Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Odyssey One. Tom 8. Zmierzch Królów - ebook

Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
26 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odyssey One. Tom 8. Zmierzch Królów - ebook

Imperium zbyt długo tolerowało opór swych wrogów. Nadeszła pora ostatecznych rozrachunków, a wola Jej Wysokości nie znosi sprzeciwu, bez względu na cenę.

Eric Weston wiedział, że tak się to skończy. Ziemia mogła jedynie przygotować się na najgorsze. Jednak to nie wystarczy. Gdy gra toczy się o najwyższą stawkę, jedno jest pewne: ludzkość nie przetrwa porażki.

Ale czy zdoła przetrwać wygraną?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67053-83-9
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Budynek Organizacji Narodów Sol
Nowy Jork
Konfederacja Północnoamerykańska
Ziemia

– Cisza! Proszę o ciszę! – przewodniczący rady ryknął z całej siły, próbując przekrzyczeć zgiełk panujący w sali.

Zgromadzili się w niej przedstawiciele niemal wszystkich narodów – większość z nich wyraźnie niezadowolona z tego, co właśnie usłyszeli.

– Panie przewodniczący, Konfederacja wykazała całkowi­te lekceważenie dla bezpieczeństwa tej planety! Wszyscy widzieliśmy to na własne oczy, kiedy te… potwory wylądowały tutaj, żądne mordu! Ile jeszcze istnień zapłaci cenę za tę bezrozumną pychę!?

W odpowiedzi podniósł się chór głosów. Część z oburzeniem odpierała stawiane im zarzuty, jednak większość próbowała zakrzyczeć tych pierwszych. Wszyscy pozostawali natomiast całkowicie obojętni na starania przewodniczącego, który bezskutecznie próbował zaprowadzić porządek wśród rosnącego chaosu.

Komodor Eric Stanton Weston przyglądał się temu w milczeniu, stojąc w wyćwiczonej pozie spoczynkowej i próbując wychwycić cokolwiek, co wymagałyby jego uwagi. Starał się nie zwracać uwagi na panujące wokół emocje, chociaż osobiście rozumiał takie reakcje. Te głosy nie były dla niego niczym nowym – sam na okrągło roztrząsał w myślach te same sprawy.

Możliwe nawet, że krzykacze mieli rację, przynajmniej do pewnego stopnia.

Weston nadal uważał, że podjęte przez niego decyzje były prawidłowe względem tego, co wówczas wiedział. Ale teraz, patrząc z perspektywy późniejszych wydarzeń? Na pewno znalazłoby się kilka sytuacji, które można było rozegrać… lepiej… jeśli chodzi o bezpieczeństwo planety.

Attaché dyplomatyczna przy ONS z ramienia Konfederacji stała w milczeniu u jego boku, okazjonalnie przytrzymując go dłonią, gdy obawiała się, że Eric może stracić cierpliwość i wygarnąć od serca przedstawicielom.

Niepotrzebnie. Nie była to dla niego pierwszyzna, a choć sprawy zataczały teraz nieco szersze kręgi, Eric nie zamierzał wydzierać się na dyplomatów, choćby i najgłupszych.

„Jeśli potrafię patrzeć w oczy masowym mordercom i oprzeć się pokusie, by zmieść ich całe dowództwo oraz sporą część zajętych planet, poradzę sobie i z tą zgrają baranów”.

I za takich ich właśnie uważał, bo choć w różnym stopniu mógł zgadzać się z ich opiniami, był jeden kluczowy aspekt, który wszyscy kompletnie ignorowali.

Decyzje zostały już dawno podjęte, działania także. Nie można było się z nich wycofać, a szukanie winnych i krytyka nie miały obecnie żadnego praktycznego znaczenia.

Imperium było faktem, podobnie jak to, że w powietrzu wisiała wojna.

Trzeba było sobie z tym poradzić.

Coś jeszcze?

„Cóż, jak przeżyję, to mogą mnie wywalić na zbity pysk”.

Jeśli jednak nie uda się rozwiązać obecnych problemów, zwyczajnie nie będzie już o co się kłócić. Weston miał tylko nadzieję, że udało mu się to wpoić swoim przełożonym w armii Konfederacji Północnoamerykańskiej. Przynajmniej admirał Gracen zdawała się rozumieć powagę sytuacji, ale ona już od dawna jawiła się mu jako jedna z rozsądniejszych wśród dowodzących. Dla niej liczyła się służba, a nie zajmowany stołek.

Wielu nie odróżniało już jednego od drugiego.

Napięcie musiało jednak przebijać się przez maskę spokoju, jaką starał się prezentować obecnym na sali, bo stojąca u jego boku przedstawicielka posłała mu kolejne zatroskane spojrzenie.

– Spokojnie, komodorze – powiedziała półgłosem. – To nic takiego, po prostu przepychają się o miejsce przy stole negocjacyjnym.

– Wiem – mruknął przez zaciśnięte zęby. – Ale my zwyczajnie nie mamy na to czasu.

Sandrine Demault niemal niezauważalnie pokręciła głową.

– Mamy czas na to, co niezbędne. To jedyna droga, by pchnąć sprawy naprzód. Próbując działać za ich plecami, stracimy znacznie więcej i czasu, i zasobów, niż moglibyśmy na tym zyskać.

Eric miał tego świadomość, ale stanowiło to niewielką pociechę, gdy musiał ścierpieć tę kolosalną stratę czasu – bezcennych chwil, które Imperium z pewnością wykorzystywało do ostatniej sekundy.

– Wzajemnie przepychanki, kiedy nad naszymi głowami wisi śmiertelne zagrożenie, to po prostu takie… – wymamrotał, nie umiejąc znaleźć odpowiednio dosadnego słowa, by zamknąć zdanie.

– Takie ludzkie – dokończyła Sandrine bez śladu wahania.

Eric skrzywił się, lecz przytaknął z ociąganiem. Trudno było się z nią nie zgodzić. Ludzie często radzili sobie ze stresem w niezwykle… bezproduktywny sposób.

W jego doświadczeniu kłótnie i pyskówki były w zasadzie jednymi z lepszych opcji w arsenale złych wyborów. Zawsze mogło dojść do otwartej agresji – strony mogłyby wypowiedzieć sobie wojnę, by uzyskać albo jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją, albo zasoby, które ich zdaniem pozwoliłyby ostatecznie poradzić sobie z obecnym zagrożeniem.

Takie odruchy często wygrywały ze zdrowym roz­sąd­kiem.

– Długo jeszcze? – spytał z niską intonacją, by utrudnić wychwycenie jego słów nawet przez mikrofony kierunkowe, od których zapewne roiło się na sali.

– Dla mnie? Zakładam, że całe tygodnie. – Dyplomatka uśmiechnęła się sardonicznie. – Ale pan od jutra powinien mieć już spokój.

– Dzięki Bogu! – Eric westchnął z ulgą.

Kiedy był trochę młodszy, nie marzył o niczym, jak o powrocie w przestworza. Zapomnieć o wojsku, o ludziach, którzy wydają mu żołd, po prostu… lecieć.

Nadal miał w sobie to uczucie, ale na przestrzeni lat przeobraziło się w tęsknotę za międzygwiezdnym mrokiem.

Tam, poza granicami ludzkiej cywilizacji, gdzie przynajmniej wszechświat uczciwie okazywał swą bezlitosną nienawiść wobec niego i jego gatunku. To prawda – wszystko próbowało ich zabić, ale kosmos nie pozostawiał chociaż fałszywych złudzeń. Nie to, co tutaj, na tej sali, gdzie połowa wydzierających się na niego delegatów powitała go dzień wcześniej uściskiem dłoni i uśmiechem, niczym starego przyjaciela.

Większość swojego życia Eric spędził w Korpusie Marines i w tym czasie napotkał wrogów, których z radością udusiłby gołymi rękoma – i z wzajemnością… a mimo to miał do nich więcej szacunku niż do wielu otaczających go tu ludzi.

Prawdziwie bolesna była jednak świadomość, że cokolwiek by o nich myślał, ci głupcy naprawdę stanowili największą nadzieję ludzkości.

„Niebiosa, miejcie nas w opiece”.

Stacja kosmiczna Liberty Orbita Ziemi

Admirał Gracen stała na platformie widokowej przy jednym z korytarzy prowadzących do jej gabinetu. Ziemia wyglądała stąd tak spokojnie… Gdyby bardzo się postarała, niemal mogłaby sobie wmówić, że tak jest naprawdę.

Niestety. Zbyt wiele wiedziała o tym, co działo się na powierzchni i tam, poza granicami Układu Słonecznego.

„Stojąc naprzeciw żądnych krwi wrogów, musimy patrzeć, jak banda idiotów wykłóca się, czy lepiej walczyć, czy spróbować ich udobruchać. Jakby historia niczego nas nie nauczyła”.

Raporty Westona na temat działań Imperium idealnie zazębiały się z wnioskami z prowadzonych przez nią przesłuchań. Nie umiała do końca zrozumieć, jak multiplanetarne imperium mogło przykładać taką wagę do czegoś, co w zasadzie sprowadzało się do czystego szowinizmu, ale fakty mówiły same za siebie.

Gdyby bardzo się uprzeć, ksenofobia Imperium miała więcej sensu niż kretyńskie napięcia na tle rasowym, które wciąż panoszyły się na Ziemi. Ostatecznie kolor skóry mówił nam o kimś tyle samo, co kolor jego włosów. Fobia Imperium obejmowała z kolei znacznie szerszy zakres genomu, co stanowiło może jakiś… postęp?

Naturalnie efekt psuł nieco fakt, że te partie genomu stanowiły w większości obumarłe linie genetyczne, które nie miały większego wpływu – jeśli w ogóle jakikolwiek – na to, co czyniło kogoś… człowiekiem.

„Fanatyzm to fanatyzm” – Gracen pomyślała z rezygnacją. „Nie ma sensu szukać w tym logiki, bo nigdy jej tam nie było. Wszelka ideologiczna nadbudowa służy jedynie uzasadnieniu z góry założonych konkluzji. Prawda ich nie obchodzi”.

Koniec końców, nie miało to znaczenia. Nawet jeśli Imperialni mieliby jakieś dowody na poparcie tych idiotyzmów, nie zmieniało to niczego w jej obowiązkach.

Gracen marzyła tylko, by wszyscy zeszli jej z drogi i dali pracować w spokoju.

Na całe szczęście zasoby będące w jej dyspozycji nie były całkowicie zależne od dobrej woli krajów, które nie zawsze pozostawały w zgodzie z Konfederacją.

Pracowała bezustannie od czasu pierwszego wtargnięcia Imperium w przestrzeń Układu Słonecznego, rozwijając sieć Kardaszewa. Badania nad nielicznymi pojmanymi okazami Drasinów były bezcenne z uwagi na ich zdolność replikacji, która była iście fascynująca – o ile aktualnie nie napędzała inwazji monstrów, chcących pożreć twoją planetę.

Wszystko miało jednak swoje granice. Czas, surowce i wola polityczna stanowiły wielką trójcę zasobów, o które walczyła na każdym kroku.

Ale najgorsze było to, że Amanda wcale nie była pewna, czy zdoła cokolwiek zmienić.

Nawet jeśli cały świat nagle zjednoczyłby się w tym wspólnym dziele – jakkolwiek absurdalnie to brzmiało – nie wiedziała, czy to wystarczy.

Imperium było zbyt rozległe, miało pod sobą zbyt wiele światów i zdecydowanie zbyt wiele zasobów.

Na razie Ziemia zdołała odstraszyć Goliata, groźnie wymachując procą… ale Gracen była przekonana, że napastnik szacuje ryzyko od nowa z każdym raportem floty. Wiedziała, że Imperium w końcu pozytywnie oceni swoje szanse, a wtedy spakuje manatki i ruszy na Ziemię z całym impetem.

A wówczas…

Gracen nie wiedziała, co z nimi będzie. Zwyczajnie nie miała pojęcia.

Budynek Organizacji Narodów Sol, Nowy Jork

Silma Venn, przedstawiciel rasy Priminae, przyglądał się dyskusjom z ledwie akademickim zainteresowaniem. Jako przybysz spoza planety, Silma był pozbawiony większych wpływów oraz prawa głosu, co wydatnie pomagało mu rozładować przynajmniej część napięcia.

Nie całe, rzecz jasna, bowiem nie było już żadnych wątp­liwości, że Priminae związali swój los z mieszkańcami tej planety. Przyglądanie się, jak ogarnia ich chaos, budziło w nim głębokie wątpliwości co do decyzji jego własnych przełożonych, które doprowadziły do tego punktu.

Przywództwo Priminae nigdy nie dopuściłoby do tak otwartej konfrontacji w swoich szeregach. Nawet najostrzejsze spory rozstrzygano z zachowaniem znacznie lepszych obyczajów, by uniknąć zaogniania sytuacji na niższych szczeblach. Liderzy mogli się nie zgadzać, ale to ich zwolennicy zwykle powodowali prawdziwe szkody, często wbrew woli przywódców.

Było właściwie pewne, że publiczne kłótnie na oczach wszystkich – jak ta, którą właśnie obserwował – staną się zarzewiem szerszego konfliktu.

„Rael to naprawdę dziwny człowiek, skoro z łatwością przychodzi mu obcowanie z takimi, jak ci tutaj”.

***

Eric przysłuchiwał się, jak gniewne głosy stopniowo cich­­ły. Miało to niestety więcej wspólnego ze zmęczeniem przedstawicieli niż rzeczywistymi postępami w rozmowach.

Zdawało mu się, że mimo jego wyjaśnień dyplomaci nie zdają sobie sprawy z powagi zagrożenia – że jest to potencjalne „być albo nie być”. Wielu z nich pewnie nie widziało nawet Drasinów, kryjąc się w schronach i bunkrach podczas ataku. Ale przynajmniej widzieli pozostałe po nich zniszczenia.

Z Imperium natomiast rozprawiono się w całości za orbitą Księżyca.

Dla większości obecnych, którzy zostali na Ziemi, równie dobrze mogło się to w ogóle nie wydarzyć. I to dosłownie! Eric zauważył przybierający na sile nurt teorii spiskowych, w myśl których atak został sfingowany przez Konfederację, by mogła pozyskać większe fundusze i skonsolidować władzę.

„Aha, bo Blok na pewno pozwoliłby wcisnąć światu takie gówno”.

Oczywiście ten tok rozumowania spłodził kolejny wariant paranoidalnej teorii dziejów, w myśl której cała rzecz stanowi wspólny spisek Konfederacji i Bloku.

Mimo naprawdę grubej skóry to szaleństwo dotknęło go już do głębi, szczególnie jako weterana wielu najokrutniejszych bitew wojny z Blokiem. A jednak musiał przyznać, że nie było to niczym nowym. Podobne idiotyzmy słyszał już w latach młodości. Globalny system komunikacji łączył każdego z każdym, niezależnie od intencji.

Eric marzył tylko o tym, by światowi przywódcy przestali wykorzystywać siłę tych idiotów. Wystarczyło zostawić ich w spokoju, by żyli sobie sami ze swoją ciemnotą.

„Przestańcie wyciągać ich na afisz”.

Ale władza to władza – nieważne, czy napędzał ją geniusz, czy głupota – a polityk władzy raz zdobytej nie odda za nic w świecie.ROZDZIAŁ 2

Jednostka dowodzenia Archaniołów
Głęboka przestrzeń kosmiczna

Steph przeskoczył nad progiem włazu i znalazł się na pokładzie dowodzenia szturmowej kanonierki. Krótkim skinieniem powitał Tyke’a, który siedział w przedziale pilota. W przeciwieństwie do większości okrętów, na których Steph dotąd służył, kanonierkę klasy Archanioł cechowała dość nietypowa „relacja” z pilotem.

W większości jednostek pilot miał jedno zadanie – nawigować okrętem. Myśliwiec Archanioł wymagał oczywiście większego zaangażowania. Lot, prowadzenie ognia, pociski rakietowe, radar… tutaj roboty nie brakowało.

Na kanonierkach tej serii podział zadań był nieco bardziej zrównoważony, ale wciąż jednak główny ciężar pilotowania i obsługi broni spoczywał na człowieku przy sterach. Reszta załogi była w zasadzie po to, by odciążyć pilota, ale nikt nie obejmował w całości jakiejś roli.

Stres może nie był tak silny jak w jednoosobowym myśliwcu, ale z drugiej strony nikt nie oczekiwał, że ktoś będzie operował z małego myśliwca przez całe miesiące z dala od bazy.

– Złap coś do żarcia i leć przymknąć oczy – rozkazał, gdy sylwetka Tyke’a wyłoniła się zza holograficznego panelu pilota.

– Dzięki, szefie.

Tyke był ewidentnie umęczony, ale Steph powstrzymał się od komentarza. Wszyscy byli wykończeni. Nawet marines, którzy przez większość czasu nie mieli zbyt wiele do roboty, nie wyglądali zbyt dobrze po tylu długich godzinach gapienia się w pokład przyciasnego statku.

Od czasu ostatniego kontaktu z Konfederacją, który sprowadzał się właściwie do zdania raportu z nowej misji, jaką eskadra otrzymała od nieświadomych niczego zleceniodawców z samego Imperium, zajmowali się pozorowaniem lotów zwiadowczych w przestrzeni Priminae. Dostarczali przy tym dokładnych, acz w większości bezużytecznych danych wywiadowczych.

Budowanie własnej renomy było ważnym elementem zadania, ale sprowadzało się do wielu, wielu godzin harówki, w kółko i bez końca. Chociaż ich prawdziwa tożsamość pozostawała tajemnicą dla Priminae oraz większości ziemskich jednostek, unikanie dużych krążowników stanowiących trzon floty obydwu tych grup stanowiło dla Archaniołów dziecinną igraszkę.

Jedyne prawdziwe zagrożenie płynęło ze strony mniejszych i nieporównywalnie trudniejszych do wykrycia niszczycieli klasy Włóczęga, które były w stanie praktycznie zamienić się w czarną dziurę na skanerach i ujawnić dopiero w chwili, gdy prawie odbijasz się od ich kadłuba.

Musieliby mieć jednak niewiarygodnego pecha, by wpakować się w taką sytuację.

Tyke poczłapał półprzytomnie ku wyjściu. Steph miał nadzieję, że starczy mu sił, by trafić do swojej pryczy – sam natomiast dopiął kombinezon i wszedł na stanowisko, aktywując wspomagane holograficznie stery.

W przeciwieństwie do wcześniejszych wersji systemu sterowania neuronowego ich nowoczesny wariant obsługiwał przełączanie obsługi bez resetu oraz wysokoprzepustowe połączenia bezprzewodowe krótkiego zasięgu. Oczywiście Steph musiał pogodzić się z koniecznością wszczepienia igieł wzdłuż rdzenia kręgowego, co nie napawało go zbytnią radością, ale miało to mnóstwo zalet względem starego systemu pod tytułem „wbijamy igły od nowa przy każdym użyciu”.

Gdy tylko znalazł się na stanowisku, otoczył go komputerowo rozszerzony interfejs HUD. Część interfejsu była wyświetlana wokół niego w technice dotykowej holoprojekcji wzorowanej częściowo na urządzeniach Priminae, natomiast informacje o najwyższym priorytecie były przekazywane bezpośrednio na jego oczy poprzez miniaturowe projektory w kombinezonie bądź wprost do mózgu przez złącze neuronowe NICS.

Dwukierunkowy charakter łączności w nowym systemie wymagał przyzwyczajenia, ale dla wyszkolonych pilotów stawał się jak druga natura.

Steph jednym gestem dezaktywował wymuszoną grawitację w przedziale, co wprowadziło go w stan nieważkości kontrolowany przez kilka zewnętrznych stabilizatorów, które miały zapobiec wyrzuceniu go ze stanowiska w trakcie manewrów. Tak czystych wrażeń z lotu nie doświadczył nigdzie indziej, szczególnie gdy czuł całym sobą podmuchy kosmicznego wiatru i pyłu, przekazywane z czujników na kadłubie wprost do jego układu nerwowego.

– Tu dowódca Archaniołów – wywołał, kończąc integrację z siecią.

Jeden po drugim meldowali się kolejni członkowie eskadry gotowi na odbiór rozkazów.

– Niebawem dotrzemy na miejsce spotkania z naszymi imperialnymi przyjaciółmi – podjął. – Wszelka komunikacja ma być cenzurowana pod tym kątem. Do odwołania wprowadzam stan gotowości, ale nie będziemy wykraczać ponad ten poziom.

Steph miał całkowitą świadomość, że kilku jego kapitanów z radością ogłosiłoby pełny alarm bojowy na każde wspomnienie kontaktu z imperialną jednostką – i właściwie się z nimi zgadzał, tyle że profil ich obecnej misji zamieniłby to w rutynę, która bardziej zaszkodziłaby dyscyp­linie, niż ją wzmocniła.

Jako dowódca, chciał mieć całkowitą pewność, że jeśli będzie zmuszony wprowadzić alarm bojowy, jego ludzie potraktują to poważnie. Był pewien, że przeciąganie ich przez tę procedurę za każdym razem, kiedy Imperium chce sobie pogadać, zemści się na nim w najgorszym możliwym momencie.

Steph ze swojej strony zabezpieczył jednostkę dowodzenia Archaniołów, upewniając się, że ich własny transponder jest wyłączony i zastępuje go wariant opracowany specjalnie na te okazje, nadający identyfikator „Zemsta Gai” w szyfrze Imperium. Zaraz potem przejął bezpośrednią kontrolę nad kanonierką i pochylił się nad sterami.

Zareagowała płynnie na jego ruch, tnąc przestrzeń na czele formacji.

Byli dostatecznie daleko od terytorium Ziemi i Priminae, by nie musieć obawiać się zasadzki niedoinformowanych sojuszników, a według jego wiedzy Imperium także nie interesowało się systemem, który wybrali na swoją kwaterę. Mieli tu bezpieczną przystań, gdzie mogli zastanowić się nad kolejnymi posunięciami i choć trochę odpocząć. Stephowi brakowało już tylko spacerów na „stalowej plaży”, by w pełni zaspokoić nostalgię za dawnymi czasami.

O dziwo nikt jakoś nie uważał spacerów kosmicznych za dobry sposób na relaks.

– Do wszystkich Archaniołów, tu dowódca. Przygotować się na zakrzywienie przestrzeni.

Steph aktywował konwencjonalny napęd i – jak zwykle w tej sytuacji – jego myśli powędrowały ku wspomnieniom błyskawicznych skoków tranzycyjnych, których brak w tej misji przyjmował z mieszaniną tęsknoty i ulgi. Tysiąckrotna prędkość światła brzmiała imponująco, póki człowiek nie przypomniał sobie, że Galaktyka miała prawie sto tysięcy pieprzonych lat świetlnych średnicy.

„Może jak skończy się ta wojna, będziemy mogli wrócić do prawdziwej eksploracji. Z napędem tranzycyjnym mamy cały wszechświat na wyciągnięcie ręki. A Imperium, kurwa ich mać, będzie się z nami prztykać o ten marny skrawek przestrzeni”.

Imperialny świat Kraike

Jej Cesarska Mość, władczyni najpotężniejszej ­nacji w znanej Galaktyce, tkwiła na tronie mimo znużenia, przyj­mując niezliczoną rzeszę wysoko odznaczonych głupców, którzy prześcigali się w wymyślaniu problemów i niecierpiących zwłoki próśb. Wszystkie były rzecz jasna całkowicie pozbawione sensu. Małostkowe scysje, ulgi podatkowe, przeróżne krótkowzroczne zagrywki i oczywiście niekończący się korowód miałkich ambicji.

Ojciec długo jednak przygotowywał ją do tego zadania, i choć czuła przy tym wielką odrazę, dobrze rozumiała, że rytuał ten stanowił jeden z najcenniejszych sposobów, by utrzymać kontrolę nad rozmaitymi planetami i pomniejszymi frakcjami wchodzącymi w skład Imperium.

Kłopoty najpierw objawiały się tutaj, ubrane w grzeczne słowa i subtelności, nim mogły się zemścić na jej poddanych daleko stąd. Jej rolą jako cesarzowej było wychwycenie prawdziwych problemów w morzu bzdur, które wirowało wokół jej tronu.

Tym razem jednak jej myśli zaprzątało co innego.

Jej przyjaciółka, jedna z nielicznych osób, które mogła obdarzyć tym mianem, została zabita w walce z najnowszym zagrożeniem dla Imperium. Grupa zapewne obcych wrogów – ksenosów podszywających się pod ludzi – zdołała sprzymierzyć się z dawnymi zdrajcami Imperium. Gdy jej siły odkryły kryjówkę zdradzieckich głupców, Emilia zobaczyła w tym uśmiech fortuny.

Odkrycie uśpionego roju Drasinów idealnie zbiegło się w czasie z formującym się w jej głowie planem.

Przysiężni renegaci polegliby z rąk innego pradawnego przeciwnika, a Imperium dopełniłoby zemsty, sprowadzając najgroźniejszego wroga w historii do roli wiernego psa.

Wszystko byłoby jak należy.

Ale zjawił się gatunek-anomalia. Ksenosi.

Nie przypominali niczego, co można było odnaleźć w imperialnych archiwach – i ta niewiedza okazała się nad wyraz kosztowna.

Stracili już dziesiątki, jeśli nie setki okrętów. Infrastruktura zniszczona w ramach „nauczki” dla komandora floty dowodzącego szturmem na ich macierzystą planetę kosztowała równowartość produktu brutto całych imperialnych światów.

A mimo to było jasne, że ksenosi nie będą w stanie przetrwać bezpośredniego starcia z Imperium, jeśli wydałaby rozkaz pełnej ofensywy.

Sondowanie przestrzeni przeciwnika, choć było kosztowne, dość jasno wskazało, że nie posiada on tak wielu okrętów, jak się początkowo wydawało. Istniało jeszcze wiele wątpliwości co do tego, jak dokładnie wróg był w stanie przemieszczać się po patrolowanych systemach z taką prędkością, ale w raportach ocalonych członków floty imperialnego wywiadu doszukano się wielu dowodów na to, że w potyczkach wciąż przewijało się ledwie kilka specyficznych jednostek.

Zyskali też wystarczający wgląd w protokół ksenosów, by złamać szyfrowanie podstawowych transmisji, a tym samym odkryć nazwę przewodniego okrętu.

„Odyseusz, Król Wojowników”.

Dość zuchwała nazwa, ale Emilia musiała przyznać, że całkiem jej odpowiadała. Zdawała sobie sprawę, że tkwi w niej jakieś nieczytelne dla niej kulturowe nawiązanie, ale nietrudno było odgadnąć inspirację – legendarny wojowniczy król, prawdziwy lub zmyślony. Dokładna geneza tej nazwy nie miała praktycznego znaczenia, ale może poświęci nieco czasu, by ją poznać przed ostatecznym rozstrzygnięciem.

Głupcy mieliby z tego nieco rozrywki, a Imperium zyska ciekawy przypis w tym rozdziale swojej historii.

Jednostka dowodzenia Archaniołów
„Zemsta Gai”

Eskadra opuściła pole zakrzywiające daleko poza docelowym systemem, wykonując długie podejście, by pozbyć się wysokoenergetycznych cząstek nagromadzonych podczas podróży w przestrzeni międzygwiezdnej. Bezpieczna utylizacja pyłu oraz źródeł promieniowania wciąganych przez pole nawet podczas krótkich podróży w nadświetlnej była nieodzowną procedurą bezpieczeństwa – w przeciwnym razie mogliby przypadkowo napromieniować jedną czy dwie planety.

Na szczęście napędy Priminae używane przez Konfederację były dość idiotoodporne i posiadały stosowne zabezpieczenia już w warstwie sprzętowej. Steph wiedział, że Włóczęgi, które korzystały głównie z technologii opartej na własnych badaniach Bloku, były pod tym względem dużo bardziej humorzaste i niebezpieczne.

Gdy przekroczyli granicę heliosfery macierzystej gwiazdy układu, jego uwagę przyciągnął brzęczący alarm. Wyłączył go po chwili, rozpoznając źródło sygnału.

– Do wszystkich Archaniołów, tu dowódca – zaintonował. – Imperialna grupa zadaniowa nawiązała z nami kontakt i przekazała namiary punktu zbornego. Dwójka, zostajesz ze mną. Cała reszta trzyma się z tyłu.

Oddział odpowiedział błyskawicznie, rozwiązując formację i pozostawiając „Zemstę” i Dwójkę (która jeszcze nie dorobiła się ksywki) na kursie prowadzącym w głąb systemu, ku oczekującym na nich okrętom Imperium.

Okręt flagowy
Trzeciej Floty Imperialnej

Jesan Mich obserwował punktualny przylot grupy najemników, nie po raz pierwszy zastanawiając się nad pochodzeniem ich nietypowych statków. Porównał je już z każdą dostępną mu bazą danych, bez skutku. Zwyczajnie nie wpisywały się w żaden z obecnie wdrażanych projektów, czy to z Imperium, Wolnych Gwiazd, czy nawet Priminae i Anomalii.

Co do tych ostatnich upewniał się kilkukrotnie – na wszelki wypadek. Mimo to nie dało się tu doszukać żadnych istotnych podobieństw. Oczywiście pewne rozwiązania były obecne w projektach obydwu nacji, ale większość cech wspólnych wskazywała na Imperium i Wolne Gwiazdy.

Koniec końców istniały pewne wyznaczniki, a tym samym skończona liczba pomysłów praktycznych w projektowaniu jednostek dla sylwetki humanoidalnej.

– Komandorze floty, „Zemsta” zwraca się o pozwolenie na dokowanie.

– Wpuścić ich – rzucił Jesan niedbale, wstając z fotela. – Przyjmę ich kapitana w sali konferencyjnej.

– Tak jest, komandorze floty, każę ich odeskortować.

***

Steph po raz kolejny znalazł się na korytarzach imperialnego okrętu, i to akurat tej samej jednostki. Co dziwne, jego wnętrze wydawało się bardziej znajome niż te zaprojektowane przez Priminae. Imperium chętnie korzystało z metali – stal i stopy tytanu były mu bliższe niż materiały ceramiczne preferowane przez sojuszników Ziemi.

Na statkach Priminae zawsze miał wrażenie, że spaceruje po szkle, choć ceramiczny pancerz był znacznie mocniejszy od stali, ale i zdecydowanie mniej plastyczny.

Okręty Imperium wydawały się z kolei znacznie chłodniejsze. Nie miał tylko pewności, ile z tego wynikało z rzeczywistych ustawień klimatycznych, a ile tkwiło w jego psychice. Steph przypuszczał, że działało tu jedno i drugie.

Imperialni marines, czy jak ich tam diabeł zwał, zatrzymali się przy dużych pancernych drzwiach, które otworzyły się jak na sygnał.

– Kapitanie Teach, zapraszam.

Słysząc swoje przybrane nazwisko, Steph uniósł wzrok i dostrzegł wewnątrz sylwetkę komandora floty stojącego po drugiej stronie stołu konferencyjnego. Poczuł krótki, ale potężny impuls, by sięgnąć po nieobecny u boku pistolet… głównie po to, by przekonać się, czy odziany w czerń mężczyzna umie zatrzymywać kule dłonią.

Na szczęście Steph szybko stłumił w sobie odruch i prze­kro­czył występ oddzielający salę od korytarza, by skinąć ko­man­dorowi na powitanie i zasiąść we wskazanym miejscu.

– Miło znów być na pokładzie – powiedział uprzejmie, nie spuszczając wzroku z twarzy człowieka, który najechał przestrzeń Sol i podjął naprawdę solidną próbę dokończenia dzieła zniszczenia zapoczątkowanego przez Drasinów.

– Miałem oko na wasze poczynania i raporty – podjął Jesan konwersacyjnym tonem. – Byliście dziwnie ostrożni, zważywszy na niektóre z waszych wyczynów w przestrzeni Wolnych Gwiazd.

Steph pozwolił sobie na ciche prychnięcie.

– Nie bez powodu w naszych kontraktach z nacjami Gwiazd zastrzegliśmy sobie pewne klauzule dotyczące Imperium. To samo dotyczy rozgrywki na takim poziomie, do którego nas najmujecie. Wasi wrogowie znają się na rzeczy, to muszę przyznać.

– Istotnie – zgodził się Jesan. – Ale z tego już sami zdaliśmy sobie sprawę.

– Nie wątpię – odparł Steph. – Ruszają się szybko, dobrze maskują swoją liczebność i z każdą chwilą coraz trudniej ich odróżnić od tych… Jak ich nazywacie? Przysiężnych?

Jesan pokiwał głową, ale z zainteresowaniem pochylił się ku rozmówcy.

– Co rozumie pan przez „maskowanie liczebności”?

Steph zawahał się. Wiedział, że Imperium musiało zdawać sobie już z tego sprawę, ale wzdragał się przed podsunięciem im złej wskazówki. Z jednej strony musiał dać im dość, by nadal cenili usługi eskadry, ale z drugiej nie tak wiele, by cokolwiek mogli z tą informacją faktycznie zdziałać.

– Widujemy w kółko te same jednostki… a przynajmniej tak to wygląda – powiedział z rozwagą. – Często całe lata świetlne od miejsc, gdzie należałoby się ich spodziewać…

Jesan przytaknął.

– Otóż to. I co pan o tym sądzi?

– Cóż, albo potrafią być dużo szybsi niż dowolny znany mi napęd – Steph zadbał, by w jego słowach zabrzmiała nuta drwiny – albo celowo maskują okręty tak, by wyglądały jak pojedyncze zgrupowanie.

Jesan oparł się w krześle, złożył ręce i zmierzył pirackiego kapitana badawczym spojrzeniem.

Wśród wywiadu Imperium rosło przekonanie, że to pierwsze w istocie jest prawdą – że gatunek-anomalia dysponował jakąś znacznie szybszą metodą transportu nadświetlnego. Mimo tej wiedzy Mich rozumiał także, że ktoś dysponujący tymi samymi dowodami mógłby z łatwością dojść do tych samych wniosków co kapitan Teach.

Z całą pewnością wydawały się one bardziej prawdopodobne.

– I jakie są pańskie konkluzje? – spytał Jesan obojętnym tonem.

– Realnie rzecz biorąc? Imperium dałoby im radę. – Steph niemal wzdrygnął się na tę wizję, ale zdołał się skupić, dobierając słowa przestrogi. – Ale zwycięstwo będzie kosztowne. Nawet bardzo.

Jesan znów pokiwał głową, przyjmując jego ocenę bez zaskoczenia. Pokrywała się wyraźnie z jego własnymi przemyśleniami, choć teraz dochodził do wniosku, że cesarzowa szybko zbliża się do kresu swej cierpliwości. A gdy to nastąpi… Cóż, kwestie ceny zejdą na dalszy plan.

– No dobrze – podjął, zachowując te wnioski dla siebie, jako że kapitan zdecydowanie nie musiał o tym wiedzieć. – Porozmawiajmy o waszym następnym zadaniu w służbie Imperium.ROZDZIAŁ 3

Okręt Sojuszu Ziemskiego „Odyseusz”

Miriam Heath dyskretnie nadzorowała nocną zmianę. Na pokładzie pozostała szkieletowa załoga. Większość ekipy wykorzystywała przepustki lub odbierała nowe przydziały z dowództwa. Po incydencie z Imperium w systemie górniczym Priminae grupę zadaniową wezwano z powrotem na Ziemię. Uszkodzenia statków okazały się na tyle poważne, że dłuższy pobyt w dokach był koniecznością.

Kuźnia Priminae oraz jej terrański odpowiednik nie miały akurat wolnych miejsc. Obie instalacje wypluwały nowe jednostki tak szybko, jak to tylko możliwe, ograniczone jedynie tempem szkolenia kolejnych załóg.

Heath również czekała, aż jedna trzecia jej załogi osiąg­nie choćby minimalny poziom gotowości po tym, jak świeżo opuściła mury akademii. „Odyseusz” nie był jedynym okrętem w grupie – a nawet całej flocie – który musiał mierzyć się z podobnymi problemami.

Pomimo tak dużego napływu świeżych i niedoświadczonych żeglarzy, marynarzy, pilotów, czy jak ich zwał, korytarze okrętów wciąż świeciły pustkami, czekając na obsadę.

Po części było to wynikiem potężnej presji ze strony zarówno Bloku, jak i Konfederacji wraz z ich sojusznikami, a także wzrostu zainteresowania ze strony prywatnych grup.

Prywatne korporacje, spółki i temu podobne wynajmowały doki, kiedy tylko były w stanie, a nawet budowały własne instalacje na Ziemi… dzięki czemu szybko przepychały wielkie jednostki eksploracyjne i kolonizacyjne przez fazę projektową prosto do produkcji.

Efektem ubocznym okazał się potężny popyt na kogokolwiek szkolonego do lotów kosmicznych. Od ­chwili powrotu do układu Sol również Heath otrzymała już osiem wiadomości od łowców głów, w których oferowano jej nawet dziesięciokrotność jej rocznych zarobków. Wielu ludzi, w tym komodor Weston, doradzało jej, że jeśli tylko zdecyduje się na transfer do cywila, powinna żądać większej stawki.

Znacznie większej stawki.

Wiedziała o wielu osobach, które zdecydowały się przyjąć takie oferty. Kilkanaście statków zdołało wystartować w ciągu ostatniego roku.

Sama zaś nie widziała siebie w takiej roli.

Zagrożenie było zbyt wielkie, zbyt namacalne. Gdyby nie Imperium, pewnie zdecydowałaby się na zmianę. Kilka lat takich wypłat i mogłaby sobie pozwolić na własny statek. To byłoby spełnienie marzeń.

Niestety, nie sądziła, by było jej to pisane.

Imperium stanowiło egzystencjalne zagrożenie dla ludz­kości, a to oznaczało, że linia obrony musi się utrzymać, jeśli ktokolwiek ma to przetrwać.

Już teraz ta linia robiła się zbyt cienka.

Stacja kosmiczna Liberty

Admirał Gracen przemierzała korytarze stacji, kierując się w stronę pokładu widokowego, wychodzącego na nowe średniej wielkości doki, które niedawno oddano do użytku. Choć nie były to instalacje wojskowe, połowa ich mocy przerobowych skupiała się na niszczycielach klasy Włóczęga, a druga połowa na jednostkach cywilnych opartych na tych samych kadłubach.

Aktualnie w stoczni znajdowały się dwa statki cywilne i jeden Włóczęga – wszystkie na ukończeniu. Dryfowały tuż poza dokami, każdy otoczony przez ubranych w skafandry kosmiczne specjalistów, mrowiących się wokół poszycia kadłuba.

Obie cywilne jednostki zostały już sprzedane wspólnikom z Ameryki Północnej i Australii, którzy przelicytowali konkurencję i mieli w planach statki kolonizatorskie.

Każdy z nich był zdolny pomieścić dwadzieścia tysięcy ludzi w systemach hibernacyjnych, których projekt pozyskano z archiwów Priminae. Pojedynczy kadłub niszczyciela był całkowicie wystarczający, by pomieścić stabilną populację pozaziemską. Każdy z dwóch planowanych statków kolonizatorskich weźmie na pokład dwadzieścia tysięcy pionierów, kilkuset członków załogi oraz podstawowe materiały potrzebne rolniczej społeczności.

Cokolwiek bardziej zaawansowanego trzeba będzie albo wysłać oddzielnym statkiem, albo stworzyć na miejscu. Tak to wyglądało.

Jakaś część admirał odczuwała frustrację, że konstrukcje cywilne zabierają czas i miejsce na tak potrzebne projekty wojskowe, ale mimo daleko idących wysiłków, jakie i ona, i inni podjęli w tej sprawie, rządy na Ziemi były zbyt podzielone – nawet wewnętrznie – by wprowadzić adekwatny stan wojenny.

Mimo to wojsko wciąż dysponowało największym budżetem oraz monopolem na większość kadłubów wewnątrz i na zewnątrz Układu Słonecznego, więc tak naprawdę problem wcale nie był krytyczny. Nie warto było o to kruszyć kopii.

– Ma’am.

Gracen spojrzała w stronę rozmówcy i skinęła głową na powitanie nadchodzącemu właśnie głównemu nadzorcy stoczni, Patrickowi Shannonowi.

– Dzień dobry, Patrick.

– Faktycznie całkiem dobry – odparł lekko. – Te doki będą dostępne pod kolejne projekty przed końcem tygodnia. Dwa Włóczęgi i prywatny stateczek zwiadowczy są następne w kolejce.

Gracen skinęła uprzejmie, nie pozwalając sobie na grymas niezadowolenia na wspomnienie trzeciej jednostki. Shannon bardzo dobrze znał opinię admirał w tym temacie, więc wzruszył ramionami w nieco przepraszającym geście.

– Przykro mi, Grand International Mining wygrało licytację – wyjaśnił.

– W porządku, rozumiem. I tak potrzebowalibyśmy więcej pieniędzy. Jednak o ile nie przejdziemy natychmiast na pełną, ogólnoświatową ekonomię wojenną, mogę sobie co najwyżej pomarzyć – oparła Gracen ze znużeniem. – Robimy to, co się da, w bieżących warunkach.

Shannon przytaknął.

– Szkoda, że wasze bajeranckie systemy replikacyjne nic tu nie zdziałają.

Gracen skinęła ponownie, dbając o neutralny wyraz twarzy.

– Niestety, sprzęt ma znaczące ograniczenia.

Nie kłamała. Oczywiście technologia replikacji miała swoje granice, ale były one pilnie strzeżoną tajemnicą. Sieć Kardaszewa – główna linia obrony Ziemi – była już powszechnie znana. Nawet amatorscy astronomowie dysponowali szczegółowymi zdjęciami wbudowanego w sieć uzbrojenia i efektów jego działania, gdy zgrupowanie Imperium zapędziło się zbyt głęboko w studnię grawitacyjną Sol.

Niewiele osób znało natomiast prawdziwe źródło tej technologii. Były ku temu istotne powody.

W sekretnym laboratorium, którego lokalizacji nie znała nawet Gracen – wiedziała jedynie, że nie znajduje się ono na Ziemi – w tym laboratorium trwało stopniowe rozmontowanie i dogłębne badanie szczątków przechwyconego aktywnego Drasina. Z oczywistych względów sieć Kardaszewa nie była nawet w części tak efektywna jak Drasinowie, ale i tak znacznie bardziej efektywna, niż większość sądziła.

– W każdym razie – podjęła Gracen – przyszłam tu zobaczyć Kuźnię w Dolinie.

– Tak ją nazwano? – zdziwił się Shannon. – Nie poinformowano mnie.

– Lista jest krótka. – Admirał wzruszyła ramionami. – Prawie na pewno tak zostanie ochrzczona, ale nie ma jeszcze oficjalnego potwierdzenia. Przypuszczam, że polityka może tu jeszcze namieszać.

– Oby nie, podoba mi się ta nazwa.

Gracen pokiwała głową.

– Mnie również.

Budynek Organizacji Narodów Sol, Nowy Jork

Eric westchnął ciężko, wychodząc z budynku. Czuł się bardziej znużony niż zmęczony całodziennym wysłuchiwaniem sprzeczek.

Jak dotąd nie udzielono mu głosu. Rozumiał powody. Pozostawał wyjątkowo kontrowersyjną postacią na światowej scenie politycznej. Nawet w Konfederacji nie brakowało ludzi, którzy kwestionowali jego działania.

Po wojnie z Blokiem stał się ulubieńcem opinii publicznej Konfederacji. Archanioły jaśniały w blasku chwały jako najwięksi bohaterowie. Wojna wyniosła wielu żołnierzy do rangi legend. Blok ich nienawidził, ale Konfederacja wraz z sojusznikami kochali wszystkich, co do jednego… w opinii Westona aż za bardzo.

Od czasu misji „Odyseusza” blask gwiazdy Erica zbladł zarówno na scenie lokalnej, jak i międzynarodowej.

Weston nikogo nie winił. Postrzegano go jako zwiastuna burzy, tego, który sprowadził Drasinów. W oczach sporej części opinii publicznej jego działania bezpośrednio doprowadziły do inwazji Drasinów i następującego po niej ataku Imperium.

W jego ocenie Drasinowie zmierzali w stronę Ziemi i tak, ale większość ludzi tak tego nie widziała. Twierdzili, że powinien był zostawić Priminae swojemu losowi i umyć ręce od ich problemów.

„Może i mieli trochę racji”.

Owinął się szczelniej wojskowym płaszczem, by osłonić się od deszczu i przenikliwego wiatru. Ruszył chodnikiem, skręcając w lewo, w stronę hotelu.

Oczywiście jego krytycy nie mówili niczego, czym sam by się nie zadręczał od lat, od czasów swojej pierwszej misji. Wielokrotnie analizował dane, upewniając się, że podjął dobre decyzje. W tamtych chwilach, na podstawie informacji, jakimi wtedy dysponował, nie żałował niczego. Teraz gdy wpatrywał się w nowe, wciąż napływające dane, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że jego decyzje były zarówno niezbędne, jak i właściwe.

Nie tylko dla ocalenia Priminae, choć to również było właściwe działanie, ale dla przyszłości Ziemi… i ludzkości.

Drasinowie posuwali się nieubłaganie w kierunku Ziemi. Istniała możliwość, że zatrzymają się po zniszczeniu Priminae, ale jego szczątkowa wiedza o nich ­wskazywała na to, że to wysoce wątpliwe wnioski. Jeszcze bardziej wątp­liwe były nadzieje, że Imperium nie ruszy dalej w kierunku Ziemi po eliminacji celów Priminae.

W najlepszym razie do starć doszłoby nieco później… ale ludzkość nie miałaby dostępu do bazy danych Priminae, której zawdzięczali choćby „Odyseusza”.

Choć kochał swój pierwszy okręt, „Odyseja” nie była jednostką, która mogłaby mierzyć się z tym, co Imperium rzuciło do walki… Niestety, gry w chowanego z tak potężnym przeciwnikiem również nie dało się ciągnąć w nieskończoność. W końcu wróg tracił cierpliwość i po prostu ruszał z pełną siłą jak buldożer, nie oglądając się na straty.

I właśnie to nie dawało spokoju Westonowi i było powodem, dla którego tak bardzo chciał przemówić do zgromadzenia.

***

Eric zatrzymał się przy kontuarze, uśmiechając się odruchowo do recepcjonistki.

– Mam dla pana wiadomość – powiedziała, nim zdążył się odezwać, i wręczyła mu odręcznie napisaną notkę.

Weston sięgnął po karteczkę zaintrygowany, podziękował i ruszając korytarzem, zaczął czytać. Treść liściku kazała mu się zatrzymać. Spojrzał w kierunku hotelowego baru. Zawahał się na chwilę, po czym z ociąganiem skierował kroki w tamtą stronę.

Przy stoliku wskazanym w notatce siedział mężczyzna, który podniósł spojrzenie na wchodzącego. Na szczęście nie pomachał mu na powitanie. Weston nieraz na własnej skórze przekonał się, że wciąż jest dostatecznie rozpoznawalny, by przyciągać niechcianą uwagę. Mężczyzna wskazał Ericowi miejsce przy stoliku.

– Komodorze.

– Obawiam się, że nie wiem, z kim mam przyjemność, panie…?

– Connors, Burt Connors. Być może pan o mnie słyszał…?

– Niestety nie, panie Connors – odparł Eric przepraszającym tonem. – Nie mam zbyt wiele czasu na rozeznanie się w ziemskim towarzystwie.

– To zrozumiałe, patrząc na charakter pańskich misji. – Burt wzruszył ramionami, najwyraźniej nie przejmując się zbytnio niewiedzą rozmówcy. – Prowadzę kilka dość sporych przedsięwzięć biznesowych, a dodatkowo fundusz inwestycyjny.

Eric pokiwał głową, nieco zdezorientowany, ale niezbyt przejęty.

– Tak?

– Niedawno przejęliśmy trzy rodzimej produkcji kadłuby statków kolonizatorskich, które właśnie wykańczamy – kontynuował Burt. – Rozglądamy się za dowódcą misji.

– Chciałby pan rekomendacji? – zapytał Eric, nie kryjąc zdziwienia.

– Byłaby to jakaś nagroda pocieszenia, jeśli nie może być inaczej, ale liczyłem raczej, że zatrudnię pana.

Eric nie powstrzymał śmiechu.

– Mam już pracę, panie Connors.

– Owszem, i radzi pan sobie w niej doskonale – odparł Burt. – Ale cała masa wpływowych ludzi nie jest zbyt zadowolona z wieści, jakie pan przynosi, a jest to typ ludzi skłonnych strzelać do posłańca.

Eric zmarszczył brwi.

– Sądzi pan, że narobiłem sobie dostatecznie dużo wrogów, by stracić stanowisko?

– Sądzę, że to bardzo ciekawe, że awansowano pana do rangi komodora, a nie kontradmirała – powiedział Burt bez ogródek – co byłoby bardziej zgodne z tradycją…

– Amerykańską tradycją – poprawił go Weston. – Konfederacja przyswoiła wiele różnych tradycji wojskowych, ale tak czy siak, rzeczony zwyczaj dotyczył raczej czasów pokoju. Podczas wojny tradycyjnie przywraca się rangę komodora.

Burt uśmiechnął się niewyraźnie.

– Chyba nie powinienem był wdawać się w dyskusje o historii wojskowości z kimś takim jak pan. Mimo to całkiem sporo ludzi z pewnych kręgów uważa, że pana ranga była w najlepszym razie grzecznościowym komplementem, a w najgorszym: wymierzonym w twarz policzkiem.

– Ci ludzie nie zapytali o moją opinię na ten temat – odparł Eric. – Choć różnice zdań nie ułatwiają mi ostatnimi czasy służby, nie szukam alternatywnego zatrudnienia.

Westchnął i przez krótką chwilę milczał.

– Wciąż mam zadanie do wykonania, panie Connors – oznajmił wreszcie twardo. – Obrona musi wytrzymać.

Connors pokiwał głową i wstał tuż przed Westonem.

– Nie sposób się z panem nie zgodzić, komodorze – przyznał, wyciągając dłoń. – Zamierzam upewnić się, że jeśli obrona nie wytrzyma, ludzkość nie będzie uwiązana do jednego świata.

Eric uścisnął wyciągniętą dłoń.

– Tymczasem ja zrobię wszystko, by nie było to potrzebne.

– Cieszę się, że pana poznałem, sir. Mam nadzieję, że będziemy mieli jeszcze okazję do rozmowy. Proszę pamiętać – powiedział Burt z naciskiem – oferta pozostaje na stole. Zapewniam, że uposażenie jest bardzo hojne.

– Będę miał to na uwadze. Dziękuję, panie Connors.

***

Gdy tylko Eric dotarł do swojego pokoju, rzucił płaszcz na ławę i pogrążył się w rozmyślaniach o rozmowie z Burtem Connorsem.

Choć nie od razu rozpoznał nazwisko, nie był aż tak oderwany od ziemskich spraw, by nie kojarzyć faktów na podstawie przekazanych w rozmowie informacji. Connors piastował stanowisko CEO w wielu firmach technologicznych i był jednym z najbogatszych ludzi na planecie – ale i jednym z tych, którzy nie afiszują się ze swoim bogactwem.

Nie był to człowiek, jakiego spodziewał się spotkać, a już na pewno nie w hotelowym barze, przedstawiającego ofertę pracy, ale dziwniejsze rzeczy przytrafiały się Westonowi w ciągu ostatnich paru lat.

Opadł na łóżko i włączył głosowo telewizję, przeskakując od razu na kanał informacyjny w poszukiwaniu czegokolwiek o zgromadzeniu narodów Sol. Rozmowa z Connorsem dała mu jeszcze bardziej do myślenia w kwestii ogólnych nastrojów społecznych.

Eric był w pełni świadomy, że na poziomie decyzyjnym wojsko bez walki ulegnie politycznej konieczności. Wszystko, o co tak bardzo walczyli, może zostać unieważnione w mgnieniu oka na podstawie czegoś tak banalnego jak niepochlebna narracja, która w niewłaściwym momencie rozpali wyobraźnię społeczeństwa.

Nieważne, jak silną miało się armię – wojnę wygrywało się i przegrywało u siebie… zazwyczaj jeszcze przed pierwszym strzałem.

Przegranym siła armii przedłużała jedynie cierpienia.

Wygrana zaś nie była przypieczętowana, póki jedna ze stron się nie poddała… lub nie została wybita do nogi.

W głębi duszy Weston modlił się, by ludzie na Ziemi nie przekroczyli granicy, za którą nie popieraliby już przedłużającej się wojny… bo w jego opinii Imperium nie uznawało białych flag czy ograniczeń prawa wojennego albo unikania zbrodni wojennych.

Złożenie broni w obliczu egzystencjalnego zagrożenia było…

„Głupie”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: