- promocja
- W empik go
Odzyskany 46 - ebook
Odzyskany 46 - ebook
Sensacyjna opowieść o trudach i niebezpieczeństwach powojennego życia, w której fikcja przeplata się z historycznymi wydarzeniami.
Polska, sierpień 1945 roku. Trwa utrwalanie władzy ludowej, aresztowany przez UB pułkownik "Radosław” Mazurkiewicz apeluje do akowców by się ujawniali, władze podziemia powołują do życia organizację Wolność i Niezawisłość, na Ziemiach Odzyskanych osadnicy zmagają się bandytyzmem szabrowników i Armii Czerwonej, a przez Europę przetacza się wędrówka ludów. Na drogach krzyżują się kolumny polskich i niemieckich przesiedleńców, byłych więźniów i robotników przymusowych oraz niemieckich jeńców.
Na Dolny Śląska wyrusza specgrupa Milicji Obywatelskiej, której dowódcą jest polecany przez towarzyszy z NKWD porucznik Biały. Specrupa, której władze nadają kryptonim Glaca, ma misję widowiskowego rozprawienia się z bandami szabrowników. Ludzie Białego mają jednak zupełnie inne plany…
Odzyskany 46 to historia przygód przedwojennego komisarza Policji Państwowej Wincentego Rybskiego, który występuje w podwójnej roli: ścigającego i ściganego.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67343-02-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maj 1945.
Niemcy, las w okolicach Lüneburga
Starszy szeregowy Rosenkrantz i szeregowy Guildenstern szli bardzo powoli, zachowując ostrożność, nie posuwali się naprzód najkrótszą drogą, lecz stale kluczyli. Żadnych rozmów, palenia, bo wszystko mogło ich zdradzić, nawet trzask złamanej gałązki.
Im mocniej zagłębiali się w las, tym ścieżka była cieńsza, aż w końcu stała się prawie niewidoczna. W tym miejscu las był już tak gęsty, że korony drzew stykały się ze sobą, odcinając resztki światła księżyca, które z trudem przebijało się przez gęstniejące chmury. Od czasu do czasu przystawali, żeby nasłuchiwać, czy ktoś się na nich nie czai. Nie tylko uważali na wroga, ale i na siebie samych, bo skradając się w mroku, mogli zawadzić nogą o korzeń i polecieć na twarz. W niemieckim lesie wszystko wyglądało inaczej niż na szkoleniach, co więcej: dekonspiracja i wpadka mogły pociągać za sobą poważniejsze konsekwencje, bo za błędy popełnione na poligonie groził tylko ryk sierżanta Rotha i kary w oporządzaniu sprzętu.
Prowadził Guildenstern, Rosenkrantz położył mu na ramieniu rękę, by się nie zgubić albo nie przewrócić. Miał doskonały słuch, ale kiepski wzrok. Nosił okulary, w których szkła były grube jak denka butelek, przez co przydzielono go do kancelarii, a nie pierwszoliniowego oddziału. Mimo to wziął udział w brawurowej akcji, w której ryzykował wiele, a jego kumpel z jednostki, szeregowy Guildenstern, jeszcze więcej.
Obaj byli z Brooklynu, ale poznali się dopiero w wojsku, polubili się nie tylko dlatego, że pochodzili z tego samego miejsca i byli Żydami, ale także z powodu przeciwieństw. Starszy szeregowy Rosenkrantz był w cywilu molem książkowym, a szeregowy Guildenstern łobuzem, który nie unikał ulicznych bójek. Guildenstern był chojrakiem, ale czuł, że mrok, wieczorny chłód i nerwy osłabiają go. Nogi były coraz cięższe, chód coraz mniej pewny, skoro on miał już powoli dość, to znaczy, że Rosenkrantz był już u kresu możliwości. Wtedy dostrzegł w ciemnościach zarys, jakby jaśniejszą plamę, która odcinała się od leśnej ściółki.
– To tutaj, wyciągamy! – zakomenderował.
– Skąd wiesz, że to tutaj? – zapytał nieufnie Rosenkrantz.
– Bo widzę. – W głosie Guildensterna brzmiała absolutna pewność.
– Przecież nic nie widać, nawet nie wiem, w co mamy trafić – odburknął Rosenkrantz.
– Bo jesteś ślepy jak kret.
Głos Guildensterna nie wyrażał już pewności, ale irytację. To nie była bójka z gangiem z sąsiedniej ulicy, to była ich pierwsza poważna akcja w wojsku, więc nerwy coraz mocniej brały nad nimi górę. Nie ukoił ich nawet alkohol. Nie widzieli w tym nic wstydliwego, frontowcy pili, Sowieci bez wódki i spirytusu nie wygraliby tej wojny, a Niemcy bez zażywania swoich chemikaliów już dawno by się poddali.
– Daj spokój, przecież ty też nie widzisz! – rzucił Rosenkrantz.
– Zamknij się, kurwa! – Guildenstern nie powinien mówić tak głośno, nikt nie miał prawa ich usłyszeć, ale Rosenkrantz wyprowadził go z równowagi. – Patrz, gamoniu!
Wyciągnął z kieszeni zapalniczkę. Na Brooklynie w barach i na potańcówkach chłopcy i, na co przede wszystkim liczył, dziewczyny, będą ją oglądać jako poniemieckie trofeum. Była niemiecka, owszem, ale nie musiał nikomu wyjaśniać, że dostał ją od jeńca w zamian za papierosa. Jemu już nie była potrzebna, bo szkopy od dawna nie miały benzyny do czołgów i aut, a co dopiero do zapalniczek! Była dobra i miała długi płomień, oświetliła teren jak całkiem niezła latarka. Teraz nawet Rosenkrantz mógł przez swoje denka zobaczyć, że stoją nad czymś, co przypomina świeżo skopaną grządkę, którą ktoś później poddał obróbce wojskowymi butami, a następnie przyklepał łopatą. Obaj wiedzieli, że to nie grządka, tylko grób.
– Wywlókłbym z ziemi tego skurwysyna i naszczał na twarz – syknął Guildenstern.
– Na to nie mamy czasu – zaoponował Rosenkrantz, choć wiedział, że rozważania Guildensterna są tylko ściśle teoretyczne. Nie wzięli przecież łopat, a po drugie... Żaden z nich nie był herosem. On był sztabowym gryzipiórkiem, a Guildenstern tylko kierowcą. Bardzo dobrym kierowcą, ale do mistrzostwa było mu daleko. Co innego zadać kilka szybkich ciosów albo sprzedać kosę frajerom, a co innego wykopać trupa z grobu. Z godzinę by kopali, po czym pewnie padliby ze zmęczenia. Nie wróciliby na czas z lewizny, w końcu ktoś by zauważył, że nie ma ich na kwaterze. Był jednak dociekliwy, więc zapytał: – Jesteś pewien, że to tutaj?
– Czy ja jestem pewien? – Guildenstern złapał Rosenkrantza za klapy mundurowej kurtki. – To ty rozmawiałeś z Angolem, który puścił farbę!
– Ze Szkotem...
– Wszystko jedno, z jednym z tych, którzy zatargali tu to ścierwo i zakopali!
– Z kolegą jednego z nich – powiedział niepewnie Rosenkrantz. – Ale wszystko wygląda tak, jak opowiadał, zgadza się, prawda?
Tak, zgadzało się: leśna droga, na której było widać ślady po kołach i zawracaniu pojazdu, a zaraz obok ścieżka, która prowadziła do miejsca pochówku.
– No to jazda, wyciągamy! – Guildenstern zaczął rozpinać rozporek. – Dużo wypiłeś?
– W sam raz – wysapał Rosenkrantz, który czuł, że szybko wypite piwo, cztery wielkie kufle, zaraz rozsadzi mu pęcherz. Tak po prawdzie był pijany jak bela.
– Ja więcej. – Guildenstern uśmiechnął się. – To lejemy! – zawołał, zapominając o konspiracji.
Niemal w jednej chwili obaj wykonali ruch, jaki pod każdą szerokością geograficzną wykonują mężczyźni, wyjmując z rozporka członka, aby ulżyć swym pęcherzom. Lekki ruch biodrami i najważniejszy z męskich narządów był już na wolności. To była jego zdecydowana i absolutnie niezaprzeczalna przewaga nad mózgiem, który nie opuszczał czaszki, będąc jej więźniem przez całe swoje życie.
– Masz, zasrańcu, olewają cię obrzezane, żydowskie śmoki! – zaśmiał się Guildenstern, a Rosenkrantz zaintonował hymn Trzeciej Rzeszy.
Szeregowy pierwszej klasy, jako mówiący biegle po niemiecku, śpiewał, a zwykły szeregowy który z języków znał brooklyński i jidysz oraz parę słów, głównie przekleństw, których używali Włosi i Polacy – akompaniował mu gwizdem. Niemal tuzin kufli piwa zostało wydalonych na grób niemieckiego zbrodniarza i parowało teraz w chłodnym, wieczornym powietrzu.
– Khiełbhasa wraca do bazy – powiedział Guildenstern, chowając swoje przyrodzenie i celebrując ten moment, jakby wciągał w spodnie strażackiego węża. Twarz wyrażała błogość, poza tym wspomnienie z Brooklynu... Kiełbasa. Kiełbasa była jednym z tych polskich słów, które znał, słowem zakazanym, bo ta cholernie smaczna wędlina była absolutnie niekoszerna.
– Sausage do bazy, my też – zakomenderował Rosenkrantz, który swojego niezbyt imponujących rozmiarów fiutka schował błyskawicznie, bo nie było czego pokazywać, ale było o czym opowiadać. – Dobra, wracamy! – powiedział mocnym, zdecydowanym głosem, jakby przypomniał sobie, że przynajmniej teoretycznie to on dowodzi. W końcu Guildenstern był tylko zwykłym szeregowym, a on private first class.
To, że Rosenkrantz był w wojsku i nosił mundur, zakrawało na jakiś żart i pewnie on sam by się śmiał z tego dwa lata temu. Nie wyglądał na takiego, którego ciągnęło do wojaczki, przecież miał pójść do college’u na wydział literatury. Zaciągnął się jednak do armii amerykańskiej w wieku osiemnastu lat, nie tylko z patriotycznego obowiązku, ale przede wszystkim, żeby strzelać w twarz tym nazistowskim skurwysynom, którzy mordowali Żydów. Tyle że zamiast wysłać go na front, wsadzili go za biurko!
– Ciesz się, że w ogóle wzięli cię do wojska – mówił sierżant Roth. – Ciesz się, że posłali cię do Europy, bo tacy gamonie jak ty zostali w domu.
I rzeczywiście, David Rozenbaum, bo tak naprawdę nazywał się Rosenkratz, odwalał kawał dobrej roboty, w końcu znał języki, pisał jak szatan, a liczył jak księgowy. Z kolei pod ksywką Guildensterna skrywał się Noam Gildman. To porucznik Oldman tak sobie wymyślił, cholerny żartowniś, który do wojska poszedł prosto ze szkoły, w której uczył literatury, a Hamleta wprost uwielbiał. Może Rosenkrantz miał u niego fory, bo mogli porozmawiać o książkach. Takie sprawy Guildensterna nie obchodziły, jego horyzont zamykała przednia szyba jeepa, którego prowadził.
Wracali już na zupełnym luzie, pęcherze były puste, a alkohol pozbawił ich resztek stresu.
– Mimo wszystko uniknął sprawiedliwości – zagaił Rosenkrantz, który lubił szukać dziury w całym. – Zażył cyjanek potasu, mam nadzieję, że cierpiał.
– Nie uniknął też naszych szczyn, i to jest najważniejsze – powiedział Guildenstern.
Wyszli na drogę prowadzącą do miejsca ich zakwaterowania, księżyc wyjrzał zza chmur, nie było już gąszczu drzew. To był czas na papierosa.
– No to zapalmy – zaproponował Guildenstern, który z miejsca teatralnie poklepał się po kieszeniach. – O kurwa, nie mam fajek – zagrał swoją rolę sztabowy kierowca.
Rosenkrantz układał w głowie jakąś kąśliwą uwagę i sięgał już do kieszeni, gdy nagle ręka zatrzymała się w pół drogi. W ich kierunku szedł człowiek w krótkiej, zapinanej na zamek błyskawiczny, mundurowej kurtce i furażerce. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i czekał na nich, w sposób typowy dla kogoś o wyższej szarży.
Podeszli do niego na regulaminową odległość i przystanęli. Na pagonach, których dekorowanie było przywilejem oficerów i generałów, widniała belka. Porucznik, młody, nie za wysoki, nie za niski, ale nabity, waga półciężka, nos świadczył o tym, że nie wszystkie walki, które stoczył, zakończyły się sukcesem.
– Co tu robicie, szeregowi? – zapytał.
– Za potrzebą, docisnęło nas. – Guildenstern zabrał głos, chociaż to Rosenkrantz był starszy stopniem.
– Nie ma latryn? To wojsko, a nie obóz skautowy! – rzucił nieprzyjemnie oficer.
Młody porucznik wyglądał na służbistę, do tego dość specyficznego, bo nie wydarł się, jego gniew był cichy, ale przez to wcale nie bardziej przyjemny od wrzasku.
– Nie próbujcie robić ze mnie idioty, wyszliście na lewiznę! – podsumował.
Guildenstern i Rosenkrantz wyprężyli się przed porucznikiem jak przed samym generałem Pattonem. Stali i patrzyli, regulaminowo ponad głową młodego oficera. Guildenstern nie rozgryzł, czy to niepewny w swoich posunięciach świeżak, który buduje autorytet, wyżywając się na szeregowcach, czy po prostu pieprzony sadysta. I kto wie, może jeszcze dociśnie, zrobi aferę, wykaże się... Rosenkrantzowi nie grozi przeniesienie do zwykłej jednostki, bo ma okulary, do tego mówi różnymi językami i pisze na maszynie. Kurwa, czemu Rosenkrantz milczy, przecież to on jako starszy szeregowy powinien mówić!
– Panie poruczniku, to szeregowy Guildenstern. – Sztabowy pisarz wskazał ręką na kierowcę. – Druga połowa duetu z Hamleta, bo ja to przecież starszy szeregowy Rosenkrantz – odezwał się niespodziewanie i do tego dość bezczelnie.
– Nie jestem ślepy, Rosenkrantz – odpowiedział porucznik. – Spierdalać stąd – rzucił jakby od niechcenia i szybko ponaglił stojących jak słupy soli szeregowców. – Spierdalać, ale już! Na kwatery, nie chcę żadnych kłopotów, zrozumiano?
Odeszli szybkim krokiem, a oficer zamiast pójść z nimi w kierunku kwater, poszedł głębiej w las.
– Gdzie on, kurwa, idzie? – wydusił Guildenstern.
– Może na lewiznę. – Rosenkrantz wzruszył ramionami.
– Oficer? – Takie rozwiązanie nie mieściło się w głowie Guildensterna. Mieli dość rozrywek, lepsze kantyny, przepustki! Po co miałby to robić. Jak go zatrzyma Military Police, będzie miał duże problemy. Żandarmeria była twarda, a połów oficera dawał szansę na bonusy, pokazywał, że patrol MP nie pęka.
– A co? Oficer też człowiek – zaśmiał się Rosenkrantz.
– W środku lasu, w środku nocy?!
– Jego sprawa – zakończył dyskusję Rosenkrantz, wyciągając z kieszeni paczkę lucky strike’ów. Na Brooklynie nie palił, krztusił się, ale tu, w woju... Z tymi okularami ze szkłami jak denka, budową pająka i nosem wielkim jak u dziobaka musiał mieć jakąś męską sprawność. Poza tym palenie zbliża ludzi, ułatwia kontakty, a on zawsze miał papierosy i mógł częstować. Dał łaskawie jednego Guildensternowi. Po chwili palili, zaciągając się dymem po raz ostatni tego dnia.
– Skąd znasz tego młodego byczka? – zapytał Guildenstern.
– To Irlandczyk. Rudy jak lis. Chyba z Chicago, Kelly się nazywa. Connor Kelly – powiedział Rosenkrantz z taką dumą, jakby to przed nim właśnie zdrajca Joe „Ducky” Medwick wyjawiał tajemnicę ucieczki z brooklyńskich Dodgersów do Giants. – Musi być dziany. Albo jakiś mądrala jak rebe. Bez którejś z tych rzeczy nie pozwalają na Harvardzie nawet zaciągnąć się powietrzem – powiedział z nutką żalu w głosie. Rosenkrantz marzył o którejś z uczelni Ligi Bluszczowej, ale nie czuł się dość utalentowany, by myśleć o stypendium, a kasa na czesne... Musiałby wygrać na loterii.
– Harvard... Chicago... – zamyślił się Guildenstern.
To wyjaśniało ten niemal idealny, jaśnie-kurwa-pański akcent. Jebany studenciak, inteligent! A ta nutka w głosie... Nienawidził chicagowskiego akcentu od czasu, kiedy podsłuchał dwie dziewczyny: „Och, ci chłopcy z Teksasu, mają taki fajny akcent, prawdziwe mruczące słodziaki!”. „Taaak – potwierdziła druga – ale ci z Chicago też seksownie mówią. Nie to, co ci nasi, Brooklyn i całe to Long Island”. Żeby to były jakieś siksy, ale to były dwa żydowskie kociaki! Odebrał to jak zdradę i się nie pomylił. W chwilę później jedna z nich tańczyła z jakimś makaroniarzem z Manhattanu.
– A ty skąd wiesz takie rzeczy? – Guildenstern wrócił do tematu.
Rosenkrantz nie odpowiedział, tylko zaciągał się papierosem.
– Nie bądź śmok!
Na próżno, ten mały fiut Rosenkrantz znów delektował się milczeniem, Guildenstern z sekundy na sekundę czuł, że wzbiera w nim złość, że w końcu eksploduje, i gdy był już doprowadzony do szewskiej pasji, jego kolega przestał celebrować tajemnicę.
– To może być mój przyszły przełożony – powiedział, próbując zachować twarz pokerzysty. – To oficer z Intelligence.
– Pieprzysz, to inteligentny?
– Tak, to oficer wywiadu z Gmunden. To on rozmawiał ze mną o przeniesieniu...
Gmunden. Mocno podkreślił tę nazwę, choć nie miał pojęcia czy Guildenstern wiedział, że tam właśnie była kwatera główna Counter Intelligence Corps.
– Po tym, jak nas tu nakrył, przeniesienie do wywiadu zobaczysz jak świnia niebo – wybuchł Guildenstern.
Nie życzył Rosenkrantzowi takiej porażki, bo wtedy proporcjonalna kara spotkałaby także i jego. Palnął tak po prostu, z zazdrości, że to kumpel dostał taką propozycję. Kto wie, może po takiej służbie trafi na dobrą uczelnię, bo w przeciwnym razie mógł liczyć po powrocie z woja tylko na dalsze kręcenie fajerą. Wyżej stanowiska kierowcy limuzyny nie podskoczy, i to tylko jeśli trafi na bogatego żydowskiego przedsiębiorcę.
– Wiesz co... – Rosenkrantz znów zawiesił głos, a Guildenstern miał ochotę dać mu za to w ryja. – To fajny facet i wydaje mi się, że też poszedł się odlać na grób tego skurwysyna. A poza tym...
– Co „poza tym”? – wycedził zniecierpliwiony Rosenkrantz.
– Tak poza tym to zrobiłem ci reklamę, powiedziałem Kelly’emu, że nikt tak nie powozi jak ty! A on szuka dobrego kierowcy. – Zapadła cisza, Guildenstern obawiał się, że to podpucha. Milczał więc, bojąc się odezwać, tymczasem Rosenkrantz ciągnął dalej: – Inteligentni najchętniej werbują tych, co mówią wieloma językami, ale szukają także innych specjalności. Żydzi są mile widziani... bo orientujesz się chyba, czym przede wszystkim zajmuje się teraz Counter Intelligence Corps?
Oczywiście, że Guildenstern wiedział, czym przede wszystkim zajmuje się CIC. Łapaniem nazistów!
– Porucznik Kelly prowadzi jeden z zespołów, to znaczy dopiero co usamodzielnił się i buduje swoją grupę, a wierz mi, jest napalony na tę robotę tak jak ty i ja. Podobno ma jakichś krewnych w Europie, których zabili Niemcy!
– Mam szansę? Nie robisz sobie ze mnie jaj? – Twarz Guildensterna wykrzywiła się w bandyckim uśmiechu, złapał nagle Rosenkrantza za klapy, potrząsnął nim i zasyczał: – Pierdolisz... – Jego głos był ostry jak sprężynowy nóż, który wyciągnął z kieszeni.
– O co ci chodzi? – Rosenkrantz był przerażony.
– Przecież to nie oficer wywiadu! Okłamałeś mnie, masz mnie za idiotę? – Nóż zabłysnął na wysokości nosa sztabowego kancelisty.
Rosenkrantz czuł, jak pot spływa mu z czoła, ale się uśmiechnął.
– Kurwa, zakpiłeś ze mnie i jeszcze cię to bawi? „Inteligentni” chodzą w mundurach bez dystynkcji, robisz mnie w chuja!
Fakt, ludzie z Counter Intelligence Corps chodzili w mundurach bez oznaczenia jednostki i bez dystynkcji.
– Widocznie pożyczył. – Rosenkrantz klepnął Guildensterna w ramię. – To są za poważne sprawy, żeby sobie żartować, masz szanse jak cholera! Zobaczysz, dzień, góra dwa, i dostaniemy przeniesienie, a w przyszłym tygodniu będziemy łapać takich skurwieli jak Heinrich Hitzinger, na którego grób naszczaliśmy!
„To byłby prawdziwy home run – pomyślał Guildenstern – i to taki poza stadion”.
Obejrzał się za siebie, ale rudego oficera już nie było, zszedł z drogi, zatem poszedł w kierunku grobu tego skurwysyna. Równy gość, za parę dni ich dowódca!ROZDZIAŁ 1
Sierpień 1945
Warszawa, hotel Polonia Palace
Pasy startowe poznaczone były lejami po bombach i pociskach tak, jakby nie był to port lotniczy europejskiej stolicy, tylko powierzchnia Księżyca. Trzeba było nie lada kunsztu, by ostatniego dnia lipca 1945 roku wylądować na planecie Warszawa między kraterami lądowiska. Zaraz po nim dwóch kolejnych pilotów posadziło maszyny transportowe C-47 Dakota.
Znamienity pasażer leciał wraz z żoną Cornelią z Berlina, który wydał im się morzem gruzów, ale ci, którzy byli w Warszawie, mówili im, że tam będzie znaczenie gorzej. Nie do wiary, ale mieli rację! To, że są w Warszawie, mogli poznać po ogólnym zarysie tego, co znali sprzed siedmiu lat, oraz po rzece, która płynęła jak na mapie. Tak myślał, kiedy lądowali tu w przeddzień rocznicy wybuchu powstania. Wybuchło, bo wiele sobie obiecywano. Po sobie, po Rosjanach, po zachodnich aliantach. Przelicytowali, przede wszystkim nie docenili sowieckiego cynizmu, i miasto przez kolejnych sześćdziesiąt dni było dobijane przez Niemców.
Dobijane, ale nie zabite. Śmierć dokonała się po kapitulacji, bo Niemcom nie wystarczyło spalenie getta i wywiezienie do obozów kilkuset tysięcy warszawskich Żydów, nie poprzestali na dwustu tysiącach ofiar powstania, musieli jeszcze to miasto unicestwić. Hitler i Niemcy nie wierzyli w zmartwychwstanie, ale warszawiacy i Polacy najwyraźniej tak.
Ambasador Stanów Zjednoczonych, jego ekscelencja Arthur Bliss Lane, miał codziennie nowe dowody na odradzanie się Warszawy i niestety na realizowaną krok po kroku politykę sowietyzacji Polski. Poczuł to na lotnisku, gdzie zajechały na ich powitanie trzy auta, jeep prowadzony przez porucznika marynarki Stanów Zjednoczonych, Williama Toneska, przemalowana na zielono, stara, berlińska taksówka, która służyła polskiemu ministrowi Rzymowskiemu jako służbowa limuzyna, i wreszcie auto sowieckiego ambasadora Wiktora Lebiediewa.
Po powitaniu udali się do ambasady, która jak wiele innych placówek dyplomatycznych mieściła się w Hotelu Polonia, cudem ocalałym podczas bombardowań. Tymczasowa siedziba ambasady, obwieszona flagami koalicji, dawała możliwość rozpoczynania nowego dnia od spojrzenia z góry na odradzające się miasto. Sam budynek hotelu, sześciopiętrowy, czyli na standardy amerykańskie tyle co nic, tutaj jawił się jako gigant. W Polsce, tak jak zresztą w całej Europie, nie było drapaczy chmur.
W odległości kilkuset metrów stał okaleczony drapacz chmur Prudential. Nie było go, kiedy zatrzymał się w Warszawie po raz pierwszy, w roku 1919. Pracował już w służbach dyplomatycznych, miał za sobą dwuletnią pracę na stanowisku sekretarza ambasady USA w Rzymie. Kiedy wrócił tu w 1937 roku, Prudential już stał, był dumą warszawiaków, a on nie był już nieopierzonym młodzieńcem, lecz doświadczonym dyplomatą, który piął się hierarchii, spędzając czas na misjach w Londynie, Buenos Aires, Bernie i Managui. Od 1936 roku reprezentował już USA jako poseł na Litwie, Łotwie i w Estonii. Stamtąd przekierowano go do poselstwa w Belgradzie i wtedy właśnie zatrzymał się w Warszawie. Zmieniła się przez osiem lat i to nie tylko za sprawą drapacza chmur z placu Napoleona.
Mimo że Bliss Lane zwiedził kawał świata, to stolica Polski zrobiła na nim wrażenie, ale nie dane mu było zostać w niej na dłużej... Miał honor być już nie tylko posłem, ale i ambasadorem USA. Nawet jak na absolwenta Yale była to wspaniała kariera. Ci, którzy mu jej zazdrościli, nie zdawali sobie sprawy z ogromu wyzwań, jakie sam przed sobą stawiał. Warszawa nie była dla niego trampoliną do tego, by wskoczyć na jeszcze ważniejszy ambasadorski fotel lub zjechać do Waszyngtonu, zainstalować się w Departamencie Stanu i tam dyskontować swe ponaddwudziestoletnie doświadczenie wyniesione z pracy na placówkach na całym świecie. Wielu by tak zrobiło, ale Arthur nie miał w sobie dość cynizmu, zamiast pracować dla rządu i siebie, myślał o misji ratowania kraju znad Wisły. Nie mógł zaakceptować faktu, że Ameryka i jej sojusznicy z cichą aprobatą obserwowali, jak Stalin z dnia na dzień poszerza swą kontrolę nad Polską. Chciał wpłynąć na prezydenta i Departament Stanu, by Ameryka odstąpiła od polityki ustępstw wobec Rosji, choć doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że aby tak się stało, potrzebny był cud.
Od pierwszego dnia czuł, że ten kraj jest zdradzany, bo jest tylko przystawką do uczty wielkich tego świata. 21 września 1944 roku prezydenta Roosevelt mianował go bowiem ambasadorem przy rządzie RP w Londynie, ale Bliss Lane nigdy tam nie pojechał, był ambasadorem bez ambasady, który rezydował w stolicy swojego kraju, bo Ameryka lawirowała między dwoma polskimi rządami, tym oficjalnym, mającym siedzibę w Londynie, i tym ustanowionym przez Sowietów, który urzędował w Lublinie. Po konferencji jałtańskiej następca Roosevelta utrzymał jego mandat przy rządzie w Warszawie, składającym się co prawda z polityków niekomunistycznych, tak zwanych londyńczyków, którzy jednak najpierw musieli pojawić się w Moskwie.
Nieszczęsna polityka ustępstw... Sowieci nie tylko zainstalowali w Polsce rząd, w którym dominowali ich ludzie, ale dostali zgodę na odkrojenie jej wschodnich kresów. Polska straciła prawie połowę powierzchni kraju, która przed wojną liczyła blisko trzysta dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych, w zamian zaś dostała nieco ponad sto tysięcy tak zwanych ziem odzyskanych. Okaleczony przez wojnę kraj musiał się teraz borykać nie tylko z tragiczną sytuacją gospodarczą i żmudną odbudową, ale i exodusem ludności. Miliony Polaków jechały ze wschodu na zachód, gdzie wciąż mieszkały jeszcze miliony Niemców.
Polska była teraz jak szachownica, może nawet bardziej jak mozaika albo – to określenie było najwłaściwsze – plansza puzzli, którą należy ułożyć nie z jednego, a z kilku kompletów elementów. Do tego ta plansza ma w sobie dziury, wiele dziur ziejących pustką, z osmalonymi brzegami, z adnotacją, że teren jest zaminowany.
Ale to nie był wbrew pozorom problem w obliczu innego – regulaminu gry.
Umawiano się i przyrzekano. Solennie, uczciwie ze słowami honoru. Tyle że była to umowa na pilnowanie owiec, którą pasterz zawarł z wilkiem. Przenośnia nie była zbyt odległa, bo drugą stroną umowy był niedźwiedź, z pozoru dobroduszny, ale tak naprawdę okrutny, bezduszny i przebiegły. To on dorzucał lub zabierał elementy puzzli, a jeśli ktoś zwracał mu uwagę, groził wywróceniem stolika. Dlatego w Polsce wciąż stacjonowały sowieckie wojska, a na Ziemiach Odzyskanych komendanci wojenni kokietowali niemiecką ludność, jakby chcieli pokazać, kto tu rządzi i stworzyć pozory tymczasowości i niepewności. Jedyne, co miało być pewne, to radziecka władza, bezpośrednia czy tylko pośrednia, ale trzymająca w ryzach kraj nad Wisłą, tak jak przez sto pięćdziesiąt lat robiła to carska Rosja.
Bliss Lane pracował nad tym, by Stany Zjednoczone nie dopuściły by Sowiecie nie czuli się w Polsce jak w swojej kolonii.
Waldorf
Z daleka wszystko wyglądało jak na landszafcie, który można powiesić w mieszczańskim domu. W tle góry i błękitne niebo z białymi barankami chmur, promienie słoneczne wychodzące i padające na wieżę kościółka, stojącego w środku malowniczej osady. Wokół pola i lasy. Brakowało tylko jelenia i saren, które uzupełniałyby idylliczny obrazek. Maleńka parafia ewangelicka pod wezwaniem Ducha Świętego w Waldorf obejmowała wieś zapomnianą nie tylko przez ludzi, ale i Boga. Domy stały puste, wszyscy mieszkańcy, a nie było ich wielu, wyjechali, zostawiając po sobie gospodarstwa, których nie chcieli zasiedlić Polacy. Te okolice, podobnie jak całe Niederschlesien i Glatzer Ländchen, wyludniały się. Szczególnie stąd, z podgórskich wiosek, młodzi ludzie wyjeżdżali do miast i to do większych niż Glatz.
Probostwo, skromne, tracące rację bytu, trwało jednak wbrew wszystkiemu. Pastor Fritz Nivel był szczupłym, wysokim mężczyzną po czterdziestce. Miał pociągłą twarz, prosty nos, silnie zarysowany podbródek i skronie przyprószone siwizną. Powiedzieć, że ma doskonały wzrok, to podać tylko połowę prawdy, bo faktycznie miał sokoli wzrok, tyle że w zaledwie jednym oku, drugie, po uszkodzonym oczodole, musiał zakrywać opaską, przez co jego emploi z inteligenckiego stało się po trosze pirackie.
Rana nie była frontowa, to pamiątka po studenckich czasach, sztubackich, pełnych fałszywie pojętego honoru zrywach, takich jak pojedynki na szpady. On w swoim młodzieńczym uniesieniu sprezentował rywalowi delikatną szramę na policzku, sam zaś został z przykrą pamiątką, która zmieniła jego życie. Opowiadał później, że rozcięta brew i powieka oraz uszkodzone lewe oko spowodowały, że postanowił odmienić swoje życie, z wydziału przyrodniczego przeszedł na teologiczny i został pastorem. Teraz nie zadawano pytań o jego ranę, bo okaleczonych Niemców było przerażająco wielu, innych raczej ciekawiło, dlaczego trwał na duchowym posterunku. Prawda była banalna. Nie ewakuował się, bo zachorował.
Byłby tu sam, gdyby nie diakonisa Christine i parobek Klaus. Piękna młoda kobieta skrywała blond włosy pod chustką. W stolicy łamałaby męskie serca, poświęciła się jednak Bogu. Później zaryzykowała wiele, by pomóc ojcu Fritzowi. Skromnie tłumaczyła, że przejeżdżała tylko przez Waldorf, kiedy zobaczyła Fritza w potrzebie. Z kolei parobek Klaus, choć już niemłody, był potężny jak dąb i silny jak tur. Nie zmobilizowano go, bo był opóźniony w rozwoju, potulny jak baranek, ale gdyby przyszło co do czego, obroniłby plebanię.
Tego dnia przybył jakiś naciągacz podający się za byłego mieszkańca wsi. Fritz obawiał się, że to wyłudzacz, oszust albo szabrownik, ale z Klausem czuł się pewnie i postanowił tą sprawą zająć się później. Dzisiaj nikt mu nie przeszkadzał, mógł w spokoju pracować, bo w końcu najbardziej interesowały go badania religii, historia kultów a także drogi do boskości, które obierali ludzie, a zwłaszcza Niemcy na przestrzeni wieków. Pracował w ostatnich tygodniach niezwykle ciężko, bo nie było wiadomo, jak długo dane mu będzie prowadzić pracę naukową. Tego popołudnia chciał dokończyć syntezę niemieckiego systemu edukacji, który diametralnie zmienił się po roku 1933. Znamienne, że przed tymi wyborami poparło Adolfa Hitlera i jego partię kilkuset profesorów wyższych uczelni!
Mniej zaskakująca była szybkość i ochota, z jaką nauczyciele i rodzice przystąpili do przestawienia zwrotnicy edukacji na tory narodowego socjalizmu. Wyrugowano z programu nauczania lekcje religii, a w roku szkolnym 1939/40 wprowadzono obowiązkową przynależność do Hitlerjugend. Oczywiście dla chłopców, bo dziewczęta miały się zapisywać do Bund Deutscher Mädel. Chłopcy przygotowywali się do walki, dziewczęta do roli żon i matek. W ten sposób zamknął się pewien etap, trwający siedemnaście lat. Hitlerjugend istniało od 1922 roku, wpierw jako Jugendbund der NSDAP, bo nazwę Hitlerjugend, Bund deutscher Arbeiterjugend wprowadzono w lipcu 1926 roku i dopiero wtedy włączono młodzieżową organizację do struktur SA. Praca wychowawcza odbywała się na ulicach, bo, jak mówili ideolodzy NSDAP, weimarski syfilis i czerwony trąd próbowały się wedrzeć w niemieckie umysły. Zanim Hitlerjugend stało się organizacją szkolną i integralną częścią systemu edukacyjnego, jej członkowie bili się na ulicach z komunistycznym Czerwonym Frontem.
Na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych działało wiele nieformalnych grup młodzieżowych o trudnych do spamiętania nazwach. Fritz zbliżył notes do jedynego, widzącego oka, żeby rozszyfrować nabazgrane pospiesznie notatki. Leipzig Meuten i Szarotkowi Piraci oraz hamburscy degeneraci ze Swingjugend Kościołowi też się nie podobali, bo byli pod wpływem dzikiej żydowsko-murzyńskej mody z Ameryki. Jazz, swing, przydługie włosy i niestosowne tańce. Po 1933 roku wszystkie te grupy zaczęły znikać z niemieckich ulic – pastor aż otarł pot z czoła, myśląc o tych szatańskich obyczajach.
Mówi się, że po latach jakiś badacz spojrzy na to wszystko z dystansu i napisze, że to był ostateczny etap formowania się Trzeciej Rzeszy. Nic bardziej błędnego! Ale niby skąd mają wiedzieć, skoro teraz wie o tym niewielu? To, co działo się w Niemczech, było tylko etapem przejściowym, Adolf Hitler wodzem tymczasowym, a NSDAP tylko epizodem w drodze do odbudowy germańskiego imperium, którego jądrem i spoiwem byłaby odrodzona wiara przodków.
Hitler ograniczał wpływy Kościoła i budował nowy rytuał. Odrzucając chrześcijaństwo, zaproponował w jego miejsce kult swojej osoby, postępując dokładnie jak sowiecki dyktator Stalin. Tymczasem w Niemczech byli ludzie, którzy w swych planach szli dalej. Hess, Himmler, Heydrich i wielu innych chcieli wyrwać z korzeniami owoce żydowskiej bajki, jak nazywali chrześcijaństwo, i zastąpić je nową religią niemiecką. Zamek Wewelsburg miał być nowym Watykanem, Himmler nowym papieżem, najwyżsi oficerowie Schutzstaffel jego kardynałami, a zakon SS władzą wykonawczą tego „kościoła”. Tworzono własne rytuały, świątynie i stopnie wtajemniczenia, nawet szaty, i wcale nie czarne, ale białe! Tak, na specjalne okazje najwyżsi rangą esesmani przywdziewali białe uniformy. Tworzyła się nowa elita, która miała nie tylko wyrugować chrześcijaństwo, ale także odsunąć od władzy NSDAP, tworząc z SS i jego religii podstawę istnienia Tysiącletniej Rzeszy.
Na dzisiaj koniec, postanowił pastor Fritz Nivel. Odłożył pióro, zamknął kajet i schował swój pisarski zestaw do skrytki pod podłogą. Miał świadomość, że jego działalność naukowa mogłaby zostać źle odebrana. Rozprostował zmęczone dłonie, upił łyk wody z karafki i wyszedł ze swojego pokoju, by zapytać Klausa, jak się mają sprawy z Niemcem, który zapukał dzisiaj do jego drzwi. Nie było zbyt późno, więc pośle go jeszcze do Grünewaldu, żeby zapytał się, czy intruz nie szukał szczęścia także u nich.
Grünewald, Dolny Śląsk
Horst Bender od niedawna pracował dla agronoma, doktora Hansa Hosera. Wojenna zawierucha sprawiła, że w rzeczywistości szybko został jego prawą ręką. Ostatnie, trudne dla wszystkich miesiące zmieniły wszystkich Niemców, a Hosera w szczególności. Doktor był Niemcem, co do tego nie było najmniejszych wątpliwości i nie zmieniały tego pewne szczegóły jego fizjonomii: dość nisko położone uszy oraz wydatny nos. Nie one jednak decydowały o fatalnym pierwszym wrażeniu. Otóż od trzech miesięcy wynędzniały Hoser nie był u fryzjera, co sprawiało, że miał przydługie włosy, które wchodziły za uszy i układały się złośliwie w pierwociny pejsów, a całość balwierskich zaniedbań wieńczyła okazała broda. Doktorowi z okularami na nosie i wełnianej czapce przypominającej myckę brakowało tylko chałatu, żeby przypominał znienawidzonych Żydów.
W sumie trudno się dziwić, przecież niemiecki aktor Ferdinand Marian nie wygląda na Semitę, a jednak w znakomitym obrazie Żyd Süss niezwykle sugestywnie odegrał chałaciarza, który goli brodę, zakłada perukę, a swoje łachy zamienia na dworskie atłasy i jedwabie, białe pończochy i pantofle z klamerkami. Przebrał się, a jednak nie zatracił swoich cech, nadal był chciwym, skąpym krętaczem, zdegenerowanym dewiantem. Marian pięknie to zagrał, zupełnie jakby się patrzyło nie na film fabularny, a na kronikę życia Josepha Süssa Oppenheimera, bankiera księcia Karola Aleksandra Wirtemberskiego. Niby oddłużył księcia, ale co ukradł, to jego! Nic dziwnego, że końcowa scena egzekucji Süssa wywołała w kinie prawdziwy entuzjazm, sam klaskał za dwóch! Süssa wsadzono do klatki, uduszono, ajego zwłoki wyniesiono wysoko w górę. Amerykanie nazywają to happy endem.
Marian zagrał to doskonale, może dlatego że świetnie znał Żydów, jego pierwsza żona byłą Żydówką, miał z nią córkę. Podobno nie chciał grać w tym filmie, ale doktor Goebbels potrafił go przekonać. „Na pewno pomogła w tym żydowska rodzina aktora” – zaśmiał się w duchu Horst Bender, zresztą i bez tego trudno było w roku 1940 odmówić ministrowi Josephowi Goebbelsowi czegokolwiek.
Mimo podłej powierzchowności Hoser pozostawał znakomitym agronomem, któremu Polacy przyznali czerwoną kartę, bo tak się nazywał specjalny dokument chroniący przed wywózką. Polacy nie tylko cenili i szanowali doktora, ale i współczuli mu. Znana była historia Hosera, jego żony i Horsta Bendera.
Hrabia, którego majątku doglądał doktor, odszedł, bo nie wytrzymał tych wszystkich okropnych wiadomości z frontu, pewnie zdawał sobie sprawę z tego, że był zbyt stary i schorowany, by przeżyć ewakuację. Młodsza żona wyjechała, ukochany siostrzeniec był na froncie, więc Hoser postanowił zostać, bo ktoś musiał pilnować majątku. Szkoda mu było tej ziemi, dworu, a także pięknego domu, w którym mieszkał.
Mimo że front tędy się nie przewalił, to po domostwie pozostała ruina oraz świeże groby, które skrywały ciała żony doktora oraz trójki dzieci. Obok była mogiła żołnierzy, maruderów Wehrmachtu, którym Hoser udzielił schronienia. Po prostu żołnierze z rozbitego jak wiele innych oddziału, śmiertelnie zmęczeni i przerażeni, brudni, głodni, większość z nich ranna. Było ich ośmiu, wciąż uzbrojonych i gotowych do dalszej walki, może już nie za Führera i Tysiącletnią Rzeszę, ale za samych siebie.
Byli słabi, amunicji brakowało, ale wierzyli w to, że nie sprzedadzą tanio swojej skóry, że przebiją się do Protektoratu Czech i Moraw, gdzie niemieckie oddziały stanowiły jeszcze zorganizowaną siłę, skąd blisko już było do Amerykanów, którzy parli przez Bawarię do Czech. I niepotrzebnie któryś z nich to powiedział, kiedy zjawił się mieszany oddział SS i żandarmerii polowej. Broniły się jeszcze Berlin i Breslau, Ruscy dopiero wgryzali się w obronę Strehlen. Nadchodził czas ostatecznej bitwy i Wunderwaffe. Myślenie o wycofywaniu się, nawet zorganizowanym, było zbrodnią.
Dlatego żandarmi i esesmani uznali, że to tchórze, defetyści i zdrajcy.
Doktor Hoser był wtedy z parobkiem Johannem w Siegstadt, by z apteki państwa Steinerów wyciągnąć resztki lekarstw, z piekarni mąkę, a ze sklepów i opuszczonych domów cokolwiek. Kiedy wrócili, Frau Hoser i jej dzieci już nie żyli, podobnie jak żołnierze, którym chcieli pomóc. Dwór zaś płonął.
Bender pogrzebał ich, a doktor od tego dnia zamknął się w sobie, stracił elegancję i dostojeństwo, przestał się golić i strzyc. Glatzer Ländchen podobno oddano bez jednego strzału. Nie było żadnej apokalipsy, Sowieci wyżyli się na wcześniej zdobytych miastach, tutaj było w miarę spokojnie, trochę morderstw i gwałtów, dużo kradzieży. Na wszelki wypadek przez pierwsze tygodnie kobiety, nawet bardzo młode dziewczęta oraz staruszki, ukrywały się po strychach, a nawet cmentarzach.
Minęło parę tygodni i szybko zrozumiano, że Rosjanie odpuścili. Uznali, że co prawda Germanie to wrogowie, ale jak już zostali zdeptani, to bliżej im do nich niż Polaków. Wielu słodziło Ruskim, wołając: „Ruski dobry, Polak zły”. Nie musieli się za bardzo starać, ale Bender na wszelki wypadek był Czechem, miał dokumenty wystawione na nazwisko Bedřich Topolanek, to go chroniło przed wywózką, bo nie miał co liczyć na czerwoną kartę. Polacy ich skąpili, dlatego w okolicy namnożyło się Czechów. Czechosłowaccy agenci wydawali papiery na lewo i prawo, bo chcieli udowodnić całemu świata, że Kladsko i Hrabství kladské należą się Pradze.
Wielu z tych „Czechów” znało po czesku ledwie parę słów, ale akurat Bender-Topolanek radził sobie z językiem Haška i Čapka, choć obydwoma autorami, tak jak wszystkimi Czechami, gardził, lecz nie tak bardzo jak Polakami. Nie było ich w tej okolicy zbyt wielu, ale prędzej czy później się z nimi spotkają. Tylko patrzeć, jak ci z sąsiedniej, położonej za lasem i wzgórzem, wioski Burgdorf, którą już sobie jakoś po polsku przechrzcili, pojawią się u Hosera z prośbą o pomoc. Na razie jeszcze się urządzali i jeszcze duma była silniejsza od bezradności, ale z czasem zrozumieją, że potrzeba im pomocy fachowca. Przyjdą tu, pomyślał z niechęcią, prędzej niż później, bo czego katolicy szukaliby na protestanckiej parafii? Chyba tylko złota, ale wszystko już rozkradziono, a poza tym nie wyglądali na bogatych. Sami starcy, młokosy i kobiety.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------POLECAMY ROWNIEŻ:
Powieść autora kultowej serii „Śmierć frajerom”.
Sam przeciwko wszystkim! Wstrząsająca historia w czasach powstania warszawskiego.
1 sierpnia 1944 wybucha powstanie. Funkcjonariusz Policji Kryminalnej Generalnej Guberni porucznik Wincenty Rybski po blisko pięciu latach pracy w policji i jednocześnie współpracy z Polskim Państwem Podziemnym nie walczy w szeregach AK ani nie trafia do Państwowego Korpusu Bezpieczeństwa – powstańczej policji. Rybski, który przed wojną służył jako śledczy w Policji Państwowej, ma inne zadania.
W swej wędrówce przez powstańczą Warszawę spotyka ludzi, do których w czasie okupacji strzelał, i takich, z którymi zabijał innych. Jest świadkiem triumfów i tragedii, powstańczej codzienności oraz niezwykłych zdarzeń.
Kim naprawdę jest Wincenty Rybski? Dla kogo pracują ludzie z gangu jego kolegi ze Starówki? Jaka była misja oficera Abwehry kapitana Ahrego, czym jest głęboka konspiracja i kim jest tajemniczy Jeżewski?
Czy zdrada może mieć swoje granice?
.
Warszawa. Wymarłe miasto, do którego wraca życie i w którym życie się odbiera. Odradzają się kina,Fogg śpiewa w swojej kawiarni, znów kursują tramwaje i kolejka EKD, a nowe władze organizują areszty, więzienia i obozy.
Październik 1944. Na lewym brzegu Wisły upadło powstanie. Na prawym swoje rządy wprowadzają Armia Czerwona, NKWD oraz UB. Funkcjonariusz przedwojennej Policji Państwowej – Wincenty Rybski – dostaje się w ręce majora Kolickiego, oficera radzieckiego kontrwywiadu wojskowego. Rybski wpadł, bo został zdradzony, nie ma jednak czasu na dociekanie, kto na niego doniósł, musi ratować swoją skórę, musi podjąć decyzję i odpowiedzieć na propozycję sowieckiego oficera.
Jak to rozegra? Czy tajne dokumenty, w których posiadanie wszedł w czasie powstania warszawskiego, okażą się mocną kartą przetargową? Czy może liczyć na odsiecz? Co się stało z jego młodszym bratem, z którym razem przeszli Wisłę w ostatnich dniach powstania?
Wyzwolony 45 to sensacyjna opowieść o trudach i niebezpieczeństwach powojennego życia, w której fikcja przeplata się z historycznymi wydarzeniami.