- W empik go
Ogień wyszedł z lasu - ebook
Ogień wyszedł z lasu - ebook
Latem 1992 roku w lasach w okolicach Kuźni Raciborskiej paliło się kilkadziesiąt razy, a pod koniec sierpnia z powodu ekstremalnej suszy wybuchało po kilka pożarów dziennie. Strażacy nie mieli nawet czasu zjeść, bo gdy tylko ugasili jeden ogień, za chwilę jechali do kolejnego. Gdyby nie to, że w upał mundury schły w ciągu godziny, nie nadążyliby z ich praniem.
Wczesnym popołudniem 26 sierpnia iskry spod kół pociągu towarowego jadącego z Pawłowic Górniczych do Huty Częstochowa wywołały katastrofę, w której spłonęło ponad dziewięć tysięcy hektarów lasu. Z żywiołem walczyło cztery tysiące siedmiuset strażaków z trzydziestu czterech województw, trzy tysiące dwustu żołnierzy, sześciuset pięćdziesięciu policjantów, tysiąc dwustu dwudziestu członków formacji obrony cywilnej oraz tysiąc stu pięćdziesięciu leśników.
Pierwsi strażacy zjawili się na miejscu pożaru w niespełna dziesięć minut, lecz byli bezradni. Silny wiatr na ich oczach wpychał płomienie coraz głębiej w las.
Ogień był przebiegły. Zanim zbliżył się na tyle, że mogła wreszcie dosięgnąć go woda z węży i armatek, strażacy usłyszeli dochodzące spomiędzy drzew fuknięcia. Zajęte ogniem korony drzew eksplodowały, wyrzucając w powietrze płonące szyszki i kawałki gałęzi, które przeleciały nad ich głowami. Kiedy się odwrócili, zobaczyli, jak deszcz żarzących się pocisków ląduje po drugiej stronie drogi, co najmniej kilkadziesiąt metrów od jej krawędzi. Tam, gdzie upadły, natychmiast strzelały w górę płomienie, które podsycał wiatr.
„– Ty tchórzliwy skurwysynu! – Strażacy pękają jeden po drugim.
Ci bardziej opanowani rzucają sprzęt, łapią tych kolegów, którym puściły nerwy, i przytrzymują, żeby żaden nie wbiegł w amoku między drzewa.
Jednak oni wyrywają się, złorzecząc w kierunku ściany ognia: – Takiś odważny, że palisz żywcem ludzi i zwierzęta?! Wyjdź z lasu i walcz z nami tutaj!
Chwilę wcześniej z zarośli wyłoniła się sarna. Szła przed siebie, nie zważając na gromadę ludzi i wyjące pompy w wozach strażackich. Szła, ale była już martwa. Miała spalone do kości nogi, resztki sierści i mięśni jeszcze na nich dymiły”.
Książka Dawida Iwańca to reporterska rekonstrukcja wydarzeń niemal minuta po minucie. Ukazuje się w 30. rocznicę największego pożaru lasu w Polsce. Jest też ostrzeżeniem, bo świat nękany konsekwencjami kryzysu klimatycznego coraz częściej staje w ogniu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788365970046 |
Rozmiar pliku: | 639 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gruntowa droga jest wąska, ale przejezdna. Po prawej las, po lewej las. Pożar rozwija się równolegle do duktu. Na razie tylko tutaj.
Na czele kolumny auto ratowników z Kędzierzyna-Koźla. Za nim jadą wozy z ochotnikami ze Sławięcic i z Bierawy. Dostali zadanie gaszenia po prawej stronie drogi. Wyprzedzają ogień, zatrzymują się, wyskakują z pojazdów, rozwijają węże i wchodzą między drzewa.
– Woda naprzód! – krzyczą, a silny strumień szarpie końcówkami węży.
Do trzech samochodów dołączają wozy z komendy w Raciborzu oraz z OSP w Kłodnicy. Na miejscu pracuje teraz dwudziestu dwóch ludzi. Kontrolują sytuację. Płomienie nadal pełgają przy ziemi w bezpiecznej odległości, dymu jest niewiele.
Nagle wiatr się wzmaga i zmienia kierunek. Ogień przeskakuje w korony drzew, bucha olbrzymimi jęzorami, a potem z impetem rusza w ich stronę.
Strażacy w pośpiechu zwijają węże, ale uderza ich piekielny żar, więc rzucają je i biegną do aut.
Kierowcy próbują wyprowadzić wozy z zagrożonego terenu, jednak gęsty dym uniemożliwia jazdę.
Pada rozkaz:
– Wszyscy chodu!
Szumy i trzaski rwą komendę na strzępy.
– Co?! – krzyczą ci, którym auta przysłaniają widok na piętrzący się ogień.
– Spierdalamy! – wrzeszczą uciekający koledzy.
Kilka sekund później ściana płomieni załamuje się nad wąskim prześwitem drogi i nakrywa wozy ognistą kopułą.
Właściciel kiosku w Śródmieściu co rano po godzinie piątej zaczyna dzień od rozpakowania paczki z prasą i poukładania gazet na półkach. Potem ze skórzanej torby wyciąga śniadanie. Chce zjeść w spokoju, zanim przyjdą klienci prosić o tę co zawszę gazetkę i paczkę Klubowych. Lubi ten moment. W jednej ręce trzyma kanapkę, a drugą przewraca strony „Dziennika Zachodniego” – to jego ulubiony tytuł. Bez niego Jan Sikora nie wyobraża sobie poranka.
Pod czołówką jest prognoza pogody. Dzisiaj, 26 sierpnia 1992 roku, będzie ponad trzydzieści stopni, na niebie ani śladu chmurki. Czyli tak jak wczoraj i przedwczoraj. Sikora myśli o wczasowiczach wylegujących się nad morzem. Szczęściarze! Wyjątkowo piękny sierpień im się trafił. Kioskarz zastanawia się, kiedy i on wreszcie będzie miał urlop i gdzieś pojedzie. Może gdyby nie zdecydował się na sprzedaż gazet i został w kopalni, to zamiast siedzieć teraz w blaszanym pudełku w centrum Katowic, leżałby razem z innymi letnikami na gorącym piasku bałtyckiej plaży? Nutka zazdrości szybko urasta do niechęci, więc Jan przerzuca stronę.
Ostatnie kęsy kanapki z krakowską wpycha do ust niemal na siłę. Przeżuwa je wolno. Ma wrażenie, że w taki upał nawet jedzenie męczy. Spogląda na sufit kiosku. Blaszany dach już się porządnie nagrzał, jest jak pokrywka garnka, a jeszcze nie ma siódmej. Od kilku tygodni budka praży się za dnia przez wiele godzin na pełnym słońcu. Krótkie, ciepłe noce nie dają rady jej wystudzić. Gorąco jest wprawdzie w całym kraju, lecz na Śląsku saharyjska aura daje się mieszkańcom szczególnie we znaki. Na ochłodzenie się nie zanosi.
Gdyby chociaż zamiast kiosku Jan prowadził spożywczak, to zacierałby teraz ręce. Sąsiadowi lody idą jak woda, do tego niedawno kupił drugą zamrażarkę. Zawczasu zrobił na nią miejsce, poprzesuwał regały, pociągnął przedłużacz i zadowolony pojechał do sklepu z AGD. Niewiele brakowało, a wróciłby z kwitkiem. Klient stojący za nim też chciał chłodziarkę, ale sąsiad sprzątnął mu ostatnią sprzed nosa i z podwójnym zapasem lodów, uśmiechnięty, co rano otwiera sklep.
Od dawna brakuje też w sklepach wiatraków. Jan marzy o takim do swojego kiosku, ale gdy usłyszał, że ma się na niego zapisać, tylko parsknął.
– A myślałem, że komuna się skończyła! – rzucił do sprzedawcy na odchodne.
Z powodu dumy wachluje się teraz najnowszym numerem magazynu „Kobieta i Życie”, aż ręka go od tego boli. Ulgę przynosi to niewielką, zwłaszcza gdy Jan myśli o koledze z bloku na Osiedlu Tysiąclecia. Gdy Sikora pracował w kopalni, przy każdym spotkaniu licytowali się, który z nich ma gorzej. On narzekał na upał pod ziemią, a kumpel zatrudniony w chłodni utyskiwał na ziąb i bóle stawów.
– Skurczybyk przynajmniej teraz ma dobrze! – mruczy do siebie Jan. – Pewnie zakłada czapkę i z radością wchodzi do mroźnej komory.
Niedaleko kiosku jest restauracja. Wprawdzie obiady serwuje od południa, ale pracownicy już się schodzą. Kilka dni temu Sikora zamienił słowo z sympatyczną kelnerką, która przyszła rozmienić pieniądze. Interesowało go, jak u ludzi z apetytem w taką pogodę. Kelnerka powiedziała, że zamawiają mniej schabowych, golonek, pieczeni i sosów. Na szczęście karta oferuje też chłodniki, lekkostrawne dania z drobiu czy surówki, więc na koniec dnia utarg jest całkiem niezły.
To dopiero heca! Dziennik donosi, że w zakładzie karnym w Wojkowicach naczelnik postanowił urządzić na dziedzińcu plażę, żeby osadzeni mogli się opalać. Jest pewien szkopuł: z kąpieli słonecznych mogą korzystać jedynie ci, którzy nie mają żadnych tatuaży, a takich w Wojkowicach raczej niewielu.
Kropla potu z czoła kioskarza spada na gazetę i tworzy mokry kleks. Kiepsko, trzeba ten numer odłożyć, bo klient wróciłby następnego dnia ze skargą albo w ogóle już by nie przyszedł. Tak jak Jan nie pójdzie więcej na basen. Wybrał się tam w ubiegłą niedzielę, ale ścisk był taki, że o pływaniu zapomnij. Popluskał się tylko chwilę, jednak woda miała temperaturę nadającą się bardziej do wieczornej kąpieli w wannie.
Doniesienia prasowe o zasłabnięciach, udarach słonecznych oraz kolizjach drogowych spowodowanych gorszą koncentracją kioskarz jedynie przelatuje wzrokiem. Zna ich treść na pamięć, bo pojawiają się regularnie od końca maja. Zaciekawia go natomiast artykuł o zieleni miejskiej. Urzędnicy z ratusza opowiadają, że na półmetku wakacji klomby i rabaty zwiędły, a następnie uschły, jarzębina za wcześnie zrobiła się czerwona, a różaneczniki zwinęły liście. Inne drzewa zrzucają je od połowy lipca. Zazwyczaj dzieje się to dopiero po pierwszych przymrozkach, jednak w tym roku przyroda skróciła okres wegetacji, aby ocalić życie. Mimo to zaczynają umierać całe aleje kasztanowców, lip i jesionów. Niektóre drzewa chroni dziedziczna odporność na suszę, inne ratuje głęboko sięgający system korzeniowy, ale wszystkie zdają się mieć dość tych upałów tak samo jak ludzie.
Jan nachyla się i wygląda przez okienko. Faktycznie, dookoła nic się nie zieleni, sam posusz. Deszcz nie padał na Śląsku od wiosny i jeśli szybko nie spadnie, to nie będzie wesoło. Kioskarz zauważył ostatnio, że ceny owoców i warzyw na bazarze wystrzeliły. Jeszcze w czerwcu czytał o urodzaju truskawek, malin i porzeczek, a plantatorzy mówią co najwyżej o połowie ubiegłorocznych zbiorów. Owoce rosną skarlałe albo nie dojrzewają wcale. Są atakowane przez szkodniki lub zasychają na krzakach.
Dużych strat spodziewają się też hodowcy zbóż. Pierwsze żniwa odbyły się miesiąc wcześniej niż zwykle i wiadomo, że plony są skąpe. Gdy na koniec roku Ministerstwo Rolnictwa opublikuje podsumowanie sezonu, okaże się, że w porównaniu z 1991 rokiem zbiory pszenicy, żyta, jęczmienia i owsa będą mniejsze średnio o dwadzieścia pięć procent, ziemniaków o dwadzieścia jeden, a buraków cukrowych o sześć. Prawdziwe tąpnięcie nastąpi w sianie łąkowym, którego rolnicy zbiorą o ponad trzydzieści procent mniej. Przeczuwają to hodowcy bydła, dlatego zawczasu, w sierpniu, rozpoczynają tak zwane zasuszanie. Chodzi o odzwyczajanie krów od jedzenia. Część zwierząt nie przetrwa głodówki, a reszta da o kilka procent mniej mleka. W najbliższych miesiącach właściciel kiosku będzie więc musiał sięgnąć do kieszeni o wiele głębiej w czasie zakupów.
Na domiar złego w całym kraju płoną lasy. Od połowy lipca z powodu dramatycznie niskiej wilgotności ściółki nadleśnictwa zaczęły wprowadzać całkowity zakaz wstępu na tereny leśne. To kolejny cios dla Jana, bo skoro nie może odpocząć na basenie, to miał chociaż nadzieję uciec z blokowiska na łono natury. Jednak zakaz w pełni rozumie, bo w ostatnich tygodniach codziennie wybucha w regionie kilkadziesiąt pożarów, a w skali kraju – kilkaset. Najgroźniej pali się w lasach sosnowych. Strażacy z niepokojem obserwują, jak ogień coraz częściej pojawia się na obszarach dotkniętych suszą. Również o ich obawach Sikora regularnie czyta w „Dzienniku Zachodnim”.
Podobnie jak o największych pożarach w Polsce. Lokalna prasa donosi o nich, nawet jeśli wybuchają z dala od Śląska. Do 1992 roku pożary duże, przekraczające dwadzieścia hektarów, można było policzyć na palcach, ale teraz to istna plaga. Dziewiątego sierpnia zapłonął poligon w okolicach Żagania. W ciągu dwóch dni żywioł pochłonął trzy tysiące hektarów lasu. Dzień później zapaliło się w województwie pilskim, w Nadleśnictwie Potrzebowice. W kilka godzin ogień strawił blisko sześć tysięcy hektarów lasu, a przy okazji niemal dwadzieścia budynków gospodarczych. Mniej więcej w tym samym czasie spłonęło trzy tysiące hektarów w okolicach Solca Kujawskiego, a pożarów o powierzchni kilkudziesięciu lub kilkuset hektarów było co najmniej tuzin.
Na Śląsku natomiast po raz kolejny w tym roku paliły się lasy w rejonie Olkusza. Kiedy ogień zbliżył się do drogi szybkiego ruchu, dym stał się tak gęsty, że trzeba było zamknąć dwupasmówkę. Walka z żywiołem trwała tydzień. Pożar zniszczył ponad tysiąc hektarów. W pewnym momencie zagroził fabryce papieru w Kluczach. Na szczęście udało się go w porę powstrzymać. Strażakom pomogła w tym pogoda, bo wiatr osłabł i zmienił kierunek.
W ciągu zaledwie kilku dni w całym kraju spłonęło dwadzieścia sześć tysięcy hektarów lasów. Najczarniejszy okazał się poniedziałek dziesiątego sierpnia, gdy pożary strawiły prawie połowę tej powierzchni. Dzień później, w odpowiedzi na ogromne zagrożenie, komendant główny Państwowej Straży Pożarnej brygadier Feliks Dela zdecydował się na krok bezprecedensowy: skoszarował zawodowych strażaków i ogłosił stan alarmowy dla ochotników.
Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że wyschnięte na wiór ściółki są tykającą bombą.
Wiedzą to także mieszkańcy wiosek sąsiadujących z lasami, dlatego w parafiach odprawiane są msze w intencji zmiany pogody. Szczególnie gorliwe błagania o deszcz płyną z Magdalenki – drewnianej kapliczki pośrodku leśnej polany nieopodal Goszyc przy granicy województw katowickiego i opolskiego. O tym również Sikora czytał w gazecie.
Kaplicę wzniesiono w XVIII wieku. Według jednej z legend jej budowę zleciła przedstawicielka rodu von Hohenlohe, który zamieszkiwał pałac w Sławięcicach na przedmieściu Kędzierzyna. Kobieta chciała w ten sposób odpokutować swoje nierządne zachowanie, dlatego na patronkę wybrała nawróconą jawnogrzesznicę Marię Magdalenę. Kościółek przetrwał i powstanie śląskie, i ostrzał sowiecki. A na wiosnę 1992 roku nagle zniknął z niego obraz świętej. Gdy w pobliskich zaroślach znaleziono wypatroszoną ramę, wierni wpadli w panikę. W ciągu dwóch tygodni lokalny artysta namalował nowy wizerunek, ale i tak po okolicy szeptano, że takie zbezczeszczenie kaplicy to zła wróżba i że mieszkańcom przyjdzie gorzko za to zapłacić.
Czyżby skwar lał się z nieba w ramach pokuty?
Jednocześnie synoptycy studzą histerię wokół upału. Pytani o ekstremalne temperatury odpowiadają, że zdarzały się lata, kiedy pogodę stać było na znacznie więcej. O, weźmy taki 1959 rok. W Bydgoszczy zanotowano wówczas rekordowe 38,3 stopnia, a w tym roku jak dotąd zaledwie 36,7. Bogdan Jakubiak, ekspert Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej z Zakładu Prognoz Długoterminowych, pokusił się o nakreślenie szerszej perspektywy. Przyznał, że faktycznie obserwuje się pewien wzrost koncentracji gazów cieplarnianych, ale od razu dodał, że naukowcy znają to zjawisko i są przekonani, że w przyrodzie istnieje czynnik samoistnie naprawiający szkody wyrządzone przez przemysł.
A jeśli kiedyś, za naszego życia, zaczną topnieć lodowce – podchwyciła słowa Jakubiaka redakcja „Dziennika Zachodniego” – woda zaleje najpierw kraje leżące w depresji. Zniknie Holandia, zniknie Bangladesz. Na Polskę przyjdzie czas znacznie później.
Poza tym – kioskarz wraca do lektury – to prognoza na bardzo odległą przyszłość i nie ma powodu zaprzątać sobie nią głowy.
Jan odkłada gazetę. Wzdycha, nie wiadomo tylko, czy z gorąca, czy z ulgi, że ten upał wcale nie jest tak upalny, jak mu się przed chwilą wydawało.
Dla kolegów z pracy Mirek Mańka jest dzięciołem. W żargonie kolejarskim mówi się tak o rewidentach taboru, którzy chodzą wzdłuż składów z młotkiem na długim trzonku i opukują koła wagonów w poszukiwaniu usterek.
Mirek pracuje na stacji towarowej w Pawłowicach. To stąd odprawiane są pociągi wypełnione węglem koksującym fedrowanym w pobliskim Pniówku – największej tego typu kopalni w Polsce. Dzisiaj, w środę dwudziestego szóstego sierpnia, Mańka jak zawsze rozpoczyna poranną zmianę od sprawdzenia planu dnia. Około południa ma wyprawić w ponaddwustukilometrową drogę duży sześćdziesięciowagonowy skład. Miejscem docelowym węgla z Pawłowic jest koksownia działająca przy Hucie Częstochowa.
Kiedy pociąg załadowany półtora tysiącami ton urobku pojawia się na bocznicy, rewident bierze z dyżurki młotek oraz manometr do sprawdzania ciśnienia w hamulcach. Z lokomotywy wysiada maszynista Zbigniew Gruca, który będzie mu towarzyszył w czasie kontroli.
Skład ma ponad sześćset metrów długości. Mańka stuka w koła, nasłuchując, czy dźwięczą metalicznie. Jeśli któreś wyda głuchy odgłos, będzie to oznaczać usterkę. Choć praca nie jest ciężka, w przypiekającym z bezchmurnego nieba słońcu każdy ruch wymaga zdwojonego wysiłku. Na dzisiaj zapowiadano wprawdzie temperaturę około trzydziestu stopni, ale i rewident, i maszynista nie mają wątpliwości, że słupek na termometrach sięgnie co najmniej trzydziestu pięciu.
Koła działają dobrze, teraz pora na hamulce. W dziewięciu wagonach kontroler stwierdza niesprawność układu hamowania. To nie dyskwalifikuje jednak ani tych wagonów, ani tym bardziej całego składu. Takie usterki są w pociągach towarowych na porządku dziennym. Przepisy nakazują Mańce obliczenie masy hamującej sprawnych wagonów, a ta jest sporo wyższa niż dopuszczalne minimum. Wraz z maszynistą przeprowadza próbę, aby się upewnić, że wstawki hamulcowe odchodzą od obręczy kół. Na koniec mierzy ciśnienie układu hamowania w ostatnim wagonie. Wszystko w normie. „Dopuszczony do ruchu” – o wpół do dwunastej Mańka odnotowuje w księdze rewidenta wyniki kontroli, a następnie daje zgodę na wyruszenie składu w trasę. Gruca wsiada do elektrowozu, uruchamia silnik i o godzinie 11.40 pociąg o numerze 10494 opuszcza Pawłowice Górnicze, kierując się w stronę stacji Częstochowa Mirów.
W tym samym czasie w pobliżu trasy przejazdu pociągu od około dwudziestu minut pracuje sekcja Państwowej Straży Pożarnej z Raciborza. Tuż po jedenastej Henryk Kalemba, obserwator z wieży Borowiec, należącej do systemu ochrony przeciwpożarowej Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, dostrzegł dym unoszący się nad lasem w pobliżu miejscowości Nędza. W sezonie pożarowym, gdy wilgotność ściółki spada poniżej trzydziestu procent, na wieżach pojawiają się obserwatorzy. Szczyty konstrukcji wystają ponad czubki drzew, dlatego rozpościera się z nich najlepszy widok na okolicę – chodzi o to, żeby jak najszybciej zobaczyć słup dymu strzelający w niebo ze środka lasu. Obserwator mierzy wówczas kąt, pod jakim widać dym, i przekazuje informację do nadleśnictwa. Wtedy leśnicy potrzebują namiaru z drugiej wieży, który pozwoli im wyznaczyć dokładnie miejsce pożaru.
Okazuje się, że kłęby dymu unoszą się z torfowiska w przysiółku Rogol. Strażacy dobrze znają to miejsce, bo pożary torfów na Rogolu to niekończąca się historia. Tamtejszy ogień nie bywa wprawdzie groźny, tli się w podziemnych pokładach, ale siwy dym uprzykrza życie mieszkańcom. Podrażnia gardło, dusi i gryzie w oczy, dlatego gdy pali się na Rogolu, starsi i chorzy chowają się przed nim do piwnic.
Dowódcą wozu jest starszy aspirant Andrzej Kaczyna. Ma trzydzieści osiem lat, łagodne spojrzenie oraz wąs, który dodaje mu przywódczej powagi i przynajmniej pięć lat do metryki. W komendzie żartują z niego, że jest naznaczony strażackim fachem od urodzenia. Ojciec Kaczyny nie tylko służył w jednostce, lecz także mieszkał wraz z rodziną w niewielkim bloku na terenie Komendy Rejonowej PSP w Raciborzu. Jako dziecko Andrzej podziwiał tatę, przesiąkając jednocześnie pożarniczą atmosferą.
Pracę w straży zaczął dwa tygodnie przed osiemnastymi urodzinami. Po kilku latach służby skierowano go na kurs podoficerski. W stopniu chorążego przez dłuższy czas zajmował się prewencją. Chodził na odbiory nowych budynków i obiektów oraz na kontrole przeciwpożarowe. Był sumienny i skrupulatny. Jako prewentysta pracował w trybie jednozmianowym, ale na początku lat dziewięćdziesiątych jego żona Krystyna otworzyła w Raciborzu sklep cukierniczy i Andrzej chciał jej pomóc. Miał zajmować się głównie dostawami towaru. Praca za biurkiem w komendzie kolidowała z codziennymi wyjazdami do hurtowni. W 1991 roku na własną prośbę przeszedł do jednostki ratowniczo-gaśniczej na stanowisko dowódcy zmiany. Strażacy pełnili tam dyżury po dwadzieścia cztery godziny z przerwą czterdziestoośmiogodzinną. Oznaczało to, że Kaczyna miał teraz dwa dni z rzędu na zajęcie się rodzinnym biznesem.
W międzyczasie jego rodzice wyjechali na Zachód, do Reichu, jak to się w Raciborzu mówiło. Ojciec zaproponował Andrzejowi, żeby pojechał razem z nimi, ale on odmówił. Wolał zostać w kraju.
Chorąży Kaczyna w akcjach sprawdza się równie dobrze co w prewencji. Ma cechę, którą koledzy i przełożeni bardzo u strażaka cenią – chłodną głowę. Umie trafnie ocenić sytuację i bez emocji zadziałać odpowiednio do zagrożenia. Pełne skupienie i powaga w czasie akcji idą w parze z jego pogodnym usposobieniem. W pracy nie ma osoby, która miałaby z nim na pieńku, bo Andrzej oprócz pożarów natychmiast gasi także zarzewia konfliktów. Kiedy dochodzi do choćby niewielkiego nieporozumienia, od razu wyjaśnia sprawę i więcej do niej nie wraca.
W komendzie chętnie grywa w tenisa stołowego. Podobnie jak w akcji, nigdy nie odpuszcza, ale daleko mu do niezdrowej zawziętości, dlatego koledzy lubią z nim rywalizować. Niekiedy spotyka się z nimi poza pracą. Wieczorem idą pograć w bilard. Po całym dniu Andrzejowi wystarczy kieliszek nalewki, żeby zaczął przysypiać. Chłopaki wiedzą, że gdy krzykną „pali się!”, Kaczyna zerwie się na równe nogi. Mają wtedy z niego ubaw.
Dzisiejszą służbę aspirant Kaczyna rozpoczyna o godzinie ósmej. Przyjechał do komendy rowerem. Zawsze tak robi, jeśli tylko pogoda pozwala. Jako dowódca ma więcej obowiązków niż reszta strażaków. To on przejmuje od poprzednika zmianę, a następnie, o ile nie dzieje się nic nagłego, przydziela zadania.
Trudno teraz liczyć na spokojną dniówkę. Od trzech miesięcy w okolicy nie spadła ani kropla deszczu, wilgotność ściółki w lasach dorówuje tej, jaką ma kartka papieru, a oprócz saharyjskich upałów Śląsk męczy także dmący przez Bramę Morawską silny południowo-zachodni wiatr. Wczesnym latem w lasach w okolicach Kuźni Raciborskiej paliło się już kilkadziesiąt razy, a w ostatnich dniach wybuchało po kilka pożarów w ciągu doby. Strażacy nie mają czasu zjeść, nie wspominając o ćwiczeniach, pracach przy konserwacji sprzętu czy choćby szybkim secie w ping-ponga dla relaksu, bo gdy tylko zgaszą jeden pożar, za chwilę jadą do kolejnego. Gdyby nie to, że w tym upale mundury schną w kilkadziesiąt minut, nie nadążyliby z ich praniem.
Gdy o godzinie 11.10 przychodzi informacja o pięćdziesiątym piątym pożarze lasu w Nadleśnictwie Rudy w tym roku – w Nędzy – nikogo w komendzie to nie dziwi.
Gaszenie torfu to żmudna robota. Strażacy nie walczą z płomieniami, które trzeba zdusić, lecz muszą zalać tysiącami litrów wody tlący się głęboko pod ściółką torf. Czteroosobową sekcję strażacką, która właśnie minęła centrum Nędzy i skręciła w lewo – w drogę prowadzącą na skraj lasu – czeka dzisiaj sporo kursów po wodę.
Wylanie sześciu tysięcy litrów, które mieszczą się w zbiorniku strażackiego jelcza, zajmuje góra kilka minut. Gdy z węża skapują ostatnie krople, strażacy wsiadają do wozu i jadą uzupełnić wodę. Najbliższy hydrant jest w centrum Nędzy, ale z powodu suszy ciśnienie spadło w nim niemal do zera. Aspirant Kaczyna wie, że najlepsze ujęcie wodne ma zakład Rafamet w Kuźni Raciborskiej, około siedmiu kilometrów od torfowiska. Zgłasza więc przez radio, że będą dzisiaj zaopatrywać się w wodę właśnie tam.
Dochodzi godzina 13.22. Pociąg towarowy prowadzony przez Zbigniewa Grucę zbliża się do stacji Sumina, oddalonej kilka kilometrów od Nędzy. Skład musi się zatrzymać przed semaforem, dlatego maszynista uruchamia hamulce. Po chwili postoju pociąg rusza i rozpędza się do sześćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. O 13.31 mija stację Turze, a dwie minuty później, mniej więcej na wysokości miejscowości Siedliska, zaczyna zwalniać, aby wjechać do Kuźni Raciborskiej z przepisową prędkością trzydziestu pięciu kilometrów. Za Kuźnią maszynista przyspiesza. Ma przed sobą długą prostą, która kończy się łukiem torów w lewo prowadzących do Solarni. Musi tu zwolnić. Licznik wskazuje dwadzieścia siedem kilometrów na godzinę.
Na zegarze 13.39.
Po wyjściu z zakrętu Gruca zwiększa prędkość i w miarę równym tempem jedzie przez dwadzieścia minut.
W czasie, gdy pociąg towarowy 10494 przejeżdża przez Kuźnię Raciborską, sekcja Andrzeja Kaczyny uzupełnia wodę w Rafamecie. Zbiornik jelcza jest pełny o godzinie 13.48. Strażacy odłączają wąż od hydrantu, wsiadają do wozu i ruszają w stronę Nędzy. Dojeżdżając do skrzyżowania drogi zakładowej z szosą Kuźnia Raciborska – Solarnia, zauważają po lewej stronie słup ciemnego dymu. Oceniają, że pali się las w odległości kilku kilometrów na północ od nich. Dowódca chwyta za radio i zgłasza pożar komendzie w Raciborzu. Dym jest spory, dlatego Kaczyna informuje, że zamiast na torfowisko pojadą najpierw w jego kierunku.
Henryk Kalemba z wieży Borowiec też go dostrzega, a zaraz potem drugi, mniejszy słup dymu w innym miejscu. Po dokonaniu pomiarów nie ma wątpliwości: to dwa ogniska pożaru. Na drugiej wieży, czyli Kiczowej, służbę pełni Leon Buczek, który potwierdza oba źródła dymu. Leśnicy od razu się orientują, że pożary – pierwszy na południowym krańcu Kuźni, a drugi przed łukiem torów prowadzących do Solarni – wybuchły przy linii kolejowej Kuźnia Raciborska – Kędzierzyn-Koźle, którą chwilę wcześniej przejeżdżał pociąg towarowy Zbigniewa Grucy.
W międzyczasie o pożarach zawiadamiają strażaków również pracownicy PKP. Dróżnicy z Siedlisk i Solarni wskazują te same miejsca co obserwatorzy z wież. Nie ma więc żadnych wątpliwości: pali się bezpośrednio przy torach.
W ciągu dwóch minut do wyjazdu gotowi są strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej w Kuźni Raciborskiej. Choć nie są to zawodowcy i nie mają obowiązku czekać na wezwanie w remizie, na czas wzmożonego zagrożenia wprowadzili stałe dyżury. Minutę po nich rusza drugi wóz z Raciborza oraz żuk dowódcy jednostki ratowniczo-gaśniczej starszego aspiranta Gerarda Wranika.
Jest godzina 13.57. Samochód Andrzeja Kaczyny zbliża się do pożaru. Dowódca nie widzi jeszcze ognia, ale potężny kłąb dymu świadczy o tym, że pali się spory obszar.
Kaczyna ponownie kontaktuje się przez radio z komendą w Raciborzu i prosi o pomoc.
Jeśli Andrzej Kaczyna lub któryś ze strażaków z jego wozu interesuje się przeszłością regionu, to być może zna dzieje tutejszego lasu. Mógł na przykład czytać, że położony na granicy województw katowickiego i opolskiego zalesiony teren o powierzchni prawie pięćdziesięciu tysięcy hektarów to jedynie pozostałość po ogromnych puszczach, które rosły tu na początku średniowiecza.
Osadnicy najpierw wykarczowali drzewa tam, gdzie gleby były najżyźniejsze. Założyli na nich uprawy i zamieszkali w ich sąsiedztwie.
Kiedy kilkaset lat później mieszkańcy Śląska odkryli, że ziemia pod ich stopami kryje bogate pokłady rud żelaza, nastąpił gwałtowny rozwój hutnictwa. Zaczęła się wycinka tych drzew, które podczas spalania dawały najwyższą temperaturę – dębów, buków i brzóz.
Pod koniec XIX wieku nabierający rozpędu przemysł górniczy upomniał się z kolei o drzewa iglaste. Górnicy zużywali nieprzebraną liczbę pni do umacniania podziemnych korytarzy. W tym czasie, zgodnie z nowym, zachodnim modelem gospodarki, las traktowano jak fabrykę drewna. Rozległe połacie ziemi obsadzano jednym gatunkiem, przede wszystkim sosną. W porównaniu z jodłą i świerkiem sosna miała mniejsze wymagania i była odporniejsza na zanieczyszczenie powietrza. To niezwykle istotne, bo w 1892 roku oszacowano, że Górnośląski Okręg Przemysłowy produkował rocznie trzydzieści pięć tysięcy ton samego tlenku siarki. Słabsza jodła i świerk zaczęły wymierać. Doprowadziło to do tego, że w ciągu stulecia ponad osiemdziesiąt pięć procent drzewostanu stanowiła sosna.
W związku z coraz wyższym z roku na rok stężeniem gazów i pyłów także ona musiała skapitulować. Tym bardziej że w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku dostała się w kleszcze – między górnicze zagłębie w okolicy Gliwic i Rybnika na wschodzie a nowy potężny kompleks chemiczny, który wyrósł tuż przy zachodniej krawędzi lasu na obrzeżach Kędzierzyna-Koźla. Zakłady azotowe były oczkiem w głowie władzy, dlatego przez pierwsze lata działalności bezkarnie wypluwały wszelkie trucizny, z tlenkiem azotu na czele. W osłabionym lesie pojawiły się szkodniki. Część drzew umarła, a korony pozostałych znacznie się przerzedziły. Zdrowe sosny zmieniają garnitur igieł co siedem lat, a na Śląsku zrzucały już po dwóch. Suche igły i gałęzie opadały na dno lasu. Rośliny, które tworzą runo, powinny je sukcesywnie rozkładać, ale dostęp światła związany z coraz rzadszymi koronami stworzył idealne warunki do rozwoju paproci i traw, które niczego nie rozkładają. Na ziemi piętrzył się więc coraz potężniejszy materac z suchego, łatwopalnego materiału. Jego warstwa była dwa razy grubsza niż w lasach w innych częściach kraju.
Leśnicy zaczęli bić na alarm. Do umierającego lasu przywozili autobusami przedstawicieli zakładów, aby na własne oczy zobaczyli katastrofalne skutki cudu przemysłowego. Eksperci od spraw środowiska pokazywali hektary terenu porośniętego trzcinnikiem piaskowym i orlicą pospolitą oraz demonstrowali, jak chrupie pod stopami dywan z martwych fragmentów drzew. Dyrektorzy fabryk z troską i ze zrozumieniem kiwali głowami, ale jednocześnie bezradnie rozkładali ręce. Tłumaczyli, że i tak płacą drakońskie kary za zanieczyszczanie powietrza, a pieniądze, które woleliby wydać na zamontowanie nowoczesnych filtrów na kominach i aparatury ograniczającej wyziewy, idą do Warszawy, skąd na ochronę przyrody wraca do nich szczątkowy procent tych kwot.