- promocja
Ogarnij się, czyli jak wychodziliśmy z szamba - ebook
Ogarnij się, czyli jak wychodziliśmy z szamba - ebook
Nie ma takiego szamba, z którego nie można się wydostać!
„Uzależnieni to wcale nie są najczęściej ci, którzy piją jabole, żule z opuchniętymi, ogorzałymi twarzami. Ten fajny pan dyrektor czy kierownik jakiejś firmy, prezes czy aktor, prawnik czy lekarz pięknie rano wypachniony, ubrany, uczesany, który pije wódkę, wykwintną whisky albo bardzo drogie wino, może być tak samo uzależniony. Po prostu jemu się jeszcze życie układa, jeszcze trochę daje sobie radę. Tyle że dziś bardziej jakby trwa w życiu, niż naprawdę żyje”.
Artur Nowak i Marek Sekielski w tej szczerej do bólu książce rozmawiają o własnym „trwaniu w życiu” – uzależnieniach, które doprowadziły ich na skraj przepaści, gdzie już nic się nie liczy: ani rodzina, ani praca, ani przyszłość. Liczy się jedno – zdobyć alkohol i się napić. I równie szczerze opowiadają o swoim leczeniu, mozolnej i krętej drodze prowadzącej do tego, żeby żyć naprawdę.
To rozmowa, która czasami kłuje prosto w serce. Ale też przynosi nadzieję.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-865-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są obrazy wbite w pamięć już na zawsze. Bez tych obrazów czuję się jakiś niekompletny. Powracają jak niechciani goście. Przez lata, z różną częstotliwością. Siedzą głęboko i są nienaruszalną częścią mnie. Jest niemy krzyk na czteroletnie dziecko, bo nie usłyszało wezwań przez przedszkolny domofon. To dziecko nie rozumie swojej winy, ale pod jego miękką skórę wchodzi ta milcząca, bezlitosna przemoc. A gdy dorośnie, też będzie tak milczało do kogoś ukochanego. Miłość sama nie wystarczy.
Zastanawiam się czasem, jak się czuła, kiedy wyłączałem telefon i zostawiałem ją na kilka dni ze zmartwieniami, lękami o mnie. Byłem strasznie opryskliwy, kiedy się dopytywała, co u mnie. I teraz, kiedy jej już nie ma, myślę sobie czasem: Kurwa, jak by to było, gdybym dniami i tygodniami nie mógł się dodzwonić do mojej córki, gdyby traktowała mnie tak samo jak ja matkę.
Ja dopiero dziś widzę, jak to się rozlało gdzieś dalej, bo to też w jakiś sposób dotknęło mojego ojca. Stary koń, dobrze po sześćdziesiątce, po terapii, z workiem, bo miał stomę, dializowany trzy razy w tygodniu, zakreślił koło i wszedł we współuzależnienie. Co za paradoks, pijak na stare lata poczuł ten chlebek. Dzwonił czasami i mówił: „Wiesz, nie chodzi już o mnie, choć też się martwię o ciebie, o to, co robisz ze swoim życiem, ale proszę cię o jedno: żebym ja miał w tym domu trochę spokoju, bo matka siedzi codziennie w fotelu i płacze, zamartwia się, nie rozmawiamy, nie uśmiechamy się. To jest smutny dom, po prostu grób”.
Tak było też z moimi siostrami. Przyszła jedna z wnukami, a matka płacze. Druga na kawę do mamy – to samo. A przecież można sobie wyobrazić jakąś alternatywną historię naszej rodziny.OGARNIJ SIĘ, CZYLI JAK WYCHODZILIŚMY Z SZAMBA
Artur: To dość dojmujące uczucie, kiedy dopiero w wieku czterdziestu sześciu lat dociera do ciebie, jak mocno określają nas nasze pierwsze lata. Zaczynasz się więc babrać w przeszłości i nagle odkrywasz w sobie najgorsze cechy, których nienawidziłeś u swojego rodzica, i ciągle boisz się tak samo jak wtedy, kiedy miałeś osiem lat.
Żeby była jasność. Nie chcę się usprawiedliwiać, bo przecież każdy z nas coś niesie na plecach i nie potrafi tego porzucić. Chcę tylko podkreślić, że warto poznać historię swoich rodziców, żeby lepiej zrozumieć samego siebie. Zanim trafiłem na właściwą terapię, kompletnie nie miałem tych narzędzi. Nie potrafiłem powiązać tego, co się aktualnie dzieje w moim życiu, z tym, co działo się w przeszłości. A to jest jakaś podstawa, poręcz, której trzeba się mocno uchwycić, żeby tak naprawdę spotkać się z sobą.
Marek: Jakie są te pierwsze obrazki świata, który pamiętasz?
Artur: Kiedy próbowałem się nastroić do naszej rozmowy, pierwsze wspomnienie, jakie się pojawiło, to pogrzeb mojego ojca. Miałem wtedy dwa lata i jestem przekonany, że pamiętam ten moment, kiedy szedłem w kondukcie: idę zdezorientowany, no bo niby widzę, że jest jakaś impreza, którą zagaja facet w sukience, ale coś mi nie gra, bo to spotkanie ludzi, którzy płaczą, a moje krótkie doświadczenie podpowiada mi, że ludzie spotykają się, żeby się bawić. Z późniejszej perspektywy tak na poziomie emocji pamiętam natomiast matkę, której nie było. Ojciec zmarł w wieku trzydziestu sześciu lat, zostaliśmy dwie siostry i ja, no i mama miała wokół nas sporo zajęć. Przede wszystkim musiała na nas zarobić. Pracowała w kuchni, w jakiejś szkole za miastem. Wyobraź sobie: szła piechotą godzinę do pracy, wracała skonana po dźwiganiu wielkich garów, ubijaniu wuchty ziemniaków, po umyciu setki naczyń, przynosząc ze sobą takie trojaki z żarciem, na które czekaliśmy. Oczywiście moja starsza siostra, rocznik 1965, przejęła rolę głowy rodziny, zajmowała się mną i tą średnią.
Jak patrzę na to dzisiaj, to jest jakiś inny świat. Świat dorosłych dzieci, którym czegoś zabrakło, żeby się wycieszyć. Bo taki był po prostu ten PRL, w którym się urodziliśmy. Zimny chów, nikt nas nie wychuchał i nie wydmuchał, kształtowały nas podwórka i ulice.
Marek: Jeśli chodzi o moje najwcześniejsze wspomnienia, to są jakieś migawki. Wydaje mi się, że mam w pamięci pierwszy dzień w przedszkolu. Płaczę, jestem przestraszony, gdy mama mnie zostawia. Mam pewnie trzy lata. Drugie wspomnienie to gdy jestem w tym przedszkolu tak zwanym starszakiem. W trakcie sprzeczki uderzam kolegę w brzuch. I to mam tak dobrze zakodowane, bo pamiętam, że wtedy jakąś reprymendę dostałem, rodzice byli wzywani. Nic się temu koledze nie stało na szczęście. Poza tym z przedszkola zapamiętałem, że denerwowało mnie leżakowanie po obiedzie.
Artur: Znaczy się od przedszkolaka byłeś krnąbrny, antysystemowy?
Marek: Tak. Pamiętam nawet, że kiedyś w porze tego leżakowania wymknąłem się do toalety i zaryglowałem się w niej na czas, kiedy inni spali. Później bałem się wrócić, żeby nie dostać ochrzanu od pani wychowawczyni. Na swój sposób byłem twardzielem, bo przestałem te półtorej godziny bosymi stopami na zimnych kafelkach w łazience.
Artur: Jest jeszcze jeden symbol dzieciństwa, który zapamiętałem, poza skatechizowanym wychowaniem: to wódka. Wódka była zawsze, gdy przyjeżdżała rodzina, gdy mama poznała ojczyma, gdy była jakaś radość albo jako antidotum na smutek. Przewijała się po stołach, na majówkach, przy okazji dużych i małych interesów. Czasem gdy idę gdzieś parkiem i widzę taką pustą butelkę po wódce, jakoś to do mnie wraca. Bo to nie jest dla mnie zwykły porzucony kawałek szkła. Jako dzieciak dostrzegałem w wódce magię. Ludzie schodzili się na jakieś imprezy, imieniny zwłaszcza, bo to były takie czasy, że na Andrzeja, Mietka, Krystynę trzeba było się spotkać. Kobiety wręczały solenizantom kwiaty, a mężczyźni wódkę, i już samo to składanie życzeń połączone z wręczaniem flaszki z przezroczystym płynem było okazją do żartów. Taka rozgrzewka przed ostrym piciem. Coś podobnego dzieje się, gdy wchodzisz na koncert albo na ważny mecz Ligi Mistrzów i już wiesz, że za chwilę przeżyjesz jakieś emocje. Potem to się nakręcało, robiło się głośniej, ktoś zaczynał śpiewać i wybuchała taka niesamowita euforia. Dorośli byli dobrzy dla dzieci. Chcieli nas przytulać, dawali drobne, bawili się z nami i potem dopiero to jakoś siadało. No bo któryś wujek zaczynał być wulgarny, któraś z ciotek szlochała, jak jej w życiu niedobrze – licytacja na żale, kto ma generalnie bardziej przejebane, a jednak sobie radzi. Pojawiały się oczywiście sprośne żarty, których za bardzo nie chwytałem, no bo seks, intymność to były tematy tabu. Intuicyjnie czułem jednak, że to coś ważnego, czego jeszcze nie rozumiem, ale za jakiś czas odkryję. Dziwiłem się tylko temu językowi, bo ludzie mówili o seksie jak o świniobiciu. Byłem widzem tego teatru. Z osób na co dzień potwornie nudnych wychodziło dużo emocji. I ta wódka wydawała się takim sokiem z gumijagód, który otwierał ludzi na nowy wymiar. I nam, mi i siostrom oraz kuzynostwu, to się bardzo podobało, że przyjeżdża jakiś wujek i jak sobie wypije, to rozdaje kasę. Więc ta wódka nie wydawała się czymś złym. Z drugiej strony, rodzice przestrzegali mnie przed ekipami winiarzy. Świetnie pamiętam niedbale ubranych mężczyzn z widocznym gołym okiem zarostem, którzy chowali się za winklem z winem. To chyba wtedy właśnie wbiłem sobie do głowy, że to są jacyś gorsi ludzie, że pijak pijakowi nie jest równy. Mówiło się, że to jest właśnie dno.
Marek: Moje wspomnienia są inne. Mam przed oczyma obraz działki, na której spędzaliśmy wakacje. Gorącego lata w Srebrnicy nad Zalewem Koronowskim koło Bydgoszczy. A więc wielkiego, pięknego jeziora w leśnej otulinie, bo to jest obrzeże Borów Tucholskich. Wymarzone miejsce dla dzieciaków. Czekaliśmy na te dwa i pół miesiąca biegania na bosaka po gorącym piasku, kąpania się, szlajania po lesie i robienia różnych fajnych rzeczy. Była nas kilkudziesięcioosobowa ekipa rówieśników w tym fantastycznym miejscu.
W tygodniu mieszkaliśmy z Tomkiem zupełnie sami. Dopiero w piątek zjeżdżali do nas rodzice z zaopatrzeniem. Przywozili nam pieniądze i jedzenie. Miałem tam jednego kumpla, który cieszył się, gdy ojciec przyjeżdżał na weekend i odpalał jakiś alkohol, bo robił się fajnym, sympatycznym, a zarazem wesołym facetem. No i ten mój kolega zawsze mógł pójść do domu, jak ojciec już był dobrze podrobiony, i zagadać o jakąś sprawę, o którą mu chodziło. Na przykład chciał nowych butów, to ojciec od razu wyciągał portfel i dawał mu pieniądze na jakieś najnowsze drogie adidasy czy nike. On tego nachlanego ojca przyjmował wręcz z radością.
Artur: No a w twoim domu? Wódka się lała?
Marek: Mój dom wyglądał inaczej niż twój. Jeśli już ktoś pił w nim alkohol, to naprawdę symbolicznie. Na plotki do mamy przychodziła jej siostra i potrafiły tak, godzinami nie zamykając ust, sączyć wciąż ten sam kieliszek koniaku.
Natomiast tata w domu nie pił. Czasem przychodził już pijany z roboty. Najczęściej po wypłacie. Rozpijali z kolegami flaszki w zaciszach hotelu robotniczego. A w domu szedł spać i tyle.
Pamiętam też, że były momenty, gdy bardzo liczyłem na to, że wróci do domu zawiany. Gdy zbliżał się termin wywiadówki. Miałem po prostu nadzieję, że nie pójdzie do szkoły w takim stanie i będę uratowany. Cholernie bałem się wywiadówek.
Artur: Ja też. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy tak jak ty dość mocno te wywiadówki przeżywałem.
Marek: W szkole miałem opinię, że jestem zdolny i gdyby tylko mi się chciało, tobym miał świetne oceny. Niestety ciągnęły się za mną kłopoty, o których rodzicom nie mówiłem i dowiadywali się o tym właśnie na wywiadówkach. To było takie naiwne myślenie, że jeśli nie powiem o jakimś przewinieniu albo słabych ocenach, to zniknie i nikt się o tym nie dowie. A w domu było tak, że mama chodziła do mojego brata Tomka na wywiadówki, a ojciec chodził do mnie. Mama zawsze była, zresztą do dziś jest, osobą łagodną, natomiast ojciec reagował nerwowo nawet na najdrobniejsze przewinienia. No i ja się modliłem, żeby w dzień wywiadówki przyszedł pijany. Liczyłem na to, że jak mama pójdzie na wywiadówkę do Tomka, to już nie zdąży zajrzeć do mojej klasy.
Artur: Tak mi przyszło do głowy, jak wspomniałeś tego kolegę, który lubił, gdy ojciec był pijany, bo robił się jowialny i hojny, że najgorszy świat widziany oczyma dziecka mimo wszystko potrafi być sielski i że dzieci go kolorują. I to są początki jakiejś schizofrenii może nawet. Pijany ojciec jest fajny, bo daje prezenty, a ten trzeźwy, wymagający to kawał tyrana. Więc jak jest lekko podchmielony, to anioł, a jak walczy o trzeźwość, to diabeł. Ja to wyraźnie zobaczyłem, gdy w moje życie wkroczył ojczym.
Marek: Mówiłeś, że matka była zaganiana robotą i obrabianiem was. Gdzie ona go właściwie poznała?
Artur: Matka przyjaźniła się z sąsiadami. To był bezdzietny konkubinat. Wydawali mi się ludźmi zamożnymi. Obydwoje na jakichś kierowniczych stanowiskach, w latach osiemdziesiątych jeździli skodą. Mężczyzna niestety dość mocno się upijał. Ta sąsiadka często przychodziła do mamy, bo zwyczajnie nie mogła z nim wytrzymać. Nie miała w Krośnie bliskich, pochodziła gdzieś spod Łodzi. No a że matka miała doświadczenie z pijakiem w domu, bo mój rodzony ojciec też pił, to ta pani przychodziła do nas się pożalić i znajdowała zrozumienie.
Zresztą ci ludzie po śmierci ojca moją matkę dość mocno wspierali. Zabierali mnie na wczasy: nad morze, w góry. Pewnie gdyby nie oni, gór i morza za dzieciaka bym nie zobaczył. Matki nie było po prostu stać na to, żeby fundować nam wakacje. Sama też oczywiście nigdzie nie jeździła i była szczęśliwa, jak po powrocie z pracy mogła się po prostu położyć i spać na wersalce. Pamiętam grymas jej twarzy, człowieka, którego boli głowa. Zazwyczaj kładła sobie kompres na czoło, bo od zawsze miała dość silne migreny. Ja często spędzałem popołudnia u tej sąsiadki.
No ale kiedyś wszystko się nagle zmieniło. Ta kobieta miała dość awantur, które urządzał jej partner, i podjęła decyzję, że chce zakończyć ten związek. Postanowiła uciec przed nim do Niemiec zachodnich. Pamiętam to dokładnie, to była taka nocna akcja. Jej brat jeździł na tirach. Wszystko umówili wcześniej. Przyniosła do nas ubrania i najpotrzebniejsze rzeczy popakowane w walizki. Obudziła mnie w nocy, żeby się pożegnać. Strasznie się poryczałem. Mówiła, że będzie dzwonić, i wtedy widziałem ją ostatni raz. Było mi bardzo smutno, bo ona zawsze miała dla mnie dużo ciepła, uśmiechu, troski, uwagi. Przynosiła mi słodycze, smażyła placki ziemniaczane, no ale przede wszystkim umiała ze mną rozmawiać. Matka nie miała dla nas tyle czasu, ale ja jej absolutnie o to nie obwiniam.
No i mama związała się z tym mężczyzną. W zasadzie nie miała możliwości, żeby gdzie indziej kogoś poznać. W jakimś sensie powtórzył się schemat. Znów był przy niej mężczyzna. Dawał finansowe oparcie, ale to znów był alkoholik. Mama zaczęła spędzać więcej czasu u tego sąsiada, raz po raz zostawała u niego na noc.
Marek: Jak wy go w swojej rodzinie przyjęliście?
Artur: Dzieciaki nie miały w tamtych czasach za wiele do gadania. No ale wujkowie, ciotki i babcia przyjęli go doskonale. Ważne były pozory, bo on o nas rzeczywiście dość mocno zadbał. Stać nas było na lepsze ubrania, wyjazdy, krótko przed moją komunią zmieniliśmy mieszkanie na większe. W zasadzie to odbyło się jakoś tak, że zdaliśmy mieszkania nasze i mojego ojczyma, bo matka za chwilę wzięła z nim ślub, i przeprowadziliśmy się do nowego bloku na mieszkanie trzypokojowe. Wreszcie miałem pokój tylko dla siebie. Ojczym miał pieniądze. Myślę, że nieźle zarabiał, a poza tym, jak to bywało w PRL-u, jako kierownik jednego z większych zakładów w Krośnie Odrzańskim miał dochody na boku. To był taki czas, kiedy się wszystko załatwiało na lewo, poza obiegiem, bezpośrednio u producenta, i opierało się sprawy o bufet. Pamiętam, że on miał zawsze mnóstwo pieniędzy. I to była dla mnie fantastyczna zmiana. Nagle miałem piłkę, fajne buty, kostkę Rubika i inne cuda. Kiedy wracał do domu, dawał mi jakieś drobne. To było niesamowite. Jak on już zjadł i poszedł się położyć, matka z jego ubrań, w zasadzie z każdej kieszeni jego koszul i spodni, wyciągała jakieś pieniądze.
Marek: Na zewnątrz było widać, że się wam powodzi.
Artur: Tak. Ludzie wyciągali prosty wniosek. Niby obcy człowiek, a zajął się kobietą z dziećmi. Więc oceniali to dobrze. Nie widzieli, że ten człowiek ma problem z alkoholem. PRL to był taki czas, który kojarzy mi się z tym, że ludzie skupiali się na tym, jak wyglądasz, tym, co siedzi w nas w środku, interesujemy się stosunkowo od niedawna. W tych realiach ojczym był dobrym człowiekiem, bo zajął się inną rodziną. Taki to był kod. Wszyscy dookoła bagatelizowali kompletnie kwestię, że ten bohater był non stop po prostu pijany.
Marek: Tak to kiedyś wyglądało. Pracował, zarabiał, a że pił… Przecież pili wszyscy.
Artur: No ale pieniądze to jedna strona medalu. Jest i druga – doświadczyłem tego boleśnie. Mam na myśli wstyd. Niesprawiedliwy, nieuzasadniony, bo chyba to nie ja powinienem był się wstydzić. I to jest moje najbardziej traumatyczne wspomnienie związane z alkoholem, które przeżywam do dziś.
Marek: Ja też takie chyba mam.
Artur: Kiedyś wracałem z kolegami i koleżankami ze szkoły. To mogła być piąta, szósta klasa. Szliśmy na filingu takim fajnym, bo to jest ulga, jak jest ciepło i wracasz po nudnych lekcjach do domu z perspektywą długiego popołudnia na zabawę. I ja pamiętam to, jakby wydarzyło się dziś. Zobaczyłem w oddali zataczającego się po pijaku faceta. To był on. Starałem się jakoś wszystkich zagadać, zwolnić ten peleton dzieciarni wracającej do domu, ale się nie udało. Weszliśmy z nim na czołówkę, jak on płynął dosłownie od krawężnika do krawężnika tą ulicą. Jedna dziewczyna, którą od tego momentu dość mocno znielubiłem, pokazała go palcem z uśmiechem na ustach. Dzieciaki potrafią być okrutne niestety. To było takie cholernie dojmujące poczucie, że jestem jakiś gorszy. Nie on, najebany w trzy dupy, ale właśnie ja. Dla niego to było banalne w tym momencie, wracał sobie najebany do domu jak zazwyczaj. Nie miał nawet pojęcia, jak mocno to przeżywałem. Robiłem później jakieś zwody alpejskie, żeby się na niego już nie natknąć, pamiętam potworny strach, który mnie napadał, kiedy sobie wyobrażałem, że znów będę musiał przeżywać ten wstyd.
Marek: Wstyd, którego ja doświadczyłem, był inny. Z punktu widzenia dziecka też jak najbardziej zrozumiały. Ten przykład, który podajesz, to zresztą pokazuje. Myślę, że dziś byś to olał i liczył bardziej na współczucie świadków takiego zdarzenia. No ale dzieci potrafią być rzeczywiście okrutne. Sam tego zaznałem. W naszym domu się specjalnie nie przelewało. Matka tyle, co miała, nam dawała. Nie stać jej było, żeby jakoś specjalnie uatrakcyjnić nasze dzieciństwo. Muszę jednak przyznać, że dbała o nas i starała się, jak mogła. Zmierzchający PRL, a potem transformacja ustrojowa nie były jednak okresem, na którym moi rodzice skorzystali. Ja mam wręcz wrażenie, że ich status się obniżył. Pamiętam, że ojciec przez jakiś czas nie miał pracy i w zasadzie utrzymywała nas matka. Żeby była jasność: byliśmy nakarmieni, ubrani, ale na nic więcej nie było nas stać. Szczególnie zapadły mi w pamięć święta Bożego Narodzenia, po których dzieciaki wracały do szkoły i zawsze się przechwalały prezentami i opowiadały, co które dostało. Nauczycielka zadawała nam nawet takie wypracowanie: mieliśmy opisać ten magiczny moment, pochwalić się prezentami i wrażeniami ze świąt. I to była ta chwila, kiedy czułem wstyd. Bo nie miałem czym się pochwalić.
Artur: No właśnie. Z perspektywy czasu takie sytuacje wydają się absurdalne.
Marek: No ale wówczas myślałem i odczuwałem inaczej. Dzisiaj, jak na to patrzę, widzę, że to kompletnie irracjonalne. Wtedy jednak było mi przykro, że w sumie nie mogę napisać nic fajnego, bo w moim domu było ubogo, i to mimo że rodzice się starali. Nie mam rzecz jasna do nich pretensji, że w domu brakowało pieniędzy i nie stać ich było na atrakcyjniejsze prezenty. Tak wyszło. Ale ten smutek wynikający z doświadczania tego okresu w dzieciństwie noszę w sobie do dziś.
Dla mnie święta nie mają wymiaru duchowego, nigdy w zasadzie nie miały, bo z wiarą jestem na bakier od dawna. Traktuję je tylko jako pretekst do sprawienia komuś materialnej przyjemności. W pierwszych latach życia mojej córki Amelii rekompensowałem sobie braki z własnego dzieciństwa. Raz wręcz zasypałem moje dziecko prezentami. Było kompletnie ogłupione tą masą paczek do rozpakowania. Widziałem dezorientację w jej oczach. To ją zwyczajnie przerosło. Potem sobie uświadomiłem, że to, co robię, to jakaś wierutna bzdura. Kupując drogi zestaw Lego dla córki, tak naprawdę chciałem zrobić przyjemność swojemu wewnętrznemu dziecku. Tak było na przykład z ciuchcią do składania z wielu elementów. Dałem jej coś, o czym to ja marzyłem, nie ona. Leczyłem własne bolączki z dzieciństwa.
Artur: Do dziś jesteś ze świętami na bakier.
Marek: Jakoś tak jest, że każde święta i okres okołoświąteczny, który ciągnie się do Nowego Roku, z sylwestrem włącznie, to jest chyba najgorszy dla mnie czas w roku. Jestem przygnębiony, właściwie nie wiem, co się ze mną dzieje, nie chce mi się nic. Mam ochotę zamknąć się i zniknąć. Czuję smutek.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki