Eric mógł wcisnąć dłonie i bardziej rozewrzeć szczelinę. Wydostał się z mostka na korytarz. Tam przystanął, aby zebrać myśli.
„Chwileczkę, powinienem iść prawo czy w lewo, żeby dostać się do najbliższego magazynu broni?”
Zamrugał, żeby skupić wzrok, bo wszystko mu się dwoiło przed oczami. Zastanowił się. Zwykle dotarcie do zbrojowni nie stanowiło problemu, wystarczyło wyjść, przejść wzdłuż krzywizny habitatu w prawo i trafiało się do pomieszczenia ochrony.
Gdy się jednak stało na suficie korytarza i cierpiało na potworną migrenę, trudno było przypomnieć sobie nawet, co to znaczy „w prawo”. Pomogło dopiero wykonanie wyimaginowanego podpisu, jaki odruchowo składał prawą ręką.
Nareszcie domyślił się, że powinien iść w lewo. I wtedy uświadomił sobie, że ma o wiele większy problem.
„O cholera, przy ziemskiej grawitacji wnętrze będzie przypominać cyrk, nie normalny habitat”.
Eric westchnął, przemyślał sytuację i powoli pokręcił głową.
„No i się zaczęło. Już nie jest łatwo”.
Opadł na czworaka, odwrócił się i powoli zaczął się opuszczać.
Udało mu się zejść ćwierć dystansu, jaki miał do pokonania, gdy stracił chwyt i zaczął się zsuwać w mrok nieoświetlonego korytarza, przeklinając przy tym paskudnie.
***
Lyssa Myriano miała najgorszy dzień w życiu.
Zaczęło się od kłótni, która doprowadziła do zerwania z chłopakiem, a teraz cały przeklęty Układ Słoneczny uznał chyba, że najwyższa pora hurtowo odwiedzić Nowy Jork.
„No kurwa, cudownie”.
– Na ziemię! – warknął funkcjonariusz policji na grupkę ludzi, którzy z krzykiem gnali prosto na Lyssę.
Rozbiegli się, gdy przeładowała starego remingtona, którego wyciągnęła z bagażnika samochodu. Może to trochę staroświecka strzelba, ale wystarczała niemal na wszystko, oprócz pancerzy sił specjalnych, dlatego Lyssa nigdy nie czuła potrzeby, żeby zaopatrzyć się w bardziej nowoczesną broń.
Teraz tego pożałowała.
Oddała sześć strzałów, przeładowując najszybciej jak się dało, w zbliżającą się potworność, przed którą uciekał tłum. Stwory wyglądały jak z filmu, tyle że trochę mniej realistycznie – na insektowatych odnóżach kołysały się ciała wielkie jak ciężarówki.
„Albo małe czołgi”.
Lyssa zaklęła głośniej, odrzuciła shotgun i wyjęła pistolet służbowy. Nieco bardziej zaawansowana technologicznie broń, kaliber dziesięć milimetrów, mogła przedziurawić pancerz, zaprojektowano ją bowiem tak, by bez trudu przebijała karoserię pojazdów cywilnych. Strzelała, cofając się. Tak naprawdę próbowała tylko spowolnić jednego z najeźdźców, żeby pomóc ludziom w ucieczce.
Udało jej się tylko przyciągnąć uwagę stwora.
„Świetnie. Jeszcze tego mi trzeba w tym pieprzonym dniu”.
Rozejrzała się i rzuciła w bok do ucieczki. Prowadziła stwora do parku, jak najdalej od tłumów. W parku było dość miejsca, aby goniący ją napastnicy nie uderzali w budynki i przede wszystkim w ludzi, jednak oznaczało to zarazem, że kobieta stanowi idealny cel.
Uskoczyła w lewo, gdy usłyszała skwierczenie. Wiązka płomieni spaliła trawę tuż obok. Lyssa zerwała się zaraz na równe nogi, zerknęła na zniszczenia i rzuciła się znowu do biegu.
„Cudownie! Mają też miotacze!”
Dotknięciem włączyła komunikator w uchu, który nosiła podczas pracy.
– Centrala, tu Kilo Jeden Dziewięć, zgłaszam kod… Centrala, jaki jest pierdolony kod na inwazję obcych?
Sztab Gwardii Narodowej Posterunek na okręcie-muzeum USS „Intrepid”
– Dostajemy raporty z całego miasta, obcy są wszędzie, sir!
Generał brygady Potts tylko warknął.
– Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Zdenerwowany porucznik miał dość przyzwoitości, żeby zawstydzić się swojego wybuchu, lecz nie wpłynęło to w żaden sposób na nastrój Pottsa. W całym mieście panoszyli się obcy, a dwudziestoczterogodzinne uprzedzenie o ataku z kosmosu jedynie wzmagało wściekłość generała.
Gwardia Narodowa zyskała czas tylko na zorganizowanie sztabu kryzysowego. Wykorzystano stary lotniskowiec „Intrepid”, przycumowany do wybrzeży Manhattanu od ponad stu lat. Wydawał się odpowiednim miejscem na punkt dowodzenia, biorąc pod uwagę, że znajdował się blisko centrum i łatwo go można było bronić. W dodatku utrzymywano go w dobrym stanie z zewnątrz i wewnątrz.
Z perspektywy militarnej „Intrepid” był antykiem, ale za to jakim…
– Generale!
– O co chodzi, starszy sierżancie? – Potts zerknął na przybyłego.
– Najnowszy raport ze zwiadu, sir.
– I?
– Sto osiemdziesiąt trzy cele w mieście.
Generał skrzywił się, ale skinął głową.
– Dziękuję, sierżancie.
– Tak jest, sir. Panie generale?
– Co znowu?
– Doszły też raporty z okolic katastrofy – kontynuował meldunek starszy sierżant Rigand. – Wygląda na to, że dzięki „Odysei” mamy przynajmniej setkę bandziorów mniej na powierzchni, zostali zdjęci, zanim zdążyli wylądować.
– Ale pewnie w trakcie działań „Odyseja” dokonała więcej cholernych zniszczeń w mieście niż ci wszyscy przeklęci obcy razem wzięci – warknął Potts, zaraz się jednak wyraźnie rozpogodził. – Ktoś ocalał z okrętu, sierżancie?
– Wysłałem zapytanie o załogę przez ogólną sieć łączności i dostałem odpowiedź, że okręt został opuszczony, zanim spadł.
– Opuszczony? Ktoś jednak sterował działami.
– Tak, generale. Na „Odysei” pozostał kapitan Weston.
Potts westchnął i potrząsnął głową.
– Co za szkoda. Był dobrym żołnierzem. Walczyłem pod niejednym niebem, które oczyścił.
– Tak jest, sir.
– No dobra. Nie ma czasu na opłakiwanie tych, których straciliśmy. Z dostarczonych informacji wynika, że jeżeli stracimy inicjatywę w starciu z obcymi, przegramy z kretesem. Gdyby nie udało nam się wyprzeć intruzów z miasta, zostałem upoważniony do podjęcia decyzji o ataku nuklearnym. Ale niech to nie będzie jedyna opcja, dobrze, sierżancie?
Starszy sierżant pobladł nieco, ale tylko stanowczo skinął głową. Podczas służby zetknął się z różnymi szaleństwami, ale nigdy nie przypuszczał nawet, że amerykański oficer – czy też konfederacki – będzie rozważał zrzucenie głowic jądrowych na jakiekolwiek miasto, a zwłaszcza własne. Starszy sierżant wolałby tego nigdy nie oglądać.
– Załatwimy tych skurwieli, generale. Gwarantowane.
– Oby, sierżancie. Co do jednego – stwierdził krótko Potts. – Co do jednego.
Okręt Konfederacji Północnoamerykańskiej „Odyseja” Habitat na pokładzie dowodzenia
W ciemności Eric otworzył oczy i oblizał usta. Leżał na podłodze wewnętrznej sekcji habitatu.
„Przynajmniej nie muszę już spacerować po suficie”.
Nie miał najmniejszej ochoty się ruszać. Ale choć leżenie tutaj było całkiem przyjemne, Eric nabrał tchu i dźwignął się na kolana. Tym razem wstawanie nie okazało się tak trudne jak poprzednio, choć nadal bolesne. Wyprostował się i oparł o ścianę.
„Niech ten przeklęty habitat przestanie wirować mi przed oczami” – pomyślał, choć zdawał sobie sprawę, że jeszcze niedawno by wolał, żeby habitat się kręcił. Co za ironia!
„Magazyn broni powinien być gdzieś tutaj, niedaleko…”
Ruszył, opierając się o ścianę, z powrotem w górę po krzywiźnie habitatu. Schowek okazał się łatwy do znalezienia. Problemem były jednak podwójne pancerne drzwi, które nie działały z powodu braku energii. Eric sprawdził panel dostępu i szybko przekonał się, że nie ma szans ich ruszyć.
Wyciągnął kabel zasilania skafandra i połączył go z ogniwami panelu na wystarczająco długi czas, aby zresetować komputer i wpisać kod dostępu. Potrzebne były tylko trzy próby, żeby wprowadzić poprawną sekwencję cyfr, co Eric uznał za niezły wynik, biorąc pod uwagę, że wszystko mu się troiło przed oczami.
Drzwi rozsunęły się z sykiem i Weston wtoczył się do środka. Starał się iść w miarę prosto i nie zataczać jak pijany na pochyłej podłodze. Zapomniał jednak o trudach, gdy dotknął znajomego kształtu.
„Cześć, ślicznotko”.
Central Park
„Powinnam zostać na ulicy, tam przynajmniej było gdzie się ukryć!”
Magazynek broni służbowej dawno się wyczerpał, a Lyssa nie zdjęła ani jednego wroga, ale przynajmniej paru porządnie wkurzyła. Uznała to za sukces, ponieważ obcy ścigali teraz ją, co znaczyło, że nie gonili innych ludzi, jednak było to dość żałosne zwycięstwo.
Czuła narastające zmęczenie, zataczała się, a siły ją opuszczały, jednak zmuszała się do przebierania nogami, kierując się do zachodniej części Central Parku. Na szczęście, jak się spodziewała, przeciwnik zapewnił jej cholernie dużo kryjówek. Pieprzony walec, który spadł z nieba, skosił drzewa na kilku akrach, dzięki czemu Lyssa mogła biec pod osłoną zwalonych pni i mylić pościg.
Jednak ku własnemu zaskoczeniu wkrótce potem wybiegła na główną aleję. Teren pokrywało rumowisko, przejście blokowało kilka przewróconych samochodów, ale Lyssa dostrzegła też coś, co ją ucieszyło. Ostatkiem sił dotarła do opancerzonego pojazdu nowojorskich sił SWAT i opadła na kolana, gdy tylko znalazła się pod osłoną. Z góry wyszczerzyła się do niej znajoma twarz.
– Spóźniłaś się, Myriano.
– Och, odwal się, Paul, nie ty musiałeś ściągać na siebie pogoń tych drani przez cały pieprzony park!
Gdy Lyssa odzyskała oddech, wzięła policyjną strzelbę i sprawdziła, czy jest załadowana.
– Nie są zbyt szybcy – zauważył John z posterunku.
– Przy takim zasięgu ognia nie muszą się śpieszyć – odcięła się Lyssa. – Trzy razy omal mnie nie usmażyli, a nie jestem pewna, czy nawet celowali. Gdzie się podziewa pieprzona Gwardia Narodowa?
– Miasto jest zakorkowane. – John wzruszył ramionami. – Najpierw pewnie trzeba sprawdzić, czy ludzie nie zostali w samochodach, zanim wypuści się na nie czołgi.
– Wypuści czo… Żartujesz sobie? – Lyssa wytrzeszczyła oczy.
– Usuwanie pojazdów trwałoby O WIELE ZA DŁUGO, wierz mi.
Lyssa zmarszczyła brwi, ale trudno było temu zaprzeczyć. Korki blokowały ulice jak okiem sięgnąć, a wielkie insektowate dranie w takich warunkach bez wątpienia miały przewagę mobilności. Nic nie dorówna możliwości przechodzenia nad samochodami albo wdeptywania ich w ziemię. Gwardii nie będzie łatwo z czołgami, zwłaszcza że część z tych ciężkich pojazdów nadal miała przestarzałe podwozia.
„Oczywiście sama siedzę tutaj z gównianym M-4C, więc raczej nie mogę wypominać innym, że używają staroci”.
Mniej niż garstka funkcjonariuszy nowojorskiej policji – w tym oczywiście większość uprawnionych ze SWAT – mogła używać broni wojskowej. Uzbrojenie odpowiednie na współczesne pola bitwy było zbyt niszczycielskie, aby stosować je w normalnych warunkach miejskich. Szczerze powiedziawszy, broń stosowana w miastach nie zmieniła się ani trochę od stu lat z okładem. Zaopatrzono ją w bardziej wymyślne celowniki optyczne, systemy rejestracji i wspomaganie oraz podzespoły komputerowe, ale kule były te same, a większość sił policyjnych wciąż strzelała z broni podobnego kalibru, co ich pradziadowie.
Chodziło po prostu o minimalizację kosztów.
– Nadchodzi! Wstrzymać ogień, dopóki nie będziemy go mieć w zasięgu bezpośrednich trafień! – zawołał John i oparł strzelbę o zderzak opancerzonego pojazdu bojowego.
Lyssa podniosła się, zajęła pozycję obok i spojrzała przez celownik swojej broni. Wróg bynajmniej nie próbował się podkraść – insekty zwyczajnie zwalały drzewa stojące im na drodze – więc dokładne przyjrzenie się nie stanowiło żadnego wyzwania. Lyssa miała tylko nadzieję, że wraz z kolegami dysponuje odpowiednią siłą ognia, aby wyrządzić obcym krzywdę.
– Przygotować się! Cel! – zawołał John, gdy pierwszy z insektoidów wkroczył na zachodni obszar Central Parku. – PAL!
Powietrze przecięło staccato serii z automatów, gdy piętnastu policjantów otworzyło ogień ze wszystkiego, czym dysponowali.
Sztab Gwardii Narodowej Okręt-muzeum „Intrepid”
– Mamy doniesienia o walkach w całym mieście, generale. W większość zaangażowała się policja oraz część cywili.
– Dlaczego moje oddziały nie zajęły jeszcze pozycji, poruczniku? – warknął Potts.
– Miasto jest zakorkowane, sir. Przedarcie się przez ten bałagan zajmie trochę czasu.
Generał brygady warknął znowu, ale teraz bardziej z frustracji. Wiedział, że ciężkie pojazdy wojskowe trudno jest przeprowadzić przez miasto w o wiele bardziej sprzyjających okolicznościach, a co dopiero teraz, gdy warunki w Nowym Jorku znacznie odbiegały od ideału. Obcy wdarli się i rozpoczęli swój marsz, burząc po drodze budynki i wzbudzając nieustanną panikę. Wszystkie ulice blokowały puste samochody, a przynajmniej Potts miał nadzieję, że były puste.
A jego ludzie musieli się tamtędy przebić. Dostali rozkazy, żeby nie przejmować się niszczeniem własności, ale i tak potrzebowali czasu. Nawet zamontowanie zgarniarek na czołgach nie mogło przyśpieszyć oczyszczania drogi.
– Kolejne zagrożenie, generale – zameldował porucznik Sky. – Dostajemy niepokojące odczyty z systemów rejestracji danych sejsmicznych.
– Rozkazy na tę okoliczność są znane. Posłać ludzi do metra, opróżnić podziemia – stwierdził Potts. – Można to zrobić delikatnie, jeżeli okoliczności pozwolą, ale metro ma być puste za wszelką cenę.
– Tak jest, panie generale. Mam ludzi, którzy poruszają się w tunelach szybciej niż po powierzchni. Działania pod ziemią mają najwyższy priorytet.
Potts mruknął tylko, choć to przynajmniej była dobra wiadomość. Szkoda, że nie mógł posłać więcej swoich jednostek przez tunele metra, lecz pomijając fakt, że trwała tam ewakuacja cywili, większość ciężkozbrojnych pojazdów nie zdołałaby się przedostać do stacji, z której mogłyby wyjechać na powierzchnię.
Intruzi lubili się wkopywać i ukrywać pod ziemią, jak głosiły raporty z „Odysei” i dane z mapy taktycznej, jednak tym razem mieli pecha – na całej planecie nie było miejsca, którego nie obejmowały czujniki sejsmiczne, na dodatek, jak wiedział Potts, wszystkie posterunki dowodzenia miały dostęp do ich odczytów.
Nawet Chiny podpięły swoje systemy odczytu danych sejsmicznych do ogólnoświatowej sieci informacyjnej. Przewidywanie trzęsień ziemi, które mogłyby zrujnować największe miasta, było o wiele ważniejsze niż gówniana polityka, i po raz pierwszy generał odczuwał cholerne zadowolenie, że jajogłowi wtrącili się w sprawy wojska. Dzielenie się danymi z wrogiem utrudniało utrzymanie norm bezpieczeństwa, owszem, ale teraz wrogiem nie był z pewnością Blok i jego sojusznicy.
Potts usłyszał kolejną salwę dział przeciwlotniczych i z namysłem zerknął w niebo. Pociski ziemia–powietrze, zaprojektowane do niszczenia rakiet chińskich, zostały wystrzelone z wyrzutni jednostek podwodnych klasy Lewiatan znajdujących się gdzieś w pobliżu wybrzeża. Generał powiódł wzrokiem wzdłuż smug pocisków po kursie aż do ich celu. Osiem wrogich rakiet, a przynajmniej tyle mógł dostrzec, zmierzało w stronę miasta. Kierowały się albo na Nowy Jork, albo na Jersey.
Pociski obronne przecięły wrogie kursy na oczach Pottsa, błyski eksplozji rozjaśniły niebo. Kiedy przygasły, pozostały tylko trzy rakiety.
„Zdecydowanie wycelowane w Nowy Jork”.
– Przekażcie oddziałom artylerii, że postawię kolejkę każdemu, kto rozwali te trzy gówna, zanim dotrą do naszych linii obronnych.
– Tak jest, generale!
„Zapowiada się, że będzie tylko gorzej. Ale jeżeli ci dranie chcieli walczyć, powinni byli wybrać sobie inne pole bitwy”.
Central Park, część zachodnia
– Przechodzą przez wszystko, co mamy!
Lyssa skrzywiła się, słysząc te słowa. Broń policjantów tylko drażniła obce bestie, a i to można by uznać za stwierdzenie dość optymistyczne.
– Nie mamy nic cięższego? – zapytała.
– Chyba w ciężarówce jest lekka pięćdziesiątka.
Lyssa prychnęła, po czym odrzuciła M-4C.
– To dlaczego, u licha, nie użyliśmy jej od razu?
– To cholerny karabinek snajperski, Lyssa! A te stwory są tuż przy nas!
Obróciła się, żeby dostać się na tył pojazdu i rozejrzeć. Jak wielu jej kolegów, Lyssa Myriano była weteranką wojny z Blokiem. Sporą część służby spędziła w Marines, więc obsługa długiej broni stanowiła jej drugą naturę.
Pięćdziesiątka była starszym modelem karabinka snajperskiego Hecate IV, półautomatu na pociski z ładunkiem antymaterii. Nikt nie potrafił wyjaśnić, do czego policja nowojorska miałaby używać takiej broni. Lyssa nigdy nie słyszała, żeby choć raz ją zastosowano. Z tej broni można było wystrzelić nabój, który PRZENIKAŁ przez budynki! W tej chwili Lyssa cieszyła się jak diabli, że może wyciągnąć karabinek ze skrzyni.
– Wyjmij dla mnie zapas amunicji, John – warknęła, taszcząc broń z pojazdu. – I potrzebuję wskaźnika!
– Czego? – zapytał John z niedowierzaniem, gdy wyciągał pudełko z amunicją kalibru pięćdziesiąt.
– Zajmę się tym.
Oboje odwrócili się i z zaskoczeniem popatrzyli na oficera SWAT, który zabrał z ciężarówki lunetę, po czym ruszył w ich stronę. Lyssa tylko skinęła mu głową, po czym zajęła się rozstawieniem dwójnogu na masce pojazdu. Starała się nie zwracać uwagi na skwierczący odgłos broni obcych.
– Dasz sobie z tym radę? – zapytał oficer ze SWAT, wskazując skinieniem głowy karabinek.
– Z zamkniętymi oczami. A ty dasz sobie radę z tym? – Lyssa ze złośliwym uśmieszkiem wskazała na niewielki celownik w ręku mężczyzny.
– Patrz i ucz się – odparł drwiąco, po czym zamocował sprawnie lunetkę na trójnogu, postawił ją na dachu pojazdu i przytknął oko do wizjera. – Cel na dwunastej. Odległość: sto pięćdziesiąt metrów.
– Mam. Widać jakiś słaby punkt?
– Na tym? Twoje domysły będą równie dobre jak moje.
Lyssa tylko westchnęła.
– Przyjęłam. Wybieram cel. Czerwone zgrubienie, staw przedniego odnóża, na… ramieniu? Nieważne. Strzelam.
– Przyjąłem.
Wypuściła powietrze, przesunęła siatkę celowniczą na centralną masę, szukając punktu, w który mogłaby trafić, żeby uszkodzić choć jedno insektowate odnóże. Skupiła się na celu i nacisnęła spust, starając się nie spiąć odruchowo w oczekiwaniu odrzutu. Karabinek huknął przy wystrzale, odrzut uderzył Lyssę w ramię i pchnął o prawie sześć cali w tył. Broń zarysowała też mocno czarną karoserię pojazdu.
– Trafienie! – zawołał mężczyzna ze SWAT. – Przewyższenie i zniesienie w prawo. Dostosuj do wiatru i wyzeruj o dwa karby w dół.
– Jakaś reakcja? – Lyssa wyregulowała celownik zgodnie z podanymi parametrami, po czym zerknęła w stronę odległego jeszcze stwora.
– Wydaje się wkurzony.
Popatrzyła przez celownik. Rzeczywiście, obcy wydawał się wkurzony. Wyginał się i obracał w miejscu, rozrzucając na wszystkie strony grudy ziemi jak oszalały. Na twarz Lyssy powoli wypełzł złośliwy uśmiech.
– To nie wkurzenie, żołnierzu. To ból.
– Przyjąłem. Powtórka?
– Jak cholera. – Przyłożyła oko do celownika, wymierzyła dokładnie. – Strzelam.
– Przyjąłem.
Broń huknęła, odrzut znowu uderzył Lyssę w ramię.
– Trafienie.
Kobieta jak najszybciej znowu wycelowała w obcego.
– Strzelam.
– Przyjąłem.
Karabinek huknął po raz trzeci, a Lyssa skrzywiła się, bo poczuła już, że na ramieniu zrobił się jej siniak od odrzutu. Pięćdziesiątka nie była łatwa w obsłudze nawet dla potężnych mężczyzn, a co tu mówić o ważącej o połowę mniej kobiecie.
– Trafienie! Cel zdjęty!
Spojrzała przez celownik, żeby upewnić się, że meldunek był prawdziwy. Obcy upadł po trzecim strzale.
– Czy to znaczy, że go zabiłam?
– Tak sądzę – potwierdził mężczyzna ze SWAT. – Nie rusza się. Myślę, że go załatwiłaś.
– Dobrze. Następny – warknęła i chwyciła mocniej broń. – Prowadzący, który idzie w naszym kierunku.
– Potwierdzam – powiedział mężczyzna ze SWAT. – Odległość… sto metrów.
– Przyjęłam. – Lyssa nawet nie fatygowała się z przestawieniem celownika.
Przy stu metrach tak duży cel był dla hecate praktycznie w bezpośrednim zasięgu. Lyssa opuściła siatkę celownika na obcego i oszacowała odległość na oko. Wtedy właśnie dostrzegła drżenie gorącego powietrza przy „żuchwach” stwora.
– Padnij! – krzyknęła, kryjąc się za pojazdem, a znajome trzeszczenie ognistej wiązki rozniosło się po okolicy.
Na ten rozkaz ludzie przypadli do ziemi i skulili się za osłonami terenu, ale nie wszyscy okazali się dość szybcy. Ognista wiązka omiotła ulicę, spaliła na wiór dwóch policjantów i musnęła pojazd SWAT tuż obok kryjówki Lyssy. Pancerz ciężarówki wytrzymał aż trzy sekundy, zanim wstrząsnęła nią eksplozja, która przewróciła pojazd na bok.
Lyssa skrzywiła się i odwróciła.
Za opancerzonym pojazdem SWAT kryli się ludzie. Teraz zostali przygnieceni i znaleźli się w pułapce.
– Jasna cholera – szepnął John.
– Potrzebujemy wsparcia ogniowego. – Lyssa nerwowo przełknęła ślinę. – Połącz się z Gwardią. Przekaż, że nie zdołamy się tutaj utrzymać.
John spojrzał na nią, wstrząśnięty tak, że nie potrafił zrozumieć, co się do niego mówi, ale funkcjonariusz ze SWAT skinął głową i dotknięciem włączył słuchawkę w uchu.
Lyssa zaryzykowała spojrzenie znad maski przewróconego pojazdu. Obcy zaczęli wychodzić z parku i kierować się na ulice. Podniosła broń i ustawiła ją ponownie.
– John… chyba będzie lepiej, jeśli odejdziesz.
– Co?
– John. – Lyssa oblizała usta i spojrzała na swojego zwierzchnika. – Kiedy otworzę ogień do tego drania, pozostali zapewne mnie namierzą i pluną ogniem prosto w to miejsce. Lepiej, żeby cię tutaj nie było, gdy do tego dojdzie.
– A co z tobą? – zapytał John.
– Ktoś musi utrzymać pozycję, zanim pojawi się Gwardia Narodowa – odparła surowo Lyssa. – A teraz wynoś się stąd do diabła i pomóż przy ewakuacji!
Odepchnęła go, po czym odwróciła się do karabinka i wyjęła napoczęty magazynek. Włożyła pełny, po czym ręcznie załadowała jeszcze nabój do lufy. Będzie potrzebny każdy pocisk, który można posłać w cel, co do tego Lyssa nie miała wątpliwości. Mężczyzna ze SWAT usadowił się obok, ale kobieta pokręciła głową.
– Teraz wskaźnik już mi niepotrzebny, przyjacielu. Ty też lepiej się stąd wynoś jak najdalej.
Zerknął na nią.
– Zamierzasz sobie postrzelać do obcych?
Nie podniosła wzroku znad celownika, wymruczała tylko:
– Skoro jest okazja… – I wymierzyła dokładniej. – Czas na ciebie, kolego – dodała, skupiona całkowicie na celu.
– Alex.
– Co to znaczy?
– Tak mam na imię. Alex. – Mężczyzna ze SWAT podniósł swój ekwipunek. – Powinienem wziąć od ciebie broń i sam zająć pozycję, ale szczerze mówiąc, chyba już miałem dzisiaj swoją szansę.
– Mów mi Lyssa, Alex. Semper fi – odparła krótko. – Masz dwadzieścia sekund. Biegnij.
– Marines. Powinienem się domyślić – zachichotał Alex, a potem zabrał plecak z ciężarówki. – Dobra, zmywam się. Kiedy opróżnisz magazynek, ruszaj do budynków, będę cię osłaniał.
– Przyjęłam. Wynoś się stąd.
Alex pobiegł.
Lyssa dała mu pełne dwadzieścia sekund, chociaż parę stracili na rozmowę, a potem wycelowała w najbliższego obcego i ustawiła broń.
– Co za bestia tu nadchodzi? – szepnęła, a potem pociągnęła za spust. – Poznaj Hecate, boginię rozdroży.
Karabinek snajperski huknął, a Lyssa tym razem przyjęła odrzut bez zmrużenia oka, po czym strzeliła ponownie, gdy tylko linie siatki celowniczej znalazły się mniej więcej na celu. Lyssa ignorowała ból powodowany przez odrzuty i już dwie sekundy później posłała trzeci pocisk w cel, trochę poniżej dwóch poprzednich, po czym wymierzyła w kolejnego intruza. Uznała, że będzie miała szczęście, jeżeli o poranku poczuje się tylko trochę poobijana.
Trafiła trzykrotnie kolejnego najeźdźcę, a potem wymierzyła w następnego. Nawet nie spojrzała, aby sprawdzić, czy udało się jej zdjąć poprzednich. Nie miała czasu na potwierdzenie trafień, a obcy numer trzy zajął jej kilka sekund, czyli wystarczająco długo.
„Dobrze, że są tacy wielcy. Nie trzeba wcale celować”.
Oczywiście zdawała sobie sprawę, że obcy byli nie tylko pokaźnych rozmiarów, lecz także znajdowali się dość blisko. W magazynku pozostały dwa pociski, Lyssa wystrzeliła dziewięć plus jeden z lufy, a teraz próbowała zdecydować, którego z obcych zaszczyci kolejnym trafieniem, gdy znajome skwierczenie sprawiło, że włos zjeżył się jej na karku.
Dała szczupaka w bok, porzuciwszy hecate, a ognista wiązka przecięła na pół to, co zostało z opancerzonego pojazdu SWAT. Lyssa przetoczyła się po ziemi, zerwała na równe nogi i odskoczyła, gdy odłamki karoserii zaczęły latać we wszystkie strony.
„Pora uciekać! Już!”
Kiedy rzuciła się do biegu, powietrze wypełniło głośne skwierczenie. Wokół słyszała tylko głośne trzaski, niemal jak wystrzały. Lyssa nie obejrzała się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Patrzyła przed siebie i wskoczyła w najbliższą poprzeczną alejkę, gdzie dostrzegła rozbłyski wystrzałów z różnych punktów.
Uciekanie w stronę, skąd strzelano, nie należało do naturalnych zachowań nawet dla policjantki, która wcześniej służyła w komandosach, ale tym razem po prostu skuliła się i biegła dalej. Wiązka obcych spaliła asfalt przed Lyssą i przesunęła się bliżej, więc kobieta musiała uskoczyć. Uderzyła mocno w ziemię, ale poza tym nic się jej nie stało. Czym prędzej ukryła się za odłamkiem betonu, który albo został wyrwany przez najeźdźców, albo wybity przez część okrętu gwiezdnego, spoczywającego zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej. Lyssa w ogóle się nad tym nie zastanawiała, po prostu przypadła za osłoną i zaczęła się modlić, gdy skwierczenie rozległo się ponownie.
Beton trzaskał i pękał pod uderzeniem gorąca, a Lyssa mogła myśleć tylko o jednym – czy wiązka jest radioaktywna, czy też nie. Już miała zamiar uskoczyć w nadziei, że jednak uda się uciec, gdy powietrze rozdarła eksplozja w górze. Lyssa uniosła głowę i syknęła z zaskoczenia, ale i podziwu.
Nie tylko ona. Strzały cichły. Ciężki, przerażający łomot insektowatych stóp również ucichł, gdy obcy unieśli wzrok.
Mniej więcej w połowie krzywizny walcowatego habitatu „Odysei”, niemal sto stóp od ulicy, w kadłubie ziała wielka dziura. W smugach i kłębach rzednącego dymu pojawiła się mglista postać. Lyssa patrzyła, jak mężczyzna wychodzi z okrętu, potem zatrzymuje się i rozgląda. Zdawało się, że popatrzył wprost na nią, a potem dalej, na park, po czym znikł.
Nie wiedziała, co o tym myśleć, ale zanim cokolwiek zdołała pojąć, mężczyzna pojawił się znowu, tym razem z jakimś dużym przedmiotem na ramieniu.
– O cholera – mruknęła Lyssa, a nieznajomy uruchomił wielostrzałową wyrzutnię rakiet balistycznych i posłał dwadzieścia pocisków szerokiego rażenia w głąb parku.
***
Eric pchnął wyrzutnię do przodu, gdy wypuściła pociski. Nawet się nie fatygował, żeby sprawdzić, czy w coś trafił. Broń należała do tych jednorazowego użytku – wystrzel i zapomnij. Albo choć drasnął cel, albo nie. Niewiele więcej mógł zrobić. Pozwolił, by wyrzutnia wytoczyła się przez prowizoryczny otwór, który kapitan wysadził w kadłubie okrętu ładunkiem wybuchowym, po czym zarzucił na ramię broń Priminae i dostroił system do miejscowych kanałów łączności wojskowej.
– Artyleria, potrzebny ostrzał. Central Park, obszar zachodni. Oznaczę cele – oznajmił. – Powtarzam, potrzebny ostrzał. Central Park, obszar zachodni, oznakowane cele.
– Kto zgłasza? Nie ma żadnych oddziałów na zachodzie Central Parku. Zidentyfikuj się.
– Kapitan Eric Stanton Weston. Dowódca „Odysei”, okrętu międzygwiezdnego Konfederacji Północnoamerykańskiej – wyrzucił na jednym oddechu, po czym westchnął ciężko. – Właściwie to były dowódca.
W sieci nastąpiła cisza, zanim głos odezwał się ponownie:
– Potwierdź identyfikację. Przesyłam uścisk dłoni.
Eric odpowiedział na procedurę bezpieczeństwa podaniem odpowiedniego hasła. Szybko sprawdził swój osprzęt, wiedząc, że kontrola potrwa najwyżej parę sekund.
– Identyfikacja potwierdzona… Kapitanie Weston, zgłaszał pan prośbę o wsparcie ogniowe?
– Potwierdzam. Potrzebne wsparcie i ostrzał na moją pozycję. Oznaczę cele.
– Przyjąłem. Wysyłam wsparcie lotnicze.
– Hu-ura – mruknął Eric. Zaprogramował kilka kieszonkowych dronów przez sieć, po czym rzucił je wokół okrętu. Niewielkie urządzenia, brzęcząc cicho, pomknęły nad zachodnie tereny Central Parku i zgodnie z wpisanym rozkazem zaczęły znakować najeźdźców.
– Cele oznaczone. Podświetlić je.
– Proszę znaleźć kryjówkę, kapitanie. Zaraz rozpęta się tutaj piekło.
– Nie, synu – odparł Eric, a jego głos zabrzmiał wyraźnie zarówno przez głośniki opancerzonego kombinezonu, jak i przez radio. – Piekło już tutaj jest.