- W empik go
Off side - ebook
Off side - ebook
Czy warto powracać do wykroczeń sprzed lat i negocjować warunki z podejrzanym typem ze słonecznej Kalifornii? Ile jest warta reputacja godnego zaufania handlowca? W jaki sposób zginął właściciel willi na Żoliborzu?
Kapitan Olecki i autor powieści kryminalnych Kubisz mają do rozwiązania zagadkę kolejnej zbrodni. Tym razem przed nimi arcytrudne zadanie – będą musieli ustalić, kto popełnił błąd w planowaniu zbrodni doskonałej i dla kogo wykopano dół w głębi zagajnika.
Jeśli lubisz pełne zwrotów akcji powieści kryminalne, oto kolejna historia ze znanej serii „Ewa wzywa 07", wydawanej przez Państwowe Wydawnictwo „Iskry" w latach 1968-1989, która jest warta twojej uwagi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-3126-2 |
Rozmiar pliku: | 181 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zresztą pod każdym względem Kaczmarek prezentował się znakomicie. Zaczynając od sylwetki zewnętrznej, od pewnego typu mężczyzny w średnim wieku, którego aparycja z powodzeniem mogłaby na stronach ilustrowanych tygodników reklamować rozmaity asortyment wdzianek, koszul, krawatów (ta twarz rasowa, trochę nonszalancka, leciutka siwizna na skroniach przy bujnej czuprynie, a w ogóle to siła i prężność), kończąc na umiejętności wewnętrznej, zimnej kalkulacji i wyrachowaniu. Tak się zawsze ustawiał albo może trzeba to jeszcze inaczej powiedzieć — tak sam siebie wytresował. A zatem ani Kalifornia, ani wtłoczona w rozpasaną roślinność willa Nortona z jej basenem o zwierciadlanej wodzie nie były w stanie zaskoczyć Kaczmarka, zaimponować mu, gdyż jak się rzekło, ze wszystkiego umiał skorzystać, we wszystkim czuć się świetnie i — co istotne — wszystko to robił w odpowiedniej chwili.
Norton, mężczyzna nie tyle niski, ile jakby krótki, sprawiający wrażenie skróconego, o silnie rozwiniętych barkach i potężnej łysinie, wygramolił się z basenu i od razu włożył szkła w cienkiej złoconej oprawie. Naciągając szlafrok kąpielowy widział, jak Kaczmarek kilkoma rzutami ramion pokonuje basen wszerz. Uśmiechnął się, sztuczna biel jego zębów zagrała w słońcu. Z głębi ogrodu doszedł go kobiecy śmiech, w sekundę potem jakiś odrzutowiec przeorał niebo, śmiech ukrytych w gąszczu kobiet wybuchł z nową siłą, mur zieleni nie wchłonął jazgotu ruszającego gdzieś z miejsca sportowego wozu.
I znowu cisza, słońce. Słońce, które wydaje się nakręconym do oporu zegarem upału.
Norton idzie w stronę tarasu, gdzie czeka go klimatyzowany cień i szklaneczka zimnej whisky. Kaczmarek na brzegu basenu otrząsa się z wody i zanim owinie się włochatym szlafrokiem, przeciągnie się jeszcze, przejrzy w słońcu jak w lustrze. Wszystko gra — te mięśnie są dobrze konserwowane, codzienną porcją gimnastyki oliwione, więcej, „podrasowane” jak silnik wyścigowego samochodu.
Norton rozwalił się na leżaku, uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Szkła krótkowidza przyciągają sylwetkę zbliżającego się do tarasu Kaczmarka.
— Wziął pan wszystko pod uwagę, panie Kaczmarek? — pyta, próbuje whisky.
Uśmiech Kaczmarka jest teraz tak samo reklamowy, jak jego zacieniona słonecznymi okularami fizjonomia.
— Niestety, absolutnie wszystko — odpowiada, wychyla do połowy swoją szklaneczkę i wsłuchuje się w rozparzoną upałem ciszę.
Norton kiwa z aprobatą głową, po chwili rzuca jakby od niechcenia:
— Ja mam przyjaciół...
— Gdzie, tutaj czy w Polsce?
— Powiedzmy, że i tu, i tam.
W odpowiedzi chichot Kaczmarka zdaje się skakać niby chmara owadów po gęstwinie liści.
— Panie Norton, tutaj ma pan jedynie konkurencję, która tylko czeka, kiedy skręci pan sobie kark. W Polsce tym bardziej nie może pan liczyć na nikogo.
Gospodarz skłonił się z uznaniem. Odesłał lokaja w białym, niemal operetkowym uniformie, sam uzupełnił szklaneczkę Kaczmarka, dolał whisky do swojej.
— Imponuje mi nie tyle pańska bezczelność, co pewien rodzaj osobistej odwagi — mówi lekko, spokojnie, nie zapominając, że powinien się stale uśmiechać.
— To proste, panie Norton, ja nie mam nic do stracenia. — Zdejmuje swoje słoneczne okulary i udaje, że dopiero teraz dostrzega tę skręcającą się w słońcu roślinność ogrodu, biel tynków zakomponowanej w formie muszli willi, wysokie i jak gdyby rozdygotane od gorączki niebo. — Poza tym ja się szybko uczę. Trzy miesiące pobytu w Stanach to wystarczająco dużo, przynajmniej dla mnie. Zresztą starałem się dostosować do waszego tempa. Wy tu wszystko robicie dwa, trzy razy szybciej niż my w Europie.
Odrzutowiec, który kilka minut temu przeorał błękit, wraca teraz, leci nisko, jego łoskot rozkłada się przez moment nad ich głowami niby nabrzmiała burzą chmura.
Norton upuszcza kostkę lodu do swojej szklaneczki.
— Jest pan zdolnym człowiekiem, panie Kaczmarek — uśmiecha się w tej chwili wyjątkowo przyjaźnie, protekcjonalnie. — Moim zdaniem, marnuje się pan.
— W czterdziestym szóstym, w Polsce, mówił mi pan to samo, prawie codziennie.
— Czyżby?
Kaczmarek pozwala, żeby to pytanie zawisło w powietrzu i pozostało na razie bez odpowiedzi. Słyszy gwałtowny plusk wody w basenie, którego taflę rozbija dwudziestopięcioletnie ciało pani Norton. Wczoraj spojrzenie Mrs. Florence powiedziało mu, że nie musi pobytu w tej willi traktować wyłącznie na zasadzie handlowej i poza czasem przeznaczonym dla interesów, mógłby jeszcze znaleźć chwilę dla niej. Jednocześnie w jej niebieskich oczach jak gdyby zapaliły się strzałki kierunkowe, prowadzące wprost do drzwi sypialni. Oczywiście i tej szansy nie wolno przegapić; Kaczmarek zawsze prowadził swoje interesy z rozmachem.
Mimo klimatyzacji, na czaszce Nortona zaczyna się perlić pot, matowi grube szkła okularów.
— No cóż, minęło trochę lat, ale okazuje się, że już wtedy właściwie pana oceniałem.
— Dziękuję — skinął głową Kaczmarek.
Znowu łyk ze szklaneczki, tym razem skromny, taki żeby wypełnić pauzę w rozmowie, a właściwie pauzę przed decydującymi słowami, które jeszcze nie padły. Od strony basenu ponownie dobiegł ich trzepot wody siekanej crawlem, potem jakieś nawoływania, okrzyki; zapewne wymyślono nową zabawę, roześmiane głosy zaczęły się pojawiać w różnych częściach ogrodu.
— Tak, UNRRA to był świetny interes — rzuca wreszcie Kaczmarek tonem swobodnym, konwersacyjnym.
Norton sprawia wrażenie, jakby tego nie dosłyszał. Przetarł swoje okulary i nie przestaje taksować spojrzeniem Kaczmarka. Stary wyga sprawdza jego twarz, każdy nerw na tej twarzy, grymas, drgającą zmarszczkę... Stara się ocenić rozmiar bluffu lub co gorsza rozmiar rzeczywisty sprawy, z którą ten człowiek przebył ocean, mając przed oczami określony cel i teraz będzie go chciał za wszelką cenę zrealizować.
— Powiedziałbym nawet, że to był więcej niż dobry business — ciągnie dalej Kaczmarek. — Trudno było obok tego wszystkiego przejść obojętnie i nie ruszyć głową. Może właśnie dlatego człowiek odkrywał nagle w sobie talenty, o których nie miał dotąd zielonego pojęcia.
— Zdolność do oszustwa trudno nazwać talentem — krzywi się Norton.
— To tylko kwestia interpretacji, sposobu, w jaki się na te sprawy patrzy.
— A jednak, a jednak!...
— Panie Norton, do małych interesów wystarczy spryt. Duże wymagają już talentu i, co istotne, wiedzy oraz szczególnego rodzaju umiejętności. Chyba zgodzi się pan ze mną?
— W pewnym sensie, oczywiście.
Norton zatęsknił nagle za papierosem, sięga do leżącej na stoliku szkatułki, szuka ognia. Znowu następuje właściwa dla tej rozmowy przerwa. Wybłyska mu przed oczami płomyk z zapalniczki Kaczmarka. Panowie, pochyleni na moment ku sobie, mają okazję spojrzeć sobie bezpośrednio w __oczy.
Kłąb dymu z papierosa odrzuca ich od siebie. Kaczmarek unosi do góry swoją szklaneczkę, patrzy pod słońce na tęczujący w niej płyn.
— Tak, panie Norton, UNRRA, zwłaszcza w takim kraju jak mój, to było eldorado. Pan wiedział, że to jest szansa i że nie może panu ta szansa przelecieć obok nosa. Istniał wtedy u nas swoisty handel wymienny, jak we wczesnym średniowieczu, a pan jako amerykański przedstawiciel...
— W porządku, przyjacielu, w porządku — przerywa niecierpliwie Norton.
Po raz pierwszy wypadł na chwilę z gry, ujawnił wewnętrzne napięcie. Kaczmarek zdążył to zarejestrować, ale udał, że interesuje go w tym momencie marka palonych przez Nortona papierosów. Gospodarz jednakże szybko przyszedł do siebie; twarz mu się rozjaśnia...
— Wydaje mi się, że moglibyśmy to jakoś załatwić — mówi spokojnie.
Kaczmarek — uśmiech za uśmiech, ale w komfortowym opakowaniu naturalnych zębów pięćdziesięciolatka:
— Jestem nawet pewien, że nam się to uda.
Szklaneczki po raz już któryś wzniesione do góry, drobny łyk dla rozruszania gardła i, co najważniejsze, te zderzające się ciągle, badające nawzajem spojrzenia, niby pozornie nie na temat, ale w punktowaniu, przewiercaniu na wylot przeciwnika jedyne, skuteczne, doprowadzone do perfekcji.
— Wprawdzie nie wierzę w te pańskie dowody, które po dwudziestu pięciu latach mogłyby przemówić na moją niekorzyść, ale...
Tu Norton klepnął się dłonią po łysinie, a potem wzniósł tę dłoń w geście, który zdawał się mówić: „Nie ja wymyśliłem ten świat, nie ja będę go naprawiać”.
— Jakkolwiek wszelkiego rodzaju przestępstwa, przynajmniej w moim stanie, po upływie pewnego czasu uważane są za przedawnione, to jednak firma jest firmą i liczy się wszędzie. Liczy się zawsze dobro i imię firmy, prawda, panie Kaczmarek?
W tym miejscu zrezygnował z whisky i skomponował sobie drinka z dry martiny z kropelką vodka Smirnoff.
— Panie Norton, my chyba tracimy czas — mówi twardo Kaczmarek.
Krótki człowiek o silnie rozwiniętych ramionach spręża się i szklanka w jego dłoni może za chwilę trzasnąć, zmienić się w miazgę, poharatać nie tylko rękę, ale także tę bezwietrzną pogodę wokół... Kaczmarkowi już po raz drugi udaje się wyprowadzić go z równowagi. Sytuacja niemal klasyczna: uczeń prześcignął mistrza.
— Odnoszę wrażenie, że pan mnie jednak ciągle uważa za głupca, któremu można zatkać gębę kilkoma dolarami. A może pan mnie niezbyt dobrze zrozumiał? Przyznaję, mój angielski nie jest na tyle sprawny, żeby...
— Dobry handlowiec potrafi się porozumieć nawet na migi.
Norton już się opanował, śmieje się więc, zachęca do następnego drinka, podsuwa kostki lodu, syfon.
— Ale nie wymigać! — osadza go Kaczmarek.
— Otóż to, przyjacielu, otóż to! — wydaje się, jakby ta sytuacja zaczynała teraz sprawiać gospodarzowi szaloną przyjemność.
— A zatem powtarzam: dowody pańskiej „działalności” w Polsce istnieją — ciągnie Kaczmarek. — Oczywiście to już nie ma żadnej mocy prawnej, niemniej, jeśli chodzi o pańskie interesy, o pańską renomę jako handlowca...
— Dowody, mówi pan.
— Coś w tym rodzaju — uśmiecha się tamten.
Bussinesman podnosi się ciężko z leżaka, człapie bosymi stopami po chłodnych płytach tarasu, spaceruje tak przez dłuższą chwilę, wreszcie zatrzymuje się przy Kaczmarku.
— Dowody — powtarza.
— Tak, istnieją. Posiada je mecenas Tubołicz.
Twarz Nortona drgnęła.
— Tubołicz, Tubołicz... — udaje, że nie może sobie przypomnieć tego nazwiska.
— I po co to, James, po co ta zgrywa?
Kaczmarek widzi, jak Florence Norton, iluminowana jeszcze kropelkami wody, biegnie do pawilonu obok wilii, w biegu tym przesyła mu ręką pozdrowienie. Małżonek nie omieszkał przechwycić tego ulotnego gestu. Zaczyna rozumieć, że rozgrywka, którą prowadzi z Kaczmarkiem, może mieć także swoje czysto osobiste, żeby nie powiedzieć intymne, zaplecze.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.