Oficer słusznej sprawy. Rzecz o Łukaszu Cieplińskim - ebook
Oficer słusznej sprawy. Rzecz o Łukaszu Cieplińskim - ebook
"Kochana Wisiu! Jeszcze żyję, chociaż są to prawdopodobnie już ostatnie dla mnie dni. Siedzę z oficerem gestapo. Oni otrzymują listy, a ja nie. A tak bardzo chciałbym otrzymać chociaż parę słów Twoją ręką napisanych (...). Ten ból składam u stóp Boga i Polski (...)."
(z grypsu Łukasza Cieplińskiego do żony, wysłanego z więzienia na Rakowieckiej)
"Staję przed zarzutem zdrady narodu polskiego, a przecież już w młodości życie moje Polsce ofiarowałem i dla niej chciałem pracować. Dla mnie sprawa polska była największą świętością."
(z zeznania Łukasza Cieplińskiego przed sądem)
Łukasz Ciepliński pochodził z rodziny o tradycjach patriotycznych. Uczestniczył w wojnie obronnej 1939 jako dowódca kompanii przeciwpancernej. Po klęsce wrześniowej zaangażował się w działalność konspiracyjną. W ramach akcji „Burza” jego oddziały 2 sierpnia 1944 brały udział w wyzwalaniu Rzeszowa. W sierpniu wobec nakazu radzieckiego komendanta wojskowego o złożeniu broni przez AK zdecydował o zejściu do konspiracji. W styczniu 1945 roku włączył się w działalność „NIE”, potem Ruchu Oporu Armii Krajowej, a finalnie związał się ze Zrzeszeniem „Wolność i Niezawisłość”, w styczniu 1947 utworzył IV Zarząd Główny WiN. 28 listopada 1947 został aresztowany przez funkcjonariuszy UB.
Brutalne i okrutne śledztwo wobec podpułkownika Łukasza Cieplińskiego było prowadzone pod bezpośrednim nadzorem NKWD. 14 października 1950 ppłk Łukasz Ciepliński został skazany na karę śmierci.
Wyrok śmierci został wykonany 1 marca 1951. Prawdopodobnie miejsce jego spoczynku znajduje się na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie w kwaterze „Na Łączce”.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15435-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
URZĘDU DO SPRAW KOMBATANTÓW
I OSÓB REPRESJONOWANYCH
Jan Józef Kasprzyk
Książka, której lekturę Państwo rozpoczynają, jest niezwykła z trzech powodów. Niezwykły jest jej Bohater – płk Łukasz Ciepliński ps. „Pług” – niezłomny żołnierz Rzeczypospolitej, zawsze wierny Bogu i Ojczyźnie. Niezwykły jej Autor – ks. prałat Józef Roman Maj – duszpasterz środowisk niepodległościowych, kustosz narodowej pamięci i orędownik stałej obecności imponderabiliów w życiu publicznym. Niezwykła jest i forma, jaką Autor nadał swemu dziełu. „Oficer słusznej sprawy. Łukasz Ciepliński – żołnierz wyklęty” jest bowiem nie tylko biografią w klasycznym rozumieniu tego słowa, ale również stworzoną z najwyższym kunsztem erudycyjnym wspaniałą literacką opowieścią o człowieku, który dla idei Niepodległości potrafił poświęcić swoje życie.
To czyni tę książkę obowiązkową lekturą dla kilku pokoleń Polaków. Dla weteranów – towarzyszy walki płk. Łukasza Cieplińskiego, których tak wielu jest jeszcze wśród nas, będzie ona przypomnieniem tragicznych, ale i chwalebnych chwil, w których rzucali na stos swój życia los. Ks. Józef Roman Maj stawia bowiem swym dziełem swoisty literacki pomnik dla ich pokolenia. Dla młodego czytelnika lektura stanie się okazją do pogłębienia historycznej wiedzy, lekcją patriotyzmu i wreszcie jednym ze sposobów na odnalezienie w pokoleniu Żołnierzy Wyklętych – Niezłomnych punktu odniesienia, źródła wartości i siły.
Łukasz Ciepliński należał do pokolenia wzrastającego w Polsce, której niepodległość przywrócona została po blisko półtorawiekowej niewoli. Ukształtowany został w kręgu wartości, wśród których etos służby Rzeczypospolitej oraz drugiemu człowiekowi był zawsze na pierwszym miejscu. Wychowany w rodzinie o tradycjach religijnych i patriotycznych, jako życiowe credo wpojoną miał „Modlitwę za Ojczyznę” ks. Piotra Skargi. Życie traktował więc jako służbę, w której należy zapomnieć własnych pożytków. I dlatego stanął na rozkaz Polski, gdy ciemne chmury niewoli zawisły nad jej nieboskłonem. W wojnie obronnej 1939 roku wsławił się w bitwie nad Bzurą, za co otrzymał najwyższe polskie odznaczenie wojenne – Krzyż Virtuti Militari. Pod okupacją niemiecką tworzył struktury Organizacji Orła Białego, a następnie Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej na Rzeszowszczyźnie. W pamięci podkomendnych pozostał jako dowódca wybitny, mężny, stanowczy, ale i dbający z troską o powierzonych mu żołnierzy.
Gdy niemiecką okupację zastąpiła „czerwona zaraza”, nie złożył broni. Dobrze rozumiał, że walka o niepodległą Polskę musi trwać dalej. Był jednym z twórców organizacji NIE, Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj i wreszcie Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. W 1947 roku stanął na czele IV Zarządu Głównego WiN. Jesienią tegoż roku został przez komunistów aresztowany, poddany brutalnemu śledztwu, a w pokazowym procesie skazany na pięciokrotną karę śmierci. Zamordowany został strzałem w tył głowy 1 marca 1951 roku w mokotowskim więzieniu. Rocznica jego męczeńskiej śmierci stała się po latach Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych, a inicjator tego święta Prezydent Rzeczypospolitej prof. Lech Kaczyński odznaczył pośmiertnie bohaterskiego Pułkownika Orderem Orła Białego.
Łukasz Ciepliński pozostawił niezwykły testament. Zawarty on został w grypsach kierowanych z więzienia do żony i syna. Grypsy owe to świadectwo świętości i miłości do Boga, Ojczyzny oraz rodziny. Odbiorą mi tylko życie – pisał w jednym z listów więziennych – A to nie najważniejsze! Cieszę się, że będę zamordowany jako katolik – za wiarę świętą, jako Polak – za Polskę niepodległą i szczęśliwą, jako człowiek – za prawdę i sprawiedliwość. W słowach tych tkwi mocna odpowiedź na stawiane często przez nas współczesnych pytanie, czy warto było w powojennej Polsce bić się i ginąć straceńczo? Nasz Bohater nie miał takich wątpliwości, o czym przekonają się Państwo wielokrotnie podczas lektury. Rozumiał bowiem walkę z komunistami nie tylko jako bój o niepodległy byt narodu, ale także jako kolejne w dziejach ludzkości zmaganie o świat wartości tworzących fundament cywilizacji łacińskiej, czyli jako walkę Dobra ze Złem. Walkę, w której ludzie prawi muszą zawsze opowiedzieć się bezwarunkowo po stronie Dobra. Nawet, gdy ceną jest życie!
Czy sny niespełnione powstaną z mogiły, czy drogiej idei dni wstaną mocarne, czy nasze ofiary nie pójdą na marne? – pytał retorycznie Łukasz Ciepliński w ostatnim grypsie. Wierzę – nie pójdą, sny wstaną, syn zastąpi ojca (…). Chrystus zwycięży, Polska niepodległość odzyska, a pohańbiona godność ludzka zostanie przywrócona. Marzenie Łukasza Cieplińskiego spełniło się. Syn zastąpił ojca…. Sztandar niepodległości przejęli od Żołnierzy Wyklętych ich następcy w walce o wolność. Byli to działacze opozycji antykomunistycznej, ludzie wielkiego ruchu „Solidarności”, członkowie Konfederacji Polski Niepodległej, Niezależnego Zrzeszenia Studentów, Federacji Młodzieży Walczącej… Ogromną rolę w zrozumieniu tego, iż są następcami pokolenia Niezłomnych, pełnili ich kapelani, a wśród nich Autor tej książki ks. Józef Roman Maj. Jako duszpasterz akademicki, kapelan NZS i środowisk niepodległościowych i wreszcie wieloletni proboszcz warszawskiej parafii św. Katarzyny na Służewie walczył niestrudzenie o prawdę i pamięć, stając się wychowawcą i opiekunem duchowym pokolenia, które przywróciło Polsce suwerenność.
Pamięć jest niezbędnym fundamentem w budowaniu współczesnej Polski i źródłem siły w myśleniu o jej przyszłości. Ojciec Święty Jan Paweł II nauczał: Świadomość własnej przeszłości pomaga nam włączyć się w długi szereg pokoleń, by przekazać następnym wspólne dobro – Ojczyznę. Jestem pewien, że lektura tej literackiej opowieści o Niezłomnym Pułkowniku autorstwa Niezłomnego Kapelana pomoże pogłębić wiedzę o naszym polskim doświadczeniu historycznym i uświadomi, że są wartości, dla których, gdy zajdzie potrzeba, należy i warto poświęcić zdrowie, a nawet oddać życie.
Warszawa, czerwiec 2017Rozdział I „Oby chłopak był zdrowy i dzielny, bo Polska takich ludzi potrzebuje…”
Miało się już ku wieczorowi, gdy do piekarni przybiegła Marcysia, cała czerwona na twarzy, i zapytała:
– Gdzie pan Franciszek?
Zenek, który lubił z młodymi pannami przestawać i z nimi się przekomarzać, zaczął ją zaczepiać:
– A co ci do tego? Pan nie dał polecenia, żeby opowiadać byle komu, gdzie jedzie.
Marcysia, mądra dziewczyna, szybko pojęła przyczynę zmiany kierunku rozmowy i odgryzła się za lekceważące słowa Zenka:
– Głąbie, nie do ciebie przyszłam, pani rodzi!
Zenek odpowiedział:
– A to było od razu mówić! Pan pojechał do Kwileckich po drewno, bo nie ma go więcej niż na trzy dni.
Marcysia się zatroskała:
– Zróbta co chłopaki, bo to też będzie chłopak, a on nie będzie czekał! – i zbiegła szybko po schodach.
Zenek krzyknął głośno, żeby go przy piecach usłyszeli:
– Wojtek, pryncypałowi się syn rodzi, masz rower, to byś podjechał po niego!
Szczęśliwie było ich trzech na zmianie i, jak na komendę, jednym słowem i jedną myślą skomentowali sytuację:
– To które to już będzie, szóste, siódme?
– Nie, ósme!
– Ale ten Ciepliński jurny, a wydawałoby się, że baby nie dotknie! Może ma co odłożone, bo tej piekarni na posagi nie wystarczy.
– Chłopaków to na pewno w świat powysyła.
Zenek odparł:
– Wojtek, skończ gadać i jedź, bo, jak Marcycha powiedziała, już czas, a to dziecko nie będzie czekało.
Wojtek zmienił tylko czepek piekarski na beret, zarzucił płaszcz na robocze ubranie i ruszył do majątku leśnego Kwileckich. Pryncypała zastał w kantorze przy tarcicy, siedzącego przy bocznym stoliku z panem Janem, leśniczym z majątku. Choć było to trochę z boku od głównego kompleksu tartaku, nie miał kłopotu ze znalezieniem pana Cieplińskiego, bo od razu zobaczył gniade konie, chlubę męskiej części rodziny Cieplińskich, i jego wolanta. Głośno zapukał i, nie czekając na zaproszenie, wparował do kantoru, od progu oznajmiając:
– Panie majstrze, Marcysia mnie przysyła, bo żona rodzi!
Ciepliński od razu wydał komendę:
– Jedź szybko do piekarni i umówcie się z chłopakami, który zostanie do pilnowania pieców, bo w domu musi być ciepło, a chłodno za oknem.
– Tak jest, panie majstrze!
I wyszedł.
Pan Jan rzekł:
– No to musimy kończyć, panie Ciepliński, siła wyższa. Niech stanie na pana słowie, w takiej sytuacji nie ma miejsca na targi, a co z mojej strony, to chłopcu na szczęście.
Ciepliński wstał, a pan Jan rzekł:
– Zaraz, zaraz, panie Ciepliński, przecież musimy chociaż kusztyczek. Jakże to tak?
Podszedł do szafy i zza rzędu teczek wyciągnął schowaną karafkę, którą miał jeszcze ze Lwowa, z szuflady wyjął dwie karczmarki. Skierował karafkę w stronę okna:
– Niech pan patrzy, panie Ciepliński, jarzębinka, moja robota, widzi pan, jaki kolor wyciągnąłem?
I, nalewając do kieliszków, powiedział:
– Winszuję, winszuję. A małżonka szanowna zdrowa była?
– Zdrowa, panie kapitanie.
Panu Janowi bowiem nie tylko w Kwilczu, ale w całej okolicy pamiętano, że w powstaniu styczniowym dosłużył się rangi kapitana.
– Jak małżonka była zdrowa, to będzie i zdrowy chłopak. Wypijmy, żeby był dzielny, bo Polska takich ludzi potrzebuje!
Ciepliński stał zniecierpliwiony i dziwił się, że pan Jan, z którego zwykle trudno było słowo wyciągnąć, teraz stał się taki rozmowny:
– Ma pan udane dzieci, panie Ciepliński. Przyglądam się Stasiowi, z niego chyba wojaka nie będzie, może z tego co wyrośnie.
– Muszę już jechać, panie kapitanie.
– Tak, tak, panie Ciepliński, ale niech pan nie zapomina, że o… A jak on będzie miał na imię?
– Nie wiem jeszcze, panie kapitanie.
– Niech pan nie zapomina, że o tym chłopcu dowiedział się pan, kiedy byliśmy razem.
I po krótkim namyśle dodał:
– Tak, tak, panie Ciepliński, a szacowną małżonkę niech pan ucałuje ode mnie w obie rączki, niech pan jedzie, ciemno się robi, niech pan jedzie.
Ciepliński wyskoczył z kantoru jak z procy. Żałował, że nie wziął dziś ze sobą Pietrka, stajennego, który najlepiej powoził. Szybko odpiął worek z obrokiem od dyszla i bez większej dbałości zarzucił na tył wolanta, założył do pysków koni wędzidła i od razu stępa ruszył do domu. Choć chciał myśleć o żonie, całą drogę nurtowała go myśl, co spowodowało takie ożywienie kapitana i dlaczego mówił on z taką oczywistością o chłopcu. Przecież on, ojciec, sam nic na jego temat jeszcze nie wie…
W domu przed wejściem spotkał Zenka, który odebrał konie, i powiedział mu, że dzisiaj całą noc będzie przy piecach. Po wejściu do pokoju zastał zaskakującą sytuację: żona, która miała być w połogu lub po nim, uśmiechnięta, rozmawiała z Teklą, która została przywołana, by odebrać kolejne dziecko małżonków Cieplińskich, i siedziała wygodnie na fotelu, popijając cienką herbatę i przegryzając rogaliki św. Marcina, na które i po św. Marcinie mieli zbyt. Tylko jedno pytanie cisnęło mu się na usta:
– I co? I co?
Tekla odpowiedziała:
– Powoli, panie Ciepliński, powoli. Będzie pan miał silnego syna. Pani Maria myślała, że on już woła, a on się tylko rozbrykał. Fikał, aż miło. Będzie pan miał silnego syna.
– Dlaczego Tekla mówi mi o synu to samo, co mówił kapitan?
– Czy pan oczu nie ma, panie Ciepliński? Niechże pan spojrzy na żonę, jaka piękna, to tylko na chłopca, panie Ciepliński.
– Maryś, mogę do ciebie podejść?
– No pewno.
Pan Franciszek podszedł do małżonki i, co mu się po raz pierwszy zdarzyło, zapytał:
– Maryś, mogę cię ucałować?
– No pewno.
– To się odsłoń.
– Zgłupiałeś?
– Nie zgłupiałem. Jak chcesz, żebym cię pocałował, to się odsłoń.
– Coś ty wymyślił? Tekla, pomóż mi.
Tekla odsłoniła przeszywaną w kwadraty pierzynę, pani Maria odsłoniła koszulę, a Ciepliński ukląkł i ze wzruszeniem ucałował łono żony, przykładając też do niego ucho. Kiedy wstał, okrył żonę z powrotem, jak umiał najdelikatniej, i powiedział:
– To było ode mnie, ale kapitan prosił mnie, żebym od niego ucałował obie twoje rączki. To od niego.
I ucałowawszy żonę, rzekł:
– Dziękuję Maryś, dziękuję.
Pani Maria, sięgając po chusteczkę, żeby wytrzeć oczy, rzekła:
– No idź, odpocznij, ja pobędę z Teklą.
Nie chciało mu się jakoś wychodzić, więc zaczął:
– Pani Teklo, a grzeją dobrze?
– Aż za dobrze, panie Ciepliński. A gdzie pan zamówił wiśniowe i orzechowe drewno? Tylko po dworach palą takim przy połogach.
– Nigdzie nie zamawiałem. U teściów, u Kaczmarków, ubiegłej zimy popękały drzewa w sadzie, trzeba je było wyciąć. Co się miały marnować. Trzeba było nowe wiśnie i orzechy sadzić, bo jakże by to wyglądało. Przywieźli je do nas dwukonną furą, chłopaki wyładowali i tak leżało od wiosny.
– No, ale zapach przedni, lepszy niż w sklepie kolonialnym.
– To prezent od ojców dla Maryś, ale dzieci się cieszą, a Jadzia na przedpołudniowej kawie wręcz mi powiedziała, że jeszcze nigdy u nas w domu tak pięknie nie pachniało. Ze starego orzecha dało się wyciąć parę desek, to powieźli je do Filipinów, bo ci po parafiach rozgłaszali, że im potrzebne drewno orzechowe do malowania obrazu św. Łukasza. Maryś, a jak to będzie chłopak, to damy mu może Łukasz na imię?
– Myślałam, że jak będzie chłopak, to damy mu wreszcie Franek, po tobie, ale jak chcesz…
Tekla włączyła się do rozmowy:
– Pani Mario, jak pan Ciepliński mówił o Łukaszu, to coś mnie tknęło. Niech pani przystanie. To będzie po jego dziadku, drugi Łukasz u Cieplińskich w Kwilczu. Oby był tak szanowany przez ludzi jak dziadek.
– No, jak chcecie, oby się tylko szczęśliwie urodził. Franuś, idź i odpocznij, jak będziesz potrzebny, to cię przywołamy. Ja tu zostanę z panią Teklą, Marcysię odesłałam i powiedziałam, że jak będzie potrzebna, to Zenek po nią przyjdzie. Dzieci niech przyjdą o dziewiątej, to zmówimy pacierz.
Minęła noc i nic się nie wydarzyło, minął dzień św. Katarzyny i dalej nic się nie wydarzyło, tylko sąsiadki i inne kobiety z Kwilcza odwiedzały panią Marię i obdarowywały ją najrozmaitszymi drobiazgami. Żeleźniak z wodą na piecu w kuchni był podgrzewany ze trzy razy, bo już się wydawało, że ciepła woda będzie potrzebna. Marcysia pilnowała go i balii, miedzianej wanny, wiadra, konewki, dwóch dzbanów, zerkała też na stół dziecinny na dwie trzecie wysokości, parawan i białe mydło w mazi, po które specjalnie jeździła do Poznania, bo pani nie chciała ani szarego, ani dziegciowego, które można było kupić w Kwilczu. Wyprasowane pieluszki i koszulki paradnie ułożyły z panią Teklą na stole. Pan Franciszek chodził coraz bardziej nerwowy. Po pacierzach wieczornych na św. Katarzynę przypisanych, a te każdego roku były solennie odmawiane u państwa Cieplińskich, powiedział:
– Maryś, może ja pojadę do doktora, mogę nawet w czwórkę, jeśli chcesz, żeby było szybko. Powiózłby mnie Pieter, bo choć mnie wszyscy o ciebie pytają, to doktor cię lubi i powiedział, że dla ciebie o każdej porze przyjedzie.
– Franuś, idź spać, odpocznij, jak będzie potrzeba, to może jutro. Nic mi nie dolega, a i o dziecko jestem spokojna, bo takie ruchliwe. Jest pełne życia, nic złego się z nim nie dzieje. Ale może Marcysia na dzisiejszą noc by nie szła do domu. Powiedziałbyś, żeby jej przygotowali tu u mnie siennik i pościel. Zostałaby ze mną i z panią Teklą. Pani Tekla doskonale wysypia się w fotelu, tylko podnóżki sobie podnosi poduszkami. A który dzisiaj będzie pilnował ognia?
– Zenek – odpowiedział pan Franciszek – ale on ma miejsce ze stajennymi.
– Ja nie o tym mówię, idzie mi o to, żeby może częściej tej nocy zaglądał do ognia. Idź, idź spać, odpocznij, ale zajrzyj do dzieci, żeby widzieć, co robią.
– Jak chcesz, ale we mnie takiego spokoju, jaki ty masz, nie ma.
Pani Tekla się wtrąciła:
– Niech się pan nie denerwuje. Dziecko po prostu każe na siebie czekać. Jeszcze na nikogo tyle nie czekałam, to będzie ważny człowiek.
Pan Franciszek, uspokojony przez kobiety, poszedł do swej tymczasowej sypialni, ale po drodze zauważył, że Zenek bez zachęty z jego strony będzie tej nocy częściej do ognia zaglądał, bo widział go z Marcysią dziwnie blisko siebie, coś szepczących. Powiedział mu jednak, o co małżonka prosiła, a ten, jak zwykle, odpowiedział:
– Tak jest, panie majstrze!
Tylko że z jakąś żywszą nutą, inną niż w piekarni.
Noc wszyscy przespali trochę nerwowo. Pan Ciepliński myślał nawet, żeby wyjechać z domu nad ranem, by już o świcie być u doktora, ale zmorzył go twardy poranny sen, bo też i usnął bardzo późno. Był rzeczywiście bardzo zmęczony. W domu od tygodnia krzątanina i oczekiwania, ciotka Stanisława, którą przywiózł do dzieci, nie okazała się zbyt zaradna, szczególnie wobec chłopców, stąd bez przerwy były potrzebne interwencje w domu, a do szkoły najechało się chyba z pięciu pruskich oficerów i akurat teraz uczyli dzieci o obowiązkach wobec Kaisera i Vaterlandu oraz jak mają postępować na wypadek gazowego ataku na Kwilcz przez nieprzyjaciela. Wieczorne wyjaśnienia nauk niemieckich wojskowych, które dawał dzieciom, nie były łatwe i krótkie. Wszystko jakby się sprzysięgło na ten czas, bo i wojska pruskie wyszły z koszar. Odbywały manewry między Kwilczem a Pniewami, co na okolicznych piekarzy nałożyło obowiązek dostarczania pieczywa w dużych ilościach. Piekarnia, w normalnym czasie funkcjonująca bez większych kłopotów, w tej sytuacji była przeciążona niemiłosiernie. A tu przecież wszystkiego trzeba dojrzeć! Spał więc tego ranka snem twardym. Jeszcze było ciemno, nie świtało, gdy usłyszał krzyk niemowlęcia. W koszuli nocnej szybko podszedł do sąsiedniego pokoju, ledwie uchylił drzwi, a pani Tekla powiedziała:
– Pan Franciszek teraz tu najmniej potrzebny. Jest chłopak, silny, zdrowy, już mówię do niego Łukasz. Pan narobił przeciągu, panie Ciepliński.
Nie mógł zrobić nic lepszego, niż zawrócić na pięcie i pójść do siebie. Tak zrobił, ale z jakimś szczęściem w sercu. Nie mógł już usnąć, zapalił, podkręcił lampę, odział się kożuchem, bo piec zdążył już przez noc wystygnąć, i znalazłszy ołówek i kartkę, napisał: „O trzeciej nad ranem dwudziestego szóstego listopada tysiąc dziewięćset trzynastego roku urodził się w domu syn mój Łukasz”. Pomyślał, będzie co księdzu pokazać, nie wiadomo, kiedy chrzciny, nie wiadomo, kto dziecko poniesie, bo akurat do kazerny wołają, to lepiej dla pamięci zapisać. Śniadanie z dziećmi odbyło się normalnie piętnaście po siódmej. Gdy szedł do jadalnego, nurtowała go myśl o tym, jak bez szczególnego ambarasu to dziecko przyszło na świat. Nie bardzo wiedział, kiedy powiedzieć dzieciom nowinę, zdecydował, że zaraz na początku śniadania. Po zwyczajnej modlitwie przed posiłkiem zaczął trochę oficjalnie:
– Chcę wam powiedzieć ważną nowinę. Ja mam nowego syna, a wy nowego braciszka, Łukasza.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.