Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odzyskany 46 - ebook

Data wydania:
24 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odzyskany 46 - ebook

Sensacyjna opowieść o trudach i niebezpieczeństwach powojennego życia, w której fikcja przeplata się z historycznymi wydarzeniami.

Polska, sierpień 1945 roku. Trwa utrwalanie władzy ludowej, aresztowany przez UB pułkownik "Radosław” Mazurkiewicz apeluje do akowców by się ujawniali, władze podziemia powołują do życia organizację Wolność i Niezawisłość, na Ziemiach Odzyskanych osadnicy zmagają się bandytyzmem szabrowników i Armii Czerwonej, a przez Europę przetacza się wędrówka ludów. Na drogach krzyżują się kolumny polskich i niemieckich przesiedleńców, byłych więźniów i robotników przymusowych oraz niemieckich jeńców.

Na Dolny Śląska wyrusza specgrupa Milicji Obywatelskiej, której dowódcą jest polecany przez towarzyszy z NKWD porucznik Biały. Specrupa, której władze nadają kryptonim Glaca, ma misję widowiskowego rozprawienia się  z bandami szabrowników. Ludzie Białego mają jednak zupełnie inne plany…

Odzyskany 46 to historia przygód przedwojennego komisarza Policji Państwowej Wincentego Rybskiego, który występuje w podwójnej roli: ścigającego i ściganego.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67343-02-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

Maj 1945.
Niem­cy, las w oko­li­cach Lüne­bur­ga

Star­szy sze­re­go­wy Ro­sen­krantz i sze­re­go­wy Gu­il­den­stern szli bar­dzo po­wo­li, za­cho­wu­jąc ostro­żno­ść, nie po­su­wa­li się na­przód naj­krót­szą dro­gą, lecz sta­le klu­czy­li. Żad­nych roz­mów, pa­le­nia, bo wszyst­ko mo­gło ich zdra­dzić, na­wet trzask zła­ma­nej ga­łąz­ki.

Im moc­niej za­głębia­li się w las, tym ście­żka była cie­ńsza, aż w ko­ńcu sta­ła się pra­wie nie­wi­docz­na. W tym miej­scu las był już tak gęsty, że ko­ro­ny drzew sty­ka­ły się ze sobą, od­ci­na­jąc reszt­ki świa­tła ksi­ęży­ca, któ­re z tru­dem prze­bi­ja­ło się przez gęst­nie­jące chmu­ry. Od cza­su do cza­su przy­sta­wa­li, żeby na­słu­chi­wać, czy ktoś się na nich nie czai. Nie tyl­ko uwa­ża­li na wro­ga, ale i na sie­bie sa­mych, bo skra­da­jąc się w mro­ku, mo­gli za­wa­dzić nogą o ko­rzeń i po­le­cieć na twarz. W nie­miec­kim le­sie wszyst­ko wy­gląda­ło ina­czej niż na szko­le­niach, co wi­ęcej: de­kon­spi­ra­cja i wpad­ka mo­gły po­ci­ągać za sobą po­wa­żniej­sze kon­se­kwen­cje, bo za błędy po­pe­łnio­ne na po­li­go­nie gro­ził tyl­ko ryk sie­rżan­ta Ro­tha i kary w opo­rządza­niu sprzętu.

Pro­wa­dził Gu­il­den­stern, Ro­sen­krantz po­ło­żył mu na ra­mie­niu rękę, by się nie zgu­bić albo nie prze­wró­cić. Miał do­sko­na­ły słuch, ale kiep­ski wzrok. No­sił oku­la­ry, w któ­rych szkła były gru­be jak den­ka bu­te­lek, przez co przy­dzie­lo­no go do kan­ce­la­rii, a nie pierw­szo­li­nio­we­go od­dzia­łu. Mimo to wzi­ął udział w bra­wu­ro­wej ak­cji, w któ­rej ry­zy­ko­wał wie­le, a jego kum­pel z jed­nost­ki, sze­re­go­wy Gu­il­den­stern, jesz­cze wi­ęcej.

Obaj byli z Bro­okly­nu, ale po­zna­li się do­pie­ro w woj­sku, po­lu­bi­li się nie tyl­ko dla­te­go, że po­cho­dzi­li z tego sa­me­go miej­sca i byli Ży­da­mi, ale ta­kże z po­wo­du prze­ci­wie­ństw. Star­szy sze­re­go­wy Ro­sen­krantz był w cy­wi­lu mo­lem ksi­ążko­wym, a sze­re­go­wy Gu­il­den­stern ło­bu­zem, któ­ry nie uni­kał ulicz­nych bó­jek. Gu­il­den­stern był choj­ra­kiem, ale czuł, że mrok, wie­czor­ny chłód i ner­wy osła­bia­ją go. Nogi były co­raz ci­ęższe, chód co­raz mniej pew­ny, sko­ro on miał już po­wo­li dość, to zna­czy, że Ro­sen­krantz był już u kre­su mo­żli­wo­ści. Wte­dy do­strze­gł w ciem­no­ściach za­rys, jak­by ja­śniej­szą pla­mę, któ­ra od­ci­na­ła się od le­śnej śció­łki.

– To tu­taj, wy­ci­ąga­my! – za­ko­men­de­ro­wał.

– Skąd wiesz, że to tu­taj? – za­py­tał nie­uf­nie Ro­sen­krantz.

– Bo wi­dzę. – W gło­sie Gu­il­den­ster­na brzmia­ła ab­so­lut­na pew­no­ść.

– Prze­cież nic nie wi­dać, na­wet nie wiem, w co mamy tra­fić – od­burk­nął Ro­sen­krantz.

– Bo je­steś śle­py jak kret.

Głos Gu­il­den­ster­na nie wy­ra­żał już pew­no­ści, ale iry­ta­cję. To nie była bój­ka z gan­giem z sąsied­niej uli­cy, to była ich pierw­sza po­wa­żna ak­cja w woj­sku, więc ner­wy co­raz moc­niej bra­ły nad nimi górę. Nie uko­ił ich na­wet al­ko­hol. Nie wi­dzie­li w tym nic wsty­dli­we­go, fron­tow­cy pili, So­wie­ci bez wód­ki i spi­ry­tu­su nie wy­gra­li­by tej woj­ny, a Niem­cy bez za­ży­wa­nia swo­ich che­mi­ka­liów już daw­no by się pod­da­li.

– Daj spo­kój, prze­cież ty też nie wi­dzisz! – rzu­cił Ro­sen­krantz.

– Za­mknij się, kur­wa! – Gu­il­den­stern nie po­wi­nien mó­wić tak gło­śno, nikt nie miał pra­wa ich usły­szeć, ale Ro­sen­krantz wy­pro­wa­dził go z rów­no­wa­gi. – Patrz, ga­mo­niu!

Wy­ci­ągnął z kie­sze­ni za­pal­nicz­kę. Na Bro­okly­nie w ba­rach i na po­ta­ńców­kach chłop­cy i, na co przede wszyst­kim li­czył, dziew­czy­ny, będą ją oglądać jako po­nie­miec­kie tro­feum. Była nie­miec­ka, ow­szem, ale nie mu­siał ni­ko­mu wy­ja­śniać, że do­stał ją od je­ńca w za­mian za pa­pie­ro­sa. Jemu już nie była po­trzeb­na, bo szko­py od daw­na nie mia­ły ben­zy­ny do czo­łgów i aut, a co do­pie­ro do za­pal­ni­czek! Była do­bra i mia­ła dłu­gi pło­mień, oświe­tli­ła te­ren jak ca­łkiem nie­zła la­tar­ka. Te­raz na­wet Ro­sen­krantz mógł przez swo­je den­ka zo­ba­czyć, że sto­ją nad czy­mś, co przy­po­mi­na świe­żo sko­pa­ną grząd­kę, któ­rą ktoś pó­źniej pod­dał ob­rób­ce woj­sko­wy­mi bu­ta­mi, a na­stęp­nie przy­kle­pał ło­pa­tą. Obaj wie­dzie­li, że to nie grząd­ka, tyl­ko grób.

– Wy­wló­kłbym z zie­mi tego skur­wy­sy­na i na­szczał na twarz – syk­nął Gu­il­den­stern.

– Na to nie mamy cza­su – za­opo­no­wał Ro­sen­krantz, choć wie­dział, że roz­wa­ża­nia Gu­il­den­ster­na są tyl­ko ści­śle teo­re­tycz­ne. Nie wzi­ęli prze­cież ło­pat, a po dru­gie... Ża­den z nich nie był he­ro­sem. On był szta­bo­wym gry­zi­piór­kiem, a Gu­il­den­stern tyl­ko kie­row­cą. Bar­dzo do­brym kie­row­cą, ale do mi­strzo­stwa było mu da­le­ko. Co in­ne­go za­dać kil­ka szyb­kich cio­sów albo sprze­dać kosę fra­je­rom, a co in­ne­go wy­ko­pać tru­pa z gro­bu. Z go­dzi­nę by ko­pa­li, po czym pew­nie pa­dli­by ze zmęcze­nia. Nie wró­ci­li­by na czas z le­wi­zny, w ko­ńcu ktoś by za­uwa­żył, że nie ma ich na kwa­te­rze. Był jed­nak do­cie­kli­wy, więc za­py­tał: – Je­steś pe­wien, że to tu­taj?

– Czy ja je­stem pe­wien? – Gu­il­den­stern zła­pał Ro­sen­krant­za za kla­py mun­du­ro­wej kurt­ki. – To ty roz­ma­wia­łeś z An­go­lem, któ­ry pu­ścił far­bę!

– Ze Szko­tem...

– Wszyst­ko jed­no, z jed­nym z tych, któ­rzy za­tar­ga­li tu to ścier­wo i za­ko­pa­li!

– Z ko­le­gą jed­ne­go z nich – po­wie­dział nie­pew­nie Ro­sen­krantz. – Ale wszyst­ko wy­gląda tak, jak opo­wia­dał, zga­dza się, praw­da?

Tak, zga­dza­ło się: le­śna dro­ga, na któ­rej było wi­dać śla­dy po ko­łach i za­wra­ca­niu po­jaz­du, a za­raz obok ście­żka, któ­ra pro­wa­dzi­ła do miej­sca po­chów­ku.

– No to jaz­da, wy­ci­ąga­my! – Gu­il­den­stern za­czął roz­pi­nać roz­po­rek. – Dużo wy­pi­łeś?

– W sam raz – wy­sa­pał Ro­sen­krantz, któ­ry czuł, że szyb­ko wy­pi­te piwo, czte­ry wiel­kie ku­fle, za­raz roz­sa­dzi mu pęcherz. Tak po praw­dzie był pi­ja­ny jak bela.

– Ja wi­ęcej. – Gu­il­den­stern uśmiech­nął się. – To le­je­my! – za­wo­łał, za­po­mi­na­jąc o kon­spi­ra­cji.

Nie­mal w jed­nej chwi­li obaj wy­ko­na­li ruch, jaki pod ka­żdą sze­ro­ko­ścią geo­gra­ficz­ną wy­ko­nu­ją mężczy­źni, wyj­mu­jąc z roz­por­ka człon­ka, aby ulżyć swym pęche­rzom. Lek­ki ruch bio­dra­mi i naj­wa­żniej­szy z męskich na­rządów był już na wol­no­ści. To była jego zde­cy­do­wa­na i ab­so­lut­nie nie­za­prze­czal­na prze­wa­ga nad mó­zgiem, któ­ry nie opusz­czał czasz­ki, będąc jej wi­ęźniem przez całe swo­je ży­cie.

– Masz, za­sra­ńcu, ole­wa­ją cię ob­rze­za­ne, ży­dow­skie śmo­ki! – za­śmiał się Gu­il­den­stern, a Ro­sen­krantz za­in­to­no­wał hymn Trze­ciej Rze­szy.

Sze­re­go­wy pierw­szej kla­sy, jako mó­wi­ący bie­gle po nie­miec­ku, śpie­wał, a zwy­kły sze­re­go­wy któ­ry z języ­ków znał bro­okly­ński i ji­dysz oraz parę słów, głów­nie prze­kle­ństw, któ­rych uży­wa­li Wło­si i Po­la­cy – akom­pa­nio­wał mu gwiz­dem. Nie­mal tu­zin ku­fli piwa zo­sta­ło wy­da­lo­nych na grób nie­miec­kie­go zbrod­nia­rza i pa­ro­wa­ło te­raz w chłod­nym, wie­czor­nym po­wie­trzu.

– Khie­łbha­sa wra­ca do bazy – po­wie­dział Gu­il­den­stern, cho­wa­jąc swo­je przy­ro­dze­nie i ce­le­bru­jąc ten mo­ment, jak­by wci­ągał w spodnie stra­żac­kie­go węża. Twarz wy­ra­ża­ła bło­go­ść, poza tym wspo­mnie­nie z Bro­okly­nu... Kie­łba­sa. Kie­łba­sa była jed­nym z tych pol­skich słów, któ­re znał, sło­wem za­ka­za­nym, bo ta cho­ler­nie smacz­na wędli­na była ab­so­lut­nie nie­ko­szer­na.

– Sau­sa­ge do bazy, my też – za­ko­men­de­ro­wał Ro­sen­krantz, któ­ry swo­je­go nie­zbyt im­po­nu­jących roz­mia­rów fiut­ka scho­wał bły­ska­wicz­nie, bo nie było cze­go po­ka­zy­wać, ale było o czym opo­wia­dać. – Do­bra, wra­ca­my! – po­wie­dział moc­nym, zde­cy­do­wa­nym gło­sem, jak­by przy­po­mniał so­bie, że przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie to on do­wo­dzi. W ko­ńcu Gu­il­den­stern był tyl­ko zwy­kłym sze­re­go­wym, a on pri­va­te first class.

To, że Ro­sen­krantz był w woj­sku i no­sił mun­dur, za­kra­wa­ło na ja­kiś żart i pew­nie on sam by się śmiał z tego dwa lata temu. Nie wy­glądał na ta­kie­go, któ­re­go ci­ągnęło do wo­jacz­ki, prze­cież miał pó­jść do col­le­ge’u na wy­dział li­te­ra­tu­ry. Za­ci­ągnął się jed­nak do ar­mii ame­ry­ka­ńskiej w wie­ku osiem­na­stu lat, nie tyl­ko z pa­trio­tycz­ne­go obo­wi­ąz­ku, ale przede wszyst­kim, żeby strze­lać w twarz tym na­zi­stow­skim skur­wy­sy­nom, któ­rzy mor­do­wa­li Ży­dów. Tyle że za­miast wy­słać go na front, wsa­dzi­li go za biur­ko!

– Ciesz się, że w ogó­le wzi­ęli cię do woj­ska – mó­wił sie­rżant Roth. – Ciesz się, że po­sła­li cię do Eu­ro­py, bo tacy ga­mo­nie jak ty zo­sta­li w domu.

I rze­czy­wi­ście, Da­vid Ro­zen­baum, bo tak na­praw­dę na­zy­wał się Ro­sen­kratz, od­wa­lał ka­wał do­brej ro­bo­ty, w ko­ńcu znał języ­ki, pi­sał jak sza­tan, a li­czył jak ksi­ęgo­wy. Z ko­lei pod ksyw­ką Gu­il­den­ster­na skry­wał się Noam Gild­man. To po­rucz­nik Old­man tak so­bie wy­my­ślił, cho­ler­ny żar­tow­niś, któ­ry do woj­ska po­sze­dł pro­sto ze szko­ły, w któ­rej uczył li­te­ra­tu­ry, a Ham­le­ta wprost uwiel­biał. Może Ro­sen­krantz miał u nie­go fory, bo mo­gli po­roz­ma­wiać o ksi­ążkach. Ta­kie spra­wy Gu­il­den­ster­na nie ob­cho­dzi­ły, jego ho­ry­zont za­my­ka­ła przed­nia szy­ba je­epa, któ­re­go pro­wa­dził.

Wra­ca­li już na zu­pe­łnym lu­zie, pęche­rze były pu­ste, a al­ko­hol po­zba­wił ich resz­tek stre­su.

– Mimo wszyst­ko unik­nął spra­wie­dli­wo­ści – za­ga­ił Ro­sen­krantz, któ­ry lu­bił szu­kać dziu­ry w ca­łym. – Za­żył cy­ja­nek po­ta­su, mam na­dzie­ję, że cier­piał.

– Nie unik­nął też na­szych szczyn, i to jest naj­wa­żniej­sze – po­wie­dział Gu­il­den­stern.

Wy­szli na dro­gę pro­wa­dzącą do miej­sca ich za­kwa­te­ro­wa­nia, ksi­ężyc wyj­rzał zza chmur, nie było już gąsz­czu drzew. To był czas na pa­pie­ro­sa.

– No to za­pal­my – za­pro­po­no­wał Gu­il­den­stern, któ­ry z miej­sca te­atral­nie po­kle­pał się po kie­sze­niach. – O kur­wa, nie mam fa­jek – za­grał swo­ją rolę szta­bo­wy kie­row­ca.

Ro­sen­krantz ukła­dał w gło­wie ja­kąś kąśli­wą uwa­gę i si­ęgał już do kie­sze­ni, gdy na­gle ręka za­trzy­ma­ła się w pół dro­gi. W ich kie­run­ku sze­dł czło­wiek w krót­kiej, za­pi­na­nej na za­mek bły­ska­wicz­ny, mun­du­ro­wej kurt­ce i fu­ra­żer­ce. Sta­nął na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach i cze­kał na nich, w spo­sób ty­po­wy dla ko­goś o wy­ższej sza­rży.

Po­de­szli do nie­go na re­gu­la­mi­no­wą od­le­gło­ść i przy­sta­nęli. Na pa­go­nach, któ­rych de­ko­ro­wa­nie było przy­wi­le­jem ofi­ce­rów i ge­ne­ra­łów, wid­nia­ła bel­ka. Po­rucz­nik, mło­dy, nie za wy­so­ki, nie za ni­ski, ale na­bi­ty, waga pó­łci­ężka, nos świad­czył o tym, że nie wszyst­kie wal­ki, któ­re sto­czył, za­ko­ńczy­ły się suk­ce­sem.

– Co tu ro­bi­cie, sze­re­go­wi? – za­py­tał.

– Za po­trze­bą, do­ci­snęło nas. – Gu­il­den­stern za­brał głos, cho­ciaż to Ro­sen­krantz był star­szy stop­niem.

– Nie ma la­tryn? To woj­sko, a nie obóz skau­to­wy! – rzu­cił nie­przy­jem­nie ofi­cer.

Mło­dy po­rucz­nik wy­glądał na słu­żbi­stę, do tego dość spe­cy­ficz­ne­go, bo nie wy­da­rł się, jego gniew był ci­chy, ale przez to wca­le nie bar­dziej przy­jem­ny od wrza­sku.

– Nie pró­buj­cie ro­bić ze mnie idio­ty, wy­szli­ście na le­wi­znę! – pod­su­mo­wał.

Gu­il­den­stern i Ro­sen­krantz wy­pręży­li się przed po­rucz­ni­kiem jak przed sa­mym ge­ne­ra­łem Pat­to­nem. Sta­li i pa­trzy­li, re­gu­la­mi­no­wo po­nad gło­wą mło­de­go ofi­ce­ra. Gu­il­den­stern nie roz­gry­zł, czy to nie­pew­ny w swo­ich po­su­ni­ęciach świe­żak, któ­ry bu­du­je au­to­ry­tet, wy­ży­wa­jąc się na sze­re­gow­cach, czy po pro­stu pie­przo­ny sa­dy­sta. I kto wie, może jesz­cze do­ci­śnie, zro­bi afe­rę, wy­ka­że się... Ro­sen­krant­zo­wi nie gro­zi prze­nie­sie­nie do zwy­kłej jed­nost­ki, bo ma oku­la­ry, do tego mówi ró­żny­mi języ­ka­mi i pi­sze na ma­szy­nie. Kur­wa, cze­mu Ro­sen­krantz mil­czy, prze­cież to on jako star­szy sze­re­go­wy po­wi­nien mó­wić!

– Pa­nie po­rucz­ni­ku, to sze­re­go­wy Gu­il­den­stern. – Szta­bo­wy pi­sarz wska­zał ręką na kie­row­cę. – Dru­ga po­ło­wa du­etu z Ham­le­ta, bo ja to prze­cież star­szy sze­re­go­wy Ro­sen­krantz – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie i do tego dość bez­czel­nie.

– Nie je­stem śle­py, Ro­sen­krantz – od­po­wie­dział po­rucz­nik. – Spier­da­lać stąd – rzu­cił jak­by od nie­chce­nia i szyb­ko po­na­glił sto­jących jak słu­py soli sze­re­gow­ców. – Spier­da­lać, ale już! Na kwa­te­ry, nie chcę żad­nych kło­po­tów, zro­zu­mia­no?

Ode­szli szyb­kim kro­kiem, a ofi­cer za­miast pó­jść z nimi w kie­run­ku kwa­ter, po­sze­dł głębiej w las.

– Gdzie on, kur­wa, idzie? – wy­du­sił Gu­il­den­stern.

– Może na le­wi­znę. – Ro­sen­krantz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Ofi­cer? – Ta­kie roz­wi­ąza­nie nie mie­ści­ło się w gło­wie Gu­il­den­ster­na. Mie­li dość roz­ry­wek, lep­sze kan­ty­ny, prze­pust­ki! Po co mia­łby to ro­bić. Jak go za­trzy­ma Mi­li­ta­ry Po­li­ce, będzie miał duże pro­ble­my. Żan­dar­me­ria była twar­da, a po­łów ofi­ce­ra da­wał szan­sę na bo­nu­sy, po­ka­zy­wał, że pa­trol MP nie pęka.

– A co? Ofi­cer też czło­wiek – za­śmiał się Ro­sen­krantz.

– W środ­ku lasu, w środ­ku nocy?!

– Jego spra­wa – za­ko­ńczył dys­ku­sję Ro­sen­krantz, wy­ci­ąga­jąc z kie­sze­ni pacz­kę luc­ky stri­ke’ów. Na Bro­okly­nie nie pa­lił, krztu­sił się, ale tu, w woju... Z tymi oku­la­ra­mi ze szkła­mi jak den­ka, bu­do­wą pa­jąka i no­sem wiel­kim jak u dzio­ba­ka mu­siał mieć ja­kąś męską spraw­no­ść. Poza tym pa­le­nie zbli­ża lu­dzi, uła­twia kon­tak­ty, a on za­wsze miał pa­pie­ro­sy i mógł często­wać. Dał ła­ska­wie jed­ne­go Gu­il­den­ster­no­wi. Po chwi­li pa­li­li, za­ci­ąga­jąc się dy­mem po raz ostat­ni tego dnia.

– Skąd znasz tego mło­de­go bycz­ka? – za­py­tał Gu­il­den­stern.

– To Ir­land­czyk. Rudy jak lis. Chy­ba z Chi­ca­go, Kel­ly się na­zy­wa. Con­nor Kel­ly – po­wie­dział Ro­sen­krantz z taką dumą, jak­by to przed nim wła­śnie zdraj­ca Joe „Duc­ky” Me­dwick wy­ja­wiał ta­jem­ni­cę uciecz­ki z bro­okly­ńskich Do­dger­sów do Giants. – Musi być dzia­ny. Albo ja­kiś mądra­la jak rebe. Bez któ­re­jś z tych rze­czy nie po­zwa­la­ją na Ha­rvar­dzie na­wet za­ci­ągnąć się po­wie­trzem – po­wie­dział z nut­ką żalu w gło­sie. Ro­sen­krantz ma­rzył o któ­re­jś z uczel­ni Ligi Blusz­czo­wej, ale nie czuł się dość uta­len­to­wa­ny, by my­śleć o sty­pen­dium, a kasa na cze­sne... Mu­sia­łby wy­grać na lo­te­rii.

– Ha­rvard... Chi­ca­go... – za­my­ślił się Gu­il­den­stern.

To wy­ja­śnia­ło ten nie­mal ide­al­ny, ja­śnie-kur­wa-pa­ński ak­cent. Je­ba­ny stu­den­ciak, in­te­li­gent! A ta nut­ka w gło­sie... Nie­na­wi­dził chi­ca­gow­skie­go ak­cen­tu od cza­su, kie­dy pod­słu­chał dwie dziew­czy­ny: „Och, ci chłop­cy z Tek­sa­su, mają taki faj­ny ak­cent, praw­dzi­we mru­czące sło­dzia­ki!”. „Ta­aak – po­twier­dzi­ła dru­ga – ale ci z Chi­ca­go też sek­sow­nie mó­wią. Nie to, co ci nasi, Bro­oklyn i całe to Long Is­land”. Żeby to były ja­kieś sik­sy, ale to były dwa ży­dow­skie ko­cia­ki! Ode­brał to jak zdra­dę i się nie po­my­lił. W chwi­lę pó­źniej jed­na z nich ta­ńczy­ła z ja­ki­mś ma­ka­ro­nia­rzem z Man­hat­ta­nu.

– A ty skąd wiesz ta­kie rze­czy? – Gu­il­den­stern wró­cił do te­ma­tu.

Ro­sen­krantz nie od­po­wie­dział, tyl­ko za­ci­ągał się pa­pie­ro­sem.

– Nie bądź śmok!

Na pró­żno, ten mały fiut Ro­sen­krantz znów de­lek­to­wał się mil­cze­niem, Gu­il­den­stern z se­kun­dy na se­kun­dę czuł, że wzbie­ra w nim zło­ść, że w ko­ńcu eks­plo­du­je, i gdy był już do­pro­wa­dzo­ny do szew­skiej pa­sji, jego ko­le­ga prze­stał ce­le­bro­wać ta­jem­ni­cę.

– To może być mój przy­szły prze­ło­żo­ny – po­wie­dział, pró­bu­jąc za­cho­wać twarz po­ke­rzy­sty. – To ofi­cer z In­tel­li­gen­ce.

– Pie­przysz, to in­te­li­gent­ny?

– Tak, to ofi­cer wy­wia­du z Gmun­den. To on roz­ma­wiał ze mną o prze­nie­sie­niu...

Gmun­den. Moc­no pod­kre­ślił tę na­zwę, choć nie miał po­jęcia czy Gu­il­den­stern wie­dział, że tam wła­śnie była kwa­te­ra głów­na Co­un­ter In­tel­li­gen­ce Corps.

– Po tym, jak nas tu na­krył, prze­nie­sie­nie do wy­wia­du zo­ba­czysz jak świ­nia nie­bo – wy­bu­chł Gu­il­den­stern.

Nie ży­czył Ro­sen­krant­zo­wi ta­kiej po­ra­żki, bo wte­dy pro­por­cjo­nal­na kara spo­tka­ła­by ta­kże i jego. Pal­nął tak po pro­stu, z za­zdro­ści, że to kum­pel do­stał taką pro­po­zy­cję. Kto wie, może po ta­kiej słu­żbie tra­fi na do­brą uczel­nię, bo w prze­ciw­nym ra­zie mógł li­czyć po po­wro­cie z woja tyl­ko na dal­sze kręce­nie fa­je­rą. Wy­żej sta­no­wi­ska kie­row­cy li­mu­zy­ny nie pod­sko­czy, i to tyl­ko je­śli tra­fi na bo­ga­te­go ży­dow­skie­go przed­si­ębior­cę.

– Wiesz co... – Ro­sen­krantz znów za­wie­sił głos, a Gu­il­den­stern miał ocho­tę dać mu za to w ryja. – To faj­ny fa­cet i wy­da­je mi się, że też po­sze­dł się od­lać na grób tego skur­wy­sy­na. A poza tym...

– Co „poza tym”? – wy­ce­dził znie­cier­pli­wio­ny Ro­sen­krantz.

– Tak poza tym to zro­bi­łem ci re­kla­mę, po­wie­dzia­łem Kel­ly’emu, że nikt tak nie po­wo­zi jak ty! A on szu­ka do­bre­go kie­row­cy. – Za­pa­dła ci­sza, Gu­il­den­stern oba­wiał się, że to pod­pu­cha. Mil­czał więc, bo­jąc się ode­zwać, tym­cza­sem Ro­sen­krantz ci­ągnął da­lej: – In­te­li­gent­ni naj­chęt­niej wer­bu­ją tych, co mó­wią wie­lo­ma języ­ka­mi, ale szu­ka­ją ta­kże in­nych spe­cjal­no­ści. Ży­dzi są mile wi­dzia­ni... bo orien­tu­jesz się chy­ba, czym przede wszyst­kim zaj­mu­je się te­raz Co­un­ter In­tel­li­gen­ce Corps?

Oczy­wi­ście, że Gu­il­den­stern wie­dział, czym przede wszyst­kim zaj­mu­je się CIC. Ła­pa­niem na­zi­stów!

– Po­rucz­nik Kel­ly pro­wa­dzi je­den z ze­spo­łów, to zna­czy do­pie­ro co usa­mo­dziel­nił się i bu­du­je swo­ją gru­pę, a wierz mi, jest na­pa­lo­ny na tę ro­bo­tę tak jak ty i ja. Po­dob­no ma ja­ki­chś krew­nych w Eu­ro­pie, któ­rych za­bi­li Niem­cy!

– Mam szan­sę? Nie ro­bisz so­bie ze mnie jaj? – Twarz Gu­il­den­ster­na wy­krzy­wi­ła się w ban­dyc­kim uśmie­chu, zła­pał na­gle Ro­sen­krant­za za kla­py, po­trząsnął nim i za­sy­czał: – Pier­do­lisz... – Jego głos był ostry jak spręży­no­wy nóż, któ­ry wy­ci­ągnął z kie­sze­ni.

– O co ci cho­dzi? – Ro­sen­krantz był prze­ra­żo­ny.

– Prze­cież to nie ofi­cer wy­wia­du! Okła­ma­łeś mnie, masz mnie za idio­tę? – Nóż za­bły­snął na wy­so­ko­ści nosa szta­bo­we­go kan­ce­li­sty.

Ro­sen­krantz czuł, jak pot spły­wa mu z czo­ła, ale się uśmiech­nął.

– Kur­wa, za­kpi­łeś ze mnie i jesz­cze cię to bawi? „In­te­li­gent­ni” cho­dzą w mun­du­rach bez dys­tynk­cji, ro­bisz mnie w chu­ja!

Fakt, lu­dzie z Co­un­ter In­tel­li­gen­ce Corps cho­dzi­li w mun­du­rach bez ozna­cze­nia jed­nost­ki i bez dys­tynk­cji.

– Wi­docz­nie po­ży­czył. – Ro­sen­krantz klep­nął Gu­il­den­ster­na w ra­mię. – To są za po­wa­żne spra­wy, żeby so­bie żar­to­wać, masz szan­se jak cho­le­ra! Zo­ba­czysz, dzień, góra dwa, i do­sta­nie­my prze­nie­sie­nie, a w przy­szłym ty­go­dniu będzie­my ła­pać ta­kich skur­wie­li jak He­in­rich Hit­zin­ger, na któ­re­go grób na­szcza­li­śmy!

„To by­łby praw­dzi­wy home run – po­my­ślał Gu­il­den­stern – i to taki poza sta­dion”.

Obej­rzał się za sie­bie, ale ru­de­go ofi­ce­ra już nie było, zsze­dł z dro­gi, za­tem po­sze­dł w kie­run­ku gro­bu tego skur­wy­sy­na. Rów­ny gość, za parę dni ich do­wód­ca!ROZ­DZIAŁ 1

Sier­pień 1945
War­sza­wa, ho­tel Po­lo­nia Pa­la­ce

Pasy star­to­we po­zna­czo­ne były le­ja­mi po bom­bach i po­ci­skach tak, jak­by nie był to port lot­ni­czy eu­ro­pej­skiej sto­li­cy, tyl­ko po­wierzch­nia Ksi­ęży­ca. Trze­ba było nie lada kunsz­tu, by ostat­nie­go dnia lip­ca 1945 roku wy­lądo­wać na pla­ne­cie War­sza­wa mi­ędzy kra­te­ra­mi lądo­wi­ska. Za­raz po nim dwóch ko­lej­nych pi­lo­tów po­sa­dzi­ło ma­szy­ny trans­por­to­we C-47 Da­ko­ta.

Zna­mie­ni­ty pa­sa­żer le­ciał wraz z żoną Cor­ne­lią z Ber­li­na, któ­ry wy­dał im się mo­rzem gru­zów, ale ci, któ­rzy byli w War­sza­wie, mó­wi­li im, że tam będzie zna­cze­nie go­rzej. Nie do wia­ry, ale mie­li ra­cję! To, że są w War­sza­wie, mo­gli po­znać po ogól­nym za­ry­sie tego, co zna­li sprzed sied­miu lat, oraz po rze­ce, któ­ra pły­nęła jak na ma­pie. Tak my­ślał, kie­dy lądo­wa­li tu w przed­dzień rocz­ni­cy wy­bu­chu po­wsta­nia. Wy­bu­chło, bo wie­le so­bie obie­cy­wa­no. Po so­bie, po Ro­sja­nach, po za­chod­nich alian­tach. Prze­li­cy­to­wa­li, przede wszyst­kim nie do­ce­ni­li so­wiec­kie­go cy­ni­zmu, i mia­sto przez ko­lej­nych sze­śćdzie­si­ąt dni było do­bi­ja­ne przez Niem­ców.

Do­bi­ja­ne, ale nie za­bi­te. Śmie­rć do­ko­na­ła się po ka­pi­tu­la­cji, bo Niem­com nie wy­star­czy­ło spa­le­nie get­ta i wy­wie­zie­nie do obo­zów kil­ku­set ty­si­ęcy war­szaw­skich Ży­dów, nie po­prze­sta­li na dwu­stu ty­si­ącach ofiar po­wsta­nia, mu­sie­li jesz­cze to mia­sto uni­ce­stwić. Hi­tler i Niem­cy nie wie­rzy­li w zmar­twych­wsta­nie, ale war­sza­wia­cy i Po­la­cy naj­wy­ra­źniej tak.

Am­ba­sa­dor Sta­nów Zjed­no­czo­nych, jego eks­ce­len­cja Ar­thur Bliss Lane, miał co­dzien­nie nowe do­wo­dy na od­ra­dza­nie się War­sza­wy i nie­ste­ty na re­ali­zo­wa­ną krok po kro­ku po­li­ty­kę so­wie­ty­za­cji Pol­ski. Po­czuł to na lot­ni­sku, gdzie za­je­cha­ły na ich po­wi­ta­nie trzy auta, jeep pro­wa­dzo­ny przez po­rucz­ni­ka ma­ry­nar­ki Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Wil­lia­ma To­ne­ska, prze­ma­lo­wa­na na zie­lo­no, sta­ra, ber­li­ńska tak­sów­ka, któ­ra słu­ży­ła pol­skie­mu mi­ni­stro­wi Rzy­mow­skie­mu jako słu­żbo­wa li­mu­zy­na, i wresz­cie auto so­wiec­kie­go am­ba­sa­do­ra Wik­to­ra Le­bie­die­wa.

Po po­wi­ta­niu uda­li się do am­ba­sa­dy, któ­ra jak wie­le in­nych pla­có­wek dy­plo­ma­tycz­nych mie­ści­ła się w Ho­te­lu Po­lo­nia, cu­dem oca­la­łym pod­czas bom­bar­do­wań. Tym­cza­so­wa sie­dzi­ba am­ba­sa­dy, ob­wie­szo­na fla­ga­mi ko­ali­cji, da­wa­ła mo­żli­wo­ść roz­po­czy­na­nia no­we­go dnia od spoj­rze­nia z góry na od­ra­dza­jące się mia­sto. Sam bu­dy­nek ho­te­lu, sze­ścio­pi­ętro­wy, czy­li na stan­dar­dy ame­ry­ka­ńskie tyle co nic, tu­taj ja­wił się jako gi­gant. W Pol­sce, tak jak zresz­tą w ca­łej Eu­ro­pie, nie było dra­pa­czy chmur.

W od­le­gło­ści kil­ku­set me­trów stał oka­le­czo­ny dra­pacz chmur Pru­den­tial. Nie było go, kie­dy za­trzy­mał się w War­sza­wie po raz pierw­szy, w roku 1919. Pra­co­wał już w słu­żbach dy­plo­ma­tycz­nych, miał za sobą dwu­let­nią pra­cę na sta­no­wi­sku se­kre­ta­rza am­ba­sa­dy USA w Rzy­mie. Kie­dy wró­cił tu w 1937 roku, Pru­den­tial już stał, był dumą war­sza­wia­ków, a on nie był już nie­opie­rzo­nym mło­dzie­ńcem, lecz do­świad­czo­nym dy­plo­ma­tą, któ­ry piął się hie­rar­chii, spędza­jąc czas na mi­sjach w Lon­dy­nie, Bu­enos Aires, Ber­nie i Ma­na­gui. Od 1936 roku re­pre­zen­to­wał już USA jako po­seł na Li­twie, Ło­twie i w Es­to­nii. Stam­tąd prze­kie­ro­wa­no go do po­sel­stwa w Bel­gra­dzie i wte­dy wła­śnie za­trzy­mał się w War­sza­wie. Zmie­ni­ła się przez osiem lat i to nie tyl­ko za spra­wą dra­pa­cza chmur z pla­cu Na­po­le­ona.

Mimo że Bliss Lane zwie­dził ka­wał świa­ta, to sto­li­ca Pol­ski zro­bi­ła na nim wra­że­nie, ale nie dane mu było zo­stać w niej na dłu­żej... Miał ho­nor być już nie tyl­ko po­słem, ale i am­ba­sa­do­rem USA. Na­wet jak na ab­sol­wen­ta Yale była to wspa­nia­ła ka­rie­ra. Ci, któ­rzy mu jej za­zdro­ści­li, nie zda­wa­li so­bie spra­wy z ogro­mu wy­zwań, ja­kie sam przed sobą sta­wiał. War­sza­wa nie była dla nie­go tram­po­li­ną do tego, by wsko­czyć na jesz­cze wa­żniej­szy am­ba­sa­dor­ski fo­tel lub zje­chać do Wa­szyng­to­nu, za­in­sta­lo­wać się w De­par­ta­men­cie Sta­nu i tam dys­kon­to­wać swe po­nad­dwu­dzie­sto­let­nie do­świad­cze­nie wy­nie­sio­ne z pra­cy na pla­ców­kach na ca­łym świe­cie. Wie­lu by tak zro­bi­ło, ale Ar­thur nie miał w so­bie dość cy­ni­zmu, za­miast pra­co­wać dla rządu i sie­bie, my­ślał o mi­sji ra­to­wa­nia kra­ju znad Wi­sły. Nie mógł za­ak­cep­to­wać fak­tu, że Ame­ry­ka i jej so­jusz­ni­cy z ci­chą apro­ba­tą ob­ser­wo­wa­li, jak Sta­lin z dnia na dzień po­sze­rza swą kon­tro­lę nad Pol­ską. Chciał wpły­nąć na pre­zy­den­ta i De­par­ta­ment Sta­nu, by Ame­ry­ka od­stąpi­ła od po­li­ty­ki ustępstw wo­bec Ro­sji, choć do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z tego, że aby tak się sta­ło, po­trzeb­ny był cud.

Od pierw­sze­go dnia czuł, że ten kraj jest zdra­dza­ny, bo jest tyl­ko przy­staw­ką do uczty wiel­kich tego świa­ta. 21 wrze­śnia 1944 roku pre­zy­den­ta Ro­ose­velt mia­no­wał go bo­wiem am­ba­sa­do­rem przy rządzie RP w Lon­dy­nie, ale Bliss Lane ni­g­dy tam nie po­je­chał, był am­ba­sa­do­rem bez am­ba­sa­dy, któ­ry re­zy­do­wał w sto­li­cy swo­je­go kra­ju, bo Ame­ry­ka la­wi­ro­wa­ła mi­ędzy dwo­ma pol­ski­mi rząda­mi, tym ofi­cjal­nym, ma­jącym sie­dzi­bę w Lon­dy­nie, i tym usta­no­wio­nym przez So­wie­tów, któ­ry urzędo­wał w Lu­bli­nie. Po kon­fe­ren­cji ja­łta­ńskiej na­stęp­ca Ro­ose­vel­ta utrzy­mał jego man­dat przy rządzie w War­sza­wie, skła­da­jącym się co praw­da z po­li­ty­ków nie­ko­mu­ni­stycz­nych, tak zwa­nych lon­dy­ńczy­ków, któ­rzy jed­nak naj­pierw mu­sie­li po­ja­wić się w Mo­skwie.

Nie­szczęsna po­li­ty­ka ustępstw... So­wie­ci nie tyl­ko za­in­sta­lo­wa­li w Pol­sce rząd, w któ­rym do­mi­no­wa­li ich lu­dzie, ale do­sta­li zgo­dę na od­kro­je­nie jej wschod­nich kre­sów. Pol­ska stra­ci­ła pra­wie po­ło­wę po­wierzch­ni kra­ju, któ­ra przed woj­ną li­czy­ła bli­sko trzy­sta dzie­wi­ęćdzie­si­ąt ty­si­ęcy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych, w za­mian zaś do­sta­ła nie­co po­nad sto ty­si­ęcy tak zwa­nych ziem od­zy­ska­nych. Oka­le­czo­ny przez woj­nę kraj mu­siał się te­raz bo­ry­kać nie tyl­ko z tra­gicz­ną sy­tu­acją go­spo­dar­czą i żmud­ną od­bu­do­wą, ale i exo­du­sem lud­no­ści. Mi­lio­ny Po­la­ków je­cha­ły ze wscho­du na za­chód, gdzie wci­ąż miesz­ka­ły jesz­cze mi­lio­ny Niem­ców.

Pol­ska była te­raz jak sza­chow­ni­ca, może na­wet bar­dziej jak mo­zai­ka albo – to okre­śle­nie było naj­wła­ściw­sze – plan­sza puz­zli, któ­rą na­le­ży uło­żyć nie z jed­ne­go, a z kil­ku kom­ple­tów ele­men­tów. Do tego ta plan­sza ma w so­bie dziu­ry, wie­le dziur zie­jących pust­ką, z osma­lo­ny­mi brze­ga­mi, z ad­no­ta­cją, że te­ren jest za­mi­no­wa­ny.

Ale to nie był wbrew po­zo­rom pro­blem w ob­li­czu in­ne­go – re­gu­la­mi­nu gry.

Uma­wia­no się i przy­rze­ka­no. So­len­nie, uczci­wie ze sło­wa­mi ho­no­ru. Tyle że była to umo­wa na pil­no­wa­nie owiec, któ­rą pa­sterz za­wa­rł z wil­kiem. Prze­no­śnia nie była zbyt od­le­gła, bo dru­gą stro­ną umo­wy był nie­dźwie­dź, z po­zo­ru do­bro­dusz­ny, ale tak na­praw­dę okrut­ny, bez­dusz­ny i prze­bie­gły. To on do­rzu­cał lub za­bie­rał ele­men­ty puz­zli, a je­śli ktoś zwra­cał mu uwa­gę, gro­ził wy­wró­ce­niem sto­li­ka. Dla­te­go w Pol­sce wci­ąż sta­cjo­no­wa­ły so­wiec­kie woj­ska, a na Zie­miach Od­zy­ska­nych ko­men­dan­ci wo­jen­ni ko­kie­to­wa­li nie­miec­ką lud­no­ść, jak­by chcie­li po­ka­zać, kto tu rządzi i stwo­rzyć po­zo­ry tym­cza­so­wo­ści i nie­pew­no­ści. Je­dy­ne, co mia­ło być pew­ne, to ra­dziec­ka wła­dza, bez­po­śred­nia czy tyl­ko po­śred­nia, ale trzy­ma­jąca w ry­zach kraj nad Wi­słą, tak jak przez sto pi­ęćdzie­si­ąt lat ro­bi­ła to car­ska Ro­sja.

Bliss Lane pra­co­wał nad tym, by Sta­ny Zjed­no­czo­ne nie do­pu­ści­ły by So­wie­cie nie czu­li się w Pol­sce jak w swo­jej ko­lo­nii.

Wal­dorf

Z da­le­ka wszyst­ko wy­gląda­ło jak na land­szaf­cie, któ­ry mo­żna po­wie­sić w miesz­cza­ńskim domu. W tle góry i błękit­ne nie­bo z bia­ły­mi ba­ran­ka­mi chmur, pro­mie­nie sło­necz­ne wy­cho­dzące i pa­da­jące na wie­żę ko­śció­łka, sto­jące­go w środ­ku ma­low­ni­czej osa­dy. Wo­kół pola i lasy. Bra­ko­wa­ło tyl­ko je­le­nia i sa­ren, któ­re uzu­pe­łnia­ły­by idyl­licz­ny ob­ra­zek. Ma­le­ńka pa­ra­fia ewan­ge­lic­ka pod we­zwa­niem Du­cha Świ­ęte­go w Wal­dorf obej­mo­wa­ła wieś za­po­mnia­ną nie tyl­ko przez lu­dzi, ale i Boga. Domy sta­ły pu­ste, wszy­scy miesz­ka­ńcy, a nie było ich wie­lu, wy­je­cha­li, zo­sta­wia­jąc po so­bie go­spo­dar­stwa, któ­rych nie chcie­li za­sie­dlić Po­la­cy. Te oko­li­ce, po­dob­nie jak całe Nie­der­schle­sien i Glat­zer Länd­chen, wy­lud­nia­ły się. Szcze­gól­nie stąd, z pod­gór­skich wio­sek, mło­dzi lu­dzie wy­je­żdża­li do miast i to do wi­ęk­szych niż Glatz.

Pro­bo­stwo, skrom­ne, tra­cące ra­cję bytu, trwa­ło jed­nak wbrew wszyst­kie­mu. Pa­stor Fritz Ni­vel był szczu­płym, wy­so­kim mężczy­zną po czter­dzie­st­ce. Miał po­ci­ągłą twarz, pro­sty nos, sil­nie za­ry­so­wa­ny pod­bró­dek i skro­nie przy­pró­szo­ne si­wi­zną. Po­wie­dzieć, że ma do­sko­na­ły wzrok, to po­dać tyl­ko po­ło­wę praw­dy, bo fak­tycz­nie miał so­ko­li wzrok, tyle że w za­le­d­wie jed­nym oku, dru­gie, po uszko­dzo­nym oczo­do­le, mu­siał za­kry­wać opa­ską, przez co jego em­ploi z in­te­li­genc­kie­go sta­ło się po tro­sze pi­rac­kie.

Rana nie była fron­to­wa, to pa­mi­ąt­ka po stu­denc­kich cza­sach, sztu­bac­kich, pe­łnych fa­łszy­wie po­jęte­go ho­no­ru zry­wach, ta­kich jak po­je­dyn­ki na szpa­dy. On w swo­im mło­dzie­ńczym unie­sie­niu spre­zen­to­wał ry­wa­lo­wi de­li­kat­ną szra­mę na po­licz­ku, sam zaś zo­stał z przy­krą pa­mi­ąt­ką, któ­ra zmie­ni­ła jego ży­cie. Opo­wia­dał pó­źniej, że roz­ci­ęta brew i po­wie­ka oraz uszko­dzo­ne lewe oko spo­wo­do­wa­ły, że po­sta­no­wił od­mie­nić swo­je ży­cie, z wy­dzia­łu przy­rod­ni­cze­go prze­sze­dł na teo­lo­gicz­ny i zo­stał pa­sto­rem. Te­raz nie za­da­wa­no py­tań o jego ranę, bo oka­le­czo­nych Niem­ców było prze­ra­ża­jąco wie­lu, in­nych ra­czej cie­ka­wi­ło, dla­cze­go trwał na du­cho­wym po­ste­run­ku. Praw­da była ba­nal­na. Nie ewa­ku­ował się, bo za­cho­ro­wał.

By­łby tu sam, gdy­by nie dia­ko­ni­sa Chri­sti­ne i pa­ro­bek Klaus. Pi­ęk­na mło­da ko­bie­ta skry­wa­ła blond wło­sy pod chust­ką. W sto­li­cy ła­ma­ła­by męskie ser­ca, po­świ­ęci­ła się jed­nak Bogu. Pó­źniej za­ry­zy­ko­wa­ła wie­le, by po­móc ojcu Frit­zo­wi. Skrom­nie tłu­ma­czy­ła, że prze­je­żdża­ła tyl­ko przez Wal­dorf, kie­dy zo­ba­czy­ła Frit­za w po­trze­bie. Z ko­lei pa­ro­bek Klaus, choć już nie­mło­dy, był po­tężny jak dąb i sil­ny jak tur. Nie zmo­bi­li­zo­wa­no go, bo był opó­źnio­ny w roz­wo­ju, po­tul­ny jak ba­ra­nek, ale gdy­by przy­szło co do cze­go, obro­ni­łby ple­ba­nię.

Tego dnia przy­był ja­kiś na­ci­ągacz po­da­jący się za by­łe­go miesz­ka­ńca wsi. Fritz oba­wiał się, że to wy­łu­dzacz, oszust albo sza­brow­nik, ale z Klau­sem czuł się pew­nie i po­sta­no­wił tą spra­wą za­jąć się pó­źniej. Dzi­siaj nikt mu nie prze­szka­dzał, mógł w spo­ko­ju pra­co­wać, bo w ko­ńcu naj­bar­dziej in­te­re­so­wa­ły go ba­da­nia re­li­gii, hi­sto­ria kul­tów a ta­kże dro­gi do bo­sko­ści, któ­re obie­ra­li lu­dzie, a zwłasz­cza Niem­cy na prze­strze­ni wie­ków. Pra­co­wał w ostat­nich ty­go­dniach nie­zwy­kle ci­ężko, bo nie było wia­do­mo, jak dłu­go dane mu będzie pro­wa­dzić pra­cę na­uko­wą. Tego po­po­łud­nia chciał do­ko­ńczyć syn­te­zę nie­miec­kie­go sys­te­mu edu­ka­cji, któ­ry dia­me­tral­nie zmie­nił się po roku 1933. Zna­mien­ne, że przed tymi wy­bo­ra­mi po­pa­rło Adol­fa Hi­tle­ra i jego par­tię kil­ku­set pro­fe­so­rów wy­ższych uczel­ni!

Mniej za­ska­ku­jąca była szyb­ko­ść i ocho­ta, z jaką na­uczy­cie­le i ro­dzi­ce przy­stąpi­li do prze­sta­wie­nia zwrot­ni­cy edu­ka­cji na tory na­ro­do­we­go so­cja­li­zmu. Wy­ru­go­wa­no z pro­gra­mu na­ucza­nia lek­cje re­li­gii, a w roku szkol­nym 1939/40 wpro­wa­dzo­no obo­wi­ąz­ko­wą przy­na­le­żno­ść do Hi­tler­ju­gend. Oczy­wi­ście dla chłop­ców, bo dziew­częta mia­ły się za­pi­sy­wać do Bund Deut­scher Mädel. Chłop­cy przy­go­to­wy­wa­li się do wal­ki, dziew­częta do roli żon i ma­tek. W ten spo­sób za­mknął się pe­wien etap, trwa­jący sie­dem­na­ście lat. Hi­tler­ju­gend ist­nia­ło od 1922 roku, wpierw jako Ju­gend­bund der NSDAP, bo na­zwę Hi­tler­ju­gend, Bund deut­scher Ar­be­iter­ju­gend wpro­wa­dzo­no w lip­cu 1926 roku i do­pie­ro wte­dy włączo­no mło­dzie­żo­wą or­ga­ni­za­cję do struk­tur SA. Pra­ca wy­cho­waw­cza od­by­wa­ła się na uli­cach, bo, jak mó­wi­li ide­olo­dzy NSDAP, we­imar­ski sy­fi­lis i czer­wo­ny trąd pró­bo­wa­ły się we­drzeć w nie­miec­kie umy­sły. Za­nim Hi­tler­ju­gend sta­ło się or­ga­ni­za­cją szkol­ną i in­te­gral­ną częścią sys­te­mu edu­ka­cyj­ne­go, jej człon­ko­wie bili się na uli­cach z ko­mu­ni­stycz­nym Czer­wo­nym Fron­tem.

Na prze­ło­mie lat dwu­dzie­stych i trzy­dzie­stych dzia­ła­ło wie­le nie­for­mal­nych grup mło­dzie­żo­wych o trud­nych do spa­mi­ęta­nia na­zwach. Fritz zbli­żył no­tes do je­dy­ne­go, wi­dzące­go oka, żeby roz­szy­fro­wać na­ba­zgra­ne po­spiesz­nie no­tat­ki. Le­ip­zig Meu­ten i Sza­rot­ko­wi Pi­ra­ci oraz ham­bur­scy de­ge­ne­ra­ci ze Swin­gju­gend Ko­ścio­ło­wi też się nie po­do­ba­li, bo byli pod wpły­wem dzi­kiej ży­dow­sko-mu­rzy­ńskej mody z Ame­ry­ki. Jazz, swing, przy­dłu­gie wło­sy i nie­sto­sow­ne ta­ńce. Po 1933 roku wszyst­kie te gru­py za­częły zni­kać z nie­miec­kich ulic – pa­stor aż ota­rł pot z czo­ła, my­śląc o tych sza­ta­ńskich oby­cza­jach.

Mówi się, że po la­tach ja­kiś ba­dacz spoj­rzy na to wszyst­ko z dy­stan­su i na­pi­sze, że to był osta­tecz­ny etap for­mo­wa­nia się Trze­ciej Rze­szy. Nic bar­dziej błęd­ne­go! Ale niby skąd mają wie­dzieć, sko­ro te­raz wie o tym nie­wie­lu? To, co dzia­ło się w Niem­czech, było tyl­ko eta­pem prze­jścio­wym, Adolf Hi­tler wo­dzem tym­cza­so­wym, a NSDAP tyl­ko epi­zo­dem w dro­dze do od­bu­do­wy ger­ma­ńskie­go im­pe­rium, któ­re­go jądrem i spo­iwem by­ła­by od­ro­dzo­na wia­ra przod­ków.

Hi­tler ogra­ni­czał wpły­wy Ko­ścio­ła i bu­do­wał nowy ry­tu­ał. Od­rzu­ca­jąc chrze­ści­ja­ństwo, za­pro­po­no­wał w jego miej­sce kult swo­jej oso­by, po­stępu­jąc do­kład­nie jak so­wiec­ki dyk­ta­tor Sta­lin. Tym­cza­sem w Niem­czech byli lu­dzie, któ­rzy w swych pla­nach szli da­lej. Hess, Him­m­ler, Hey­drich i wie­lu in­nych chcie­li wy­rwać z ko­rze­nia­mi owo­ce ży­dow­skiej baj­ki, jak na­zy­wa­li chrze­ści­ja­ństwo, i za­stąpić je nową re­li­gią nie­miec­ką. Za­mek We­wels­burg miał być no­wym Wa­ty­ka­nem, Him­m­ler no­wym pa­pie­żem, naj­wy­żsi ofi­ce­ro­wie Schutz­staf­fel jego kar­dy­na­ła­mi, a za­kon SS wła­dzą wy­ko­naw­czą tego „ko­ścio­ła”. Two­rzo­no wła­sne ry­tu­ały, świ­ąty­nie i stop­nie wta­jem­ni­cze­nia, na­wet sza­ty, i wca­le nie czar­ne, ale bia­łe! Tak, na spe­cjal­ne oka­zje naj­wy­żsi ran­gą es­es­ma­ni przy­wdzie­wa­li bia­łe uni­for­my. Two­rzy­ła się nowa eli­ta, któ­ra mia­ła nie tyl­ko wy­ru­go­wać chrze­ści­ja­ństwo, ale ta­kże od­su­nąć od wła­dzy NSDAP, two­rząc z SS i jego re­li­gii pod­sta­wę ist­nie­nia Ty­si­ąc­let­niej Rze­szy.

Na dzi­siaj ko­niec, po­sta­no­wił pa­stor Fritz Ni­vel. Odło­żył pió­ro, za­mknął ka­jet i scho­wał swój pi­sar­ski ze­staw do skryt­ki pod podło­gą. Miał świa­do­mo­ść, że jego dzia­łal­no­ść na­uko­wa mo­gła­by zo­stać źle ode­bra­na. Roz­pro­sto­wał zmęczo­ne dło­nie, upił łyk wody z ka­raf­ki i wy­sze­dł ze swo­je­go po­ko­ju, by za­py­tać Klau­sa, jak się mają spra­wy z Niem­cem, któ­ry za­pu­kał dzi­siaj do jego drzwi. Nie było zbyt pó­źno, więc po­śle go jesz­cze do Grüne­wal­du, żeby za­py­tał się, czy in­truz nie szu­kał szczęścia ta­kże u nich.

Grüne­wald, Dol­ny Śląsk

Horst Ben­der od nie­daw­na pra­co­wał dla agro­no­ma, dok­to­ra Han­sa Ho­se­ra. Wo­jen­na za­wie­ru­cha spra­wi­ła, że w rze­czy­wi­sto­ści szyb­ko zo­stał jego pra­wą ręką. Ostat­nie, trud­ne dla wszyst­kich mie­si­ące zmie­ni­ły wszyst­kich Niem­ców, a Ho­se­ra w szcze­gól­no­ści. Dok­tor był Niem­cem, co do tego nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści i nie zmie­nia­ły tego pew­ne szcze­gó­ły jego fi­zjo­no­mii: dość ni­sko po­ło­żo­ne uszy oraz wy­dat­ny nos. Nie one jed­nak de­cy­do­wa­ły o fa­tal­nym pierw­szym wra­że­niu. Otóż od trzech mie­si­ęcy wy­nędz­nia­ły Ho­ser nie był u fry­zje­ra, co spra­wia­ło, że miał przy­dłu­gie wło­sy, któ­re wcho­dzi­ły za uszy i ukła­da­ły się zło­śli­wie w pier­wo­ci­ny pej­sów, a ca­ło­ść bal­wier­skich za­nie­dbań wie­ńczy­ła oka­za­ła bro­da. Dok­to­ro­wi z oku­la­ra­mi na no­sie i we­łnia­nej czap­ce przy­po­mi­na­jącej myc­kę bra­ko­wa­ło tyl­ko cha­ła­tu, żeby przy­po­mi­nał znie­na­wi­dzo­nych Ży­dów.

W su­mie trud­no się dzi­wić, prze­cież nie­miec­ki ak­tor Fer­di­nand Ma­rian nie wy­gląda na Se­mi­tę, a jed­nak w zna­ko­mi­tym ob­ra­zie Żyd Süss nie­zwy­kle su­ge­styw­nie ode­grał cha­ła­cia­rza, któ­ry goli bro­dę, za­kła­da pe­ru­kę, a swo­je ła­chy za­mie­nia na dwor­skie atła­sy i je­dwa­bie, bia­łe po­ńczo­chy i pan­to­fle z kla­mer­ka­mi. Prze­brał się, a jed­nak nie za­tra­cił swo­ich cech, na­dal był chci­wym, skąpym kręta­czem, zde­ge­ne­ro­wa­nym de­wian­tem. Ma­rian pi­ęk­nie to za­grał, zu­pe­łnie jak­by się pa­trzy­ło nie na film fa­bu­lar­ny, a na kro­ni­kę ży­cia Jo­se­pha Süs­sa Op­pen­he­ime­ra, ban­kie­ra ksi­ęcia Ka­ro­la Alek­san­dra Wir­tem­ber­skie­go. Niby od­dłu­żył ksi­ęcia, ale co ukra­dł, to jego! Nic dziw­ne­go, że ko­ńco­wa sce­na eg­ze­ku­cji Süs­sa wy­wo­ła­ła w ki­nie praw­dzi­wy en­tu­zjazm, sam kla­skał za dwóch! Süs­sa wsa­dzo­no do klat­ki, udu­szo­no, aje­go zwło­ki wy­nie­sio­no wy­so­ko w górę. Ame­ry­ka­nie na­zy­wa­ją to hap­py en­dem.

Ma­rian za­grał to do­sko­na­le, może dla­te­go że świet­nie znał Ży­dów, jego pierw­sza żona byłą Ży­dów­ką, miał z nią cór­kę. Po­dob­no nie chciał grać w tym fil­mie, ale dok­tor Go­eb­bels po­tra­fił go prze­ko­nać. „Na pew­no po­mo­gła w tym ży­dow­ska ro­dzi­na ak­to­ra” – za­śmiał się w du­chu Horst Ben­der, zresz­tą i bez tego trud­no było w roku 1940 od­mó­wić mi­ni­stro­wi Jo­se­pho­wi Go­eb­bel­so­wi cze­go­kol­wiek.

Mimo podłej po­wierz­chow­no­ści Ho­ser po­zo­sta­wał zna­ko­mi­tym agro­no­mem, któ­re­mu Po­la­cy przy­zna­li czer­wo­ną kar­tę, bo tak się na­zy­wał spe­cjal­ny do­ku­ment chro­ni­ący przed wy­wóz­ką. Po­la­cy nie tyl­ko ce­ni­li i sza­no­wa­li dok­to­ra, ale i wspó­łczu­li mu. Zna­na była hi­sto­ria Ho­se­ra, jego żony i Hor­sta Ben­de­ra.

Hra­bia, któ­re­go ma­jąt­ku do­glądał dok­tor, od­sze­dł, bo nie wy­trzy­mał tych wszyst­kich okrop­nych wia­do­mo­ści z fron­tu, pew­nie zda­wał so­bie spra­wę z tego, że był zbyt sta­ry i scho­ro­wa­ny, by prze­żyć ewa­ku­ację. Młod­sza żona wy­je­cha­ła, uko­cha­ny sio­strze­niec był na fron­cie, więc Ho­ser po­sta­no­wił zo­stać, bo ktoś mu­siał pil­no­wać ma­jąt­ku. Szko­da mu było tej zie­mi, dwo­ru, a ta­kże pi­ęk­ne­go domu, w któ­rym miesz­kał.

Mimo że front tędy się nie prze­wa­lił, to po do­mo­stwie po­zo­sta­ła ru­ina oraz świe­że gro­by, któ­re skry­wa­ły cia­ła żony dok­to­ra oraz trój­ki dzie­ci. Obok była mo­gi­ła żo­łnie­rzy, ma­ru­de­rów We­hr­mach­tu, któ­rym Ho­ser udzie­lił schro­nie­nia. Po pro­stu żo­łnie­rze z roz­bi­te­go jak wie­le in­nych od­dzia­łu, śmier­tel­nie zmęcze­ni i prze­ra­że­ni, brud­ni, głod­ni, wi­ęk­szo­ść z nich ran­na. Było ich ośmiu, wci­ąż uzbro­jo­nych i go­to­wych do dal­szej wal­ki, może już nie za Füh­re­ra i Ty­si­ąc­let­nią Rze­szę, ale za sa­mych sie­bie.

Byli sła­bi, amu­ni­cji bra­ko­wa­ło, ale wie­rzy­li w to, że nie sprze­da­dzą ta­nio swo­jej skó­ry, że prze­bi­ją się do Pro­tek­to­ra­tu Czech i Mo­raw, gdzie nie­miec­kie od­dzia­ły sta­no­wi­ły jesz­cze zor­ga­ni­zo­wa­ną siłę, skąd bli­sko już było do Ame­ry­ka­nów, któ­rzy par­li przez Ba­wa­rię do Czech. I nie­po­trzeb­nie któ­ryś z nich to po­wie­dział, kie­dy zja­wił się mie­sza­ny od­dział SS i żan­dar­me­rii po­lo­wej. Bro­ni­ły się jesz­cze Ber­lin i Bre­slau, Ru­scy do­pie­ro wgry­za­li się w obro­nę Streh­len. Nad­cho­dził czas osta­tecz­nej bi­twy i Wun­der­waf­fe. My­śle­nie o wy­co­fy­wa­niu się, na­wet zor­ga­ni­zo­wa­nym, było zbrod­nią.

Dla­te­go żan­dar­mi i es­es­ma­ni uzna­li, że to tchó­rze, de­fe­ty­ści i zdraj­cy.

Dok­tor Ho­ser był wte­dy z pa­rob­kiem Jo­han­nem w Sieg­stadt, by z ap­te­ki pa­ństwa Ste­ine­rów wy­ci­ągnąć reszt­ki le­karstw, z pie­kar­ni mąkę, a ze skle­pów i opusz­czo­nych do­mów co­kol­wiek. Kie­dy wró­ci­li, Frau Ho­ser i jej dzie­ci już nie żyli, po­dob­nie jak żo­łnie­rze, któ­rym chcie­li po­móc. Dwór zaś pło­nął.

Ben­der po­grze­bał ich, a dok­tor od tego dnia za­mknął się w so­bie, stra­cił ele­gan­cję i do­sto­je­ństwo, prze­stał się go­lić i strzyc. Glat­zer Länd­chen po­dob­no od­da­no bez jed­ne­go strza­łu. Nie było żad­nej apo­ka­lip­sy, So­wie­ci wy­ży­li się na wcze­śniej zdo­by­tych mia­stach, tu­taj było w mia­rę spo­koj­nie, tro­chę mor­derstw i gwa­łtów, dużo kra­dzie­ży. Na wszel­ki wy­pa­dek przez pierw­sze ty­go­dnie ko­bie­ty, na­wet bar­dzo mło­de dziew­częta oraz sta­rusz­ki, ukry­wa­ły się po stry­chach, a na­wet cmen­ta­rzach.

Mi­nęło parę ty­go­dni i szyb­ko zro­zu­mia­no, że Ro­sja­nie od­pu­ści­li. Uzna­li, że co praw­da Ger­ma­nie to wro­go­wie, ale jak już zo­sta­li zdep­ta­ni, to bli­żej im do nich niż Po­la­ków. Wie­lu sło­dzi­ło Ru­skim, wo­ła­jąc: „Ru­ski do­bry, Po­lak zły”. Nie mu­sie­li się za bar­dzo sta­rać, ale Ben­der na wszel­ki wy­pa­dek był Cze­chem, miał do­ku­men­ty wy­sta­wio­ne na na­zwi­sko Be­dřich To­po­la­nek, to go chro­ni­ło przed wy­wóz­ką, bo nie miał co li­czyć na czer­wo­ną kar­tę. Po­la­cy ich skąpi­li, dla­te­go w oko­li­cy na­mno­ży­ło się Cze­chów. Cze­cho­sło­wac­cy agen­ci wy­da­wa­li pa­pie­ry na lewo i pra­wo, bo chcie­li udo­wod­nić ca­łe­mu świa­ta, że Klad­sko i Hrab­ství klad­ské na­le­żą się Pra­dze.

Wie­lu z tych „Cze­chów” zna­ło po cze­sku le­d­wie parę słów, ale aku­rat Ben­der-To­po­la­nek ra­dził so­bie z języ­kiem Ha­ška i Čap­ka, choć oby­dwo­ma au­to­ra­mi, tak jak wszyst­ki­mi Cze­cha­mi, gar­dził, lecz nie tak bar­dzo jak Po­la­ka­mi. Nie było ich w tej oko­li­cy zbyt wie­lu, ale prędzej czy pó­źniej się z nimi spo­tka­ją. Tyl­ko pa­trzeć, jak ci z sąsied­niej, po­ło­żo­nej za la­sem i wzgó­rzem, wio­ski Burg­dorf, któ­rą już so­bie ja­koś po pol­sku prze­chrzci­li, po­ja­wią się u Ho­se­ra z pro­śbą o po­moc. Na ra­zie jesz­cze się urządza­li i jesz­cze duma była sil­niej­sza od bez­rad­no­ści, ale z cza­sem zro­zu­mie­ją, że po­trze­ba im po­mo­cy fa­chow­ca. Przyj­dą tu, po­my­ślał z nie­chęcią, prędzej niż pó­źniej, bo cze­go ka­to­li­cy szu­ka­li­by na pro­te­stanc­kiej pa­ra­fii? Chy­ba tyl­ko zło­ta, ale wszyst­ko już roz­kra­dzio­no, a poza tym nie wy­gląda­li na bo­ga­tych. Sami star­cy, mło­ko­sy i ko­bie­ty.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------PO­LE­CA­MY ROW­NIEŻ:

Po­wie­ść au­to­ra kul­to­wej se­rii „Śmie­rć fra­je­rom”.

Sam prze­ciw­ko wszyst­kim! Wstrząsa­jąca hi­sto­ria w cza­sach po­wsta­nia war­szaw­skie­go.

1 sierp­nia 1944 wy­bu­cha po­wsta­nie. Funk­cjo­na­riusz Po­li­cji Kry­mi­nal­nej Ge­ne­ral­nej Gu­ber­ni po­rucz­nik Win­cen­ty Ryb­ski po bli­sko pi­ęciu la­tach pra­cy w po­li­cji i jed­no­cze­śnie wspó­łpra­cy z Pol­skim Pa­ństwem Pod­ziem­nym nie wal­czy w sze­re­gach AK ani nie tra­fia do Pa­ństwo­we­go Kor­pu­su Bez­pie­cze­ństwa – po­wsta­ńczej po­li­cji. Ryb­ski, któ­ry przed woj­ną słu­żył jako śled­czy w Po­li­cji Pa­ństwo­wej, ma inne za­da­nia.

W swej wędrów­ce przez po­wsta­ńczą War­sza­wę spo­ty­ka lu­dzi, do któ­rych w cza­sie oku­pa­cji strze­lał, i ta­kich, z któ­ry­mi za­bi­jał in­nych. Jest świad­kiem trium­fów i tra­ge­dii, po­wsta­ńczej co­dzien­no­ści oraz nie­zwy­kłych zda­rzeń.

Kim na­praw­dę jest Win­cen­ty Ryb­ski? Dla kogo pra­cu­ją lu­dzie z gan­gu jego ko­le­gi ze Sta­rów­ki? Jaka była mi­sja ofi­ce­ra Abweh­ry ka­pi­ta­na Ah­re­go, czym jest głębo­ka kon­spi­ra­cja i kim jest ta­jem­ni­czy Je­żew­ski?

Czy zdra­da może mieć swo­je gra­ni­ce?

.

War­sza­wa. Wy­ma­rłe mia­sto, do któ­re­go wra­ca ży­cie i w któ­rym ży­cie się od­bie­ra. Od­ra­dza­ją się kina,Fogg śpie­wa w swo­jej ka­wiar­ni, znów kur­su­ją tram­wa­je i ko­lej­ka EKD, a nowe wła­dze or­ga­ni­zu­ją aresz­ty, wi­ęzie­nia i obo­zy.

Pa­ździer­nik 1944. Na le­wym brze­gu Wi­sły upa­dło po­wsta­nie. Na pra­wym swo­je rządy wpro­wa­dza­ją Ar­mia Czer­wo­na, NKWD oraz UB. Funk­cjo­na­riusz przed­wo­jen­nej Po­li­cji Pa­ństwo­wej – Win­cen­ty Ryb­ski – do­sta­je się w ręce ma­jo­ra Ko­lic­kie­go, ofi­ce­ra ra­dziec­kie­go kontr­wy­wia­du woj­sko­we­go. Ryb­ski wpa­dł, bo zo­stał zdra­dzo­ny, nie ma jed­nak cza­su na do­cie­ka­nie, kto na nie­go do­nió­sł, musi ra­to­wać swo­ją skó­rę, musi pod­jąć de­cy­zję i od­po­wie­dzieć na pro­po­zy­cję so­wiec­kie­go ofi­ce­ra.

Jak to ro­ze­gra? Czy taj­ne do­ku­men­ty, w któ­rych po­sia­da­nie wsze­dł w cza­sie po­wsta­nia war­szaw­skie­go, oka­żą się moc­ną kar­tą prze­tar­go­wą? Czy może li­czyć na od­siecz? Co się sta­ło z jego młod­szym bra­tem, z któ­rym ra­zem prze­szli Wi­słę w ostat­nich dniach po­wsta­nia?

Wy­zwo­lo­ny 45 to sen­sa­cyj­na opo­wie­ść o tru­dach i nie­bez­pie­cze­ństwach po­wo­jen­ne­go ży­cia, w któ­rej fik­cja prze­pla­ta się z hi­sto­rycz­ny­mi wy­da­rze­nia­mi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: