Ogród numer czterdzieści - ebook
Ogród numer czterdzieści - ebook
W ROD „Morele” budzi się wiosna. Wraz z kolejnym sezonem w ogrodzie pojawiają się nowe wyzwania i nowi ludzie.
Janina Skórka, prezeska zarządu ROD, nadal onieśmiela otoczenie nie tylko różową fryzurą, ale też czarnym charakterem. Jest osobą zasadniczą, surową, trudną w obyciu, dlatego na jej widok działkowcy na wszelki wypadek kryją się za altankami.
Klaudiusz Janowski, prywatny przedsiębiorca, chodzący konkret i człowiek czynu, ulega modzie na ogrodnictwo działkowe. Sam tym zdziwiony kupuje działkę w „Morelach”.
Co oprócz niełatwego usposobienia połączy tych dwoje ludzi? Jaką rolę odegra w ich historii pewna roztargniona projektantka ogrodów, a jaką gminny program sterylizacji bezdomnych zwierząt?
Kolejny tom serii o ROD „Morele” to opowieść o różnych rodzajach miłości. O miłości, która daje spełnienie, i o takiej, która spełnić się nie może. A także o tym, że życie bez kotów jest bez sensu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-6442-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szafirowa jak szafirek, fioletowa jak fiołek, czerwona jak pierwiosnek, różowa jak magnolia, żółta jak forsycja. Wiosna. To właśnie ona. Owady uwijają się przy pękających pąkach, ptaki odśpiewują radosne pieśni w zieleniących się koronach drzew, a działkowcy już zacierają ręce przed wiosennymi porządkami.
Szpadle przygotowane? Fartuchy uprasowane? Rękawice wyprane? Kosiarki naoliwione? W razie problemów ze sprzętem zawsze można poprosić o pomoc naszego ogrodowego gospodarza.
Zarząd ROD „Morele” wita wiosnę oraz działkowców i przypomina o zakazie wjazdu pojazdów mechanicznych na teren ogrodu.
Kwiecień plecień
Sunące po niebie ołowiane chmury raz po raz strząsały z siebie ciężkie krople deszczu, które arktyczny wicher wciskał za kołnierze przemykających ulicami przechodniów. Umęczeni zbyt długą zimą nieszczęśnicy kulili się przed ostrymi podmuchami i moczyli przedwcześnie wyciągnięte z szaf wiosenne obuwie w zdradliwych kałużach, szczelnie wypełniających dziury we wrocławskich chodnikach. Przejeżdżające samochody rozbryzgiwały błotnistą breję, spływającą potem po szkle przystankowych wiat lub piwnicznych okienek. Słońce wychylające się niespodziewanie zza ciężkich chmur, owszem, dawało nadzieję, bo przez kilka minut ocieplało klimat (niektórym pod podniesionymi kołnierzami nawet pociły się karki), jednocześnie jednak pogarszało sytuację, bo w jego ostrych promieniach Wrocław stawał się jeszcze bardziej brudny, nieprzyjazny i smutny w ten szczególny sposób, w jaki smutny jest świat zawieszony pomiędzy ciemnością, która nie chce odejść, a światłem, które wciąż nie zdecydowało się przybyć.
Pod Rodzinny Ogród Działkowy „Morele” zajechał nieco zużyty ford mondeo, z którego wysiadła kobieta. Mniej więcej pięćdziesięcioletnia, z różowymi włosami zebranymi w kok, apetycznie zaokrąglona, jednak ewidentnie niezadowolona. Obrzuciła złym spojrzeniem małe volvo z zaparowanymi szybami, które nie dość, że zajmowało jej stałe miejsce parkingowe tuż przy polakierowanej na zielono furtce, to zastawiało też lewe skrzydło ogrodowej bramy. Śmieciarka z pewnością by się nie zmieściła. Gdyby akurat dzisiaj odbierała śmieci, czego na szczęście Ekosystem nie miał w harmonogramie.
– Szlag mnie kiedyś trafi – wymruczała pod nosem, mocując się z przerdzewiałą kłódką przy furtce, nad którą wisiał szyld z nazwą ogrodu.
Denerwowało ją volvo, którego nie mogła skojarzyć z żadnym z działkowców, ale przede wszystkim paskudna pogoda. Wiatr targał różową parasolką, do szału doprowadzała spadająca z ramienia torebka. Do oka wpadła jakaś ostra drobinka. Skądś dobiegało szczekanie psa. Z bardzo bliska.
Różowowłosa kobieta obróciła się, jednak nie dostrzegła żadnego zwierzęcia. Za to torebka znowu zsunęła się z ręki.
– Kurwa mać!
Kłódka ewidentnie wymagała naoliwienia. Przez dłuższą chwilę opierała się z histerycznym zgrzytem, ale ostatecznie poddała się wsuwanemu w nią kluczykowi. Wpasował się w odpowiednie miejsce, dał się przekręcić i ogrodowa furtka stanęła otworem.
Kobieta parsknęła ni to gniewnie, ni to z ulgą, myśląc o tym, że od czegoś w końcu w „Morelach” jest zatrudniany gospodarz. A także o tym, że ona jedna nie może myśleć o wszystkim.
Skierowała kroki ku pomalowanemu na różowo Domowi Działkowca, w którym mieściło się biuro zarządu „Moreli”. Farba miejscami odchodziła od tynku, a fasadę budynku od zachodu, skąd zwykle dmuchał wiatr, właściwie trudno już było postrzegać jako różową. Miała raczej kolor kurzu, jakim zimowe wichry smagały ją przez ostatnich kilka ponurych zimowych miesięcy.
Po przystojnej twarzy kobiety przebiegł tak przesadny grymas niechęci, że nikt w tym momencie nie nazwałby jej ładną. Tylko że nikt jej nie widział. Co do tego nie miała wątpliwości. Posiedzenie zarządu zaczynało się dopiero za pół godziny, a musiałaby być ostatnią naiwniaczką, by przypuszczać, że ktokolwiek, oprócz niej rzecz jasna, przybędzie do biura przed czasem.
– Paskudna pogoda! Cud, że w ogóle dotarłam – oznajmiła głuchej ciszy panującej w budynku.
Strząsnęła wodę z parasolki i rozłożyła ją na podłodze. Z różowego poliestru strużkami spłynęła deszczówka, tworząc miniaturową kałużę na poprzecieranym tu i ówdzie burym linoleum, które od wielu lat nie mogło się doczekać wymiany z powodu nieustannego pojawiania się innych, dużo ważniejszych wydatków. Rzut oka na linoleum w opłakanym stanie nastąpił równocześnie z ciężkim westchnieniem.
Odwiesiła płaszcz i zerknęła w wiszące na ścianie korytarza lustro. Pośliniła palec, starła spod lewego oka smugę tuszu do rzęs. Skontrolowała stan fryzury. Na szczęście rankiem mocno natapirowała włosy, więc różowy kok trwał w stanie nienaruszonym. Wygładziła spódnicę, obciągnęła żakiet i pchnęła odrapane drzwi prowadzące do biura zarządu wypełnionego biurkami, krzesłami i sięgającymi sufitu, niedomykającymi się metalowymi szafami, które nie mogły pomieścić nadmiaru segregatorów z dokumentami produkowanymi na cotygodniowych dyżurach zarządu w ilościach doprawdy nieprzebranych.
Kiedy włączyła lampę, pomieszczenie zalało ciepłe żółte światło. Otulone nim ściany przestały być tak okropnie przybrudzone, a meble tak niewiarygodnie szpetne. Natychmiast zrobiło się przytulniej.
Za to za szybą przesłoniętą wykrochmaloną firanką nadal szalały żywioły.
Janina Skórka
Kobieta nazywała się Janina Skórka i była prezesem zarządu ogrodu rozpościerającego się za oknem biura. Tak właśnie. Prezesem.
Feminatywów nie uznawała, gdyż nie ulegała dziwnym, nagle nastałym modom, poza tym jej zdaniem żeńskie końcówki dodawały śmieszności zamiast powagi. Więc jako prezes pełniła funkcję zdaniem niektórych szacowną, a zdaniem innych śmieszną. Jeszcze inni mieli cały zarząd, pełnione w nim funkcje oraz podejmowane przezeń uchwały głęboko gdzieś. Na cotygodniowych dyżurach zarządu się nie pojawiali, bo nie mieli do zarządu żadnych pytań. Rządzili się na dzierżawionych działkach, jakby te do nich należały, ponieważ nie tylko nie zapoznali się z regulaminem ROD, ale także nie odróżniali prawa dzierżawy działkowej od prawa własności.
Jednak panią prezes zarządu kojarzyli doskonale. Nie tylko z powodu jej różowej fryzury. Kiedy dostrzegali ten róż gdzieś na horyzoncie, na wszelki wypadek nagle znikali za altankami lub zginali plecy nad rabatami, żeby wyrwać nieistniejący chwast. Janina Skórka przejawiała bowiem nie tylko zamiłowanie do koloru różowego. Uwielbiała także czepiać się z byle powodu, najczęściej zresztą wymyślonego na poczekaniu. Podczas gospodarskiego obchodu „Moreli” przystawała przy kolejnych furtkach i tonem nieznoszącym sprzeciwu wypowiadała słowa krytyki.
„Nie przeszkadza panu ten przechylony płotek? A może czeka pan, żeby zarząd naprawił? Co to, to nie, drogi panie! My dbamy tylko o części ogólne”.
„Kompostownik stoi za blisko sąsiada, panie Janiak. Odległość od granicy działki powinna wynosić co najmniej jeden metr. Co najmniej! W związku z czym? Konkretnie w związku z paragrafem czterdziestym drugim regulaminu ROD. Którego pewnie pan nie czytał, jak zgaduję!”
„Zachwaszczone aż strach! Zaraz całe »Morele« będziemy mieli w perzu! Proszę natychmiast się tym zająć, żebyśmy nie musieli wdrażać przykrych procedur! Jak to jakich? Choćby wypowiedzenia umowy dzierżawy działkowej. Na przykład! Ja absolutnie nie straszę, ja tylko informuję”.
„Czy doczekam się wreszcie wiekopomnej chwili, w której posprzątają państwo to śmietnisko na tyłach? Działka to nie składowisko złomu, a ja mam całą kolejkę chętnych na działki!”
„Leje pani tę wodę bez opamiętania... Nie słyszała pani, że mamy w Polsce kryzys hydrologiczny? Ja niczego nie narzucam, w końcu pani sama za to płaci, radziłabym jednak zadbać nieco o klimat. W końcu ten rachunek zapłacimy my wszyscy, bez wyjątku...”
O tak. Jeśli stanowiący emanację pomieszania pór roku kwiecień ilustrował właśnie znane przysłowie o samym sobie, Janina Skórka była chodzącym przykładem surowej, czepiającej się władzy. Nie tylko w kwietniu. Zawsze.
Nikt w „Morelach” nie dociekał takiego stanu rzeczy, nikt nie był ciekaw, dlaczego ta miłująca róż kobieta zachowuje się jak rozdrażniona osa. Przyjmowano ją taką, jaka była, a ściślej rzecz ujmując, starano się nie przyjmować jej w ogóle, kontakty ograniczać do niezbędnego minimum, jeśli dyskutować, zgłaszać uwagi lub wyrażać pretensje – to względem innych członków zarządu, a na widok różowego koka czmychać w głąb działki, w gęstwiny zarośli na tyłach, byle dalej od „tej okropnej baby”.
Sama Janina też niczego nie dociekała. Ufała samej sobie. Polegała na swoim stylu bycia, bo nigdy jej nie zawiódł. Miała swoje zdanie i w stu procentach się z nim zgadzała. Opinie innych zostawiała innym. Poza tym wychodziła z założenia, że władza nie musi być lubiana, tylko skuteczna.
A ona była skuteczna. „Morele”, mimo braku funduszy, mimo oporu materii ludzkiej, czyli niewspółpracujących, niesubordynowanych działkowców, mimo rzucanych pod nogi kłód w postaci dodatkowych obowiązków wymyślanych dla zarządów ogrodów przez jednostkę krajową Polskiego Związku Działkowców, trzymały się mocno. Ba! Rozwijały się. Przecież z tych właśnie powodów dostawały z okręgu okolicznościowe dyplomy i puchary – w gablocie przed drzwiami wejściowymi biura pyszniły się już trzy. Więc skuteczność. Ku chwale idei ogrodnictwa działkowego, choć także ku chwale samej Janiny, bo nie ma co się oszukiwać, że w życiu zawsze chodzi tylko o wyższe cele.
Podeszła do okna, odsunęła sztywnawą, haftowaną w kwiatki firankę i zastygła z nosem przyklejonym do szyby, znacząc ją śladem po pudrze. Z drugiej strony wiatr chłostał szybę bez litości, ale pani prezes stała niewzruszona. Wpatrywała się w swoje królestwo, w którym wciąż jeszcze nie mogła panować tak, jak lubiła, tak, jak chciała, i tak, jak tęskniła za tym przez całą zimę. Nadal nie było kim ani czym zarządzać.
„Ciekawe, czyje to volvo?”, zmrużyła oczy, bezskutecznie wypatrując kogokolwiek na pozbawionych życia hektarach.
O rozpoczęciu sezonu wegetacyjnego na razie można było wyłącznie pomarzyć. Aura sprzysięgła się przeciwko wszystkim ludziom, ale przeciwko działkowcom zwłaszcza. Owady w żadnym razie nie bzyczały, ptaki nie świergotały, złośliwy kwiecień – wbrew wesołemu obwieszczeniu na działkowej tablicy informacyjnej autorstwa wiceprezesa zarządu Marioli Mańki – bynajmniej nie tryskał kolorami. W ogóle nie rozpieszczał. Niczym.
„Morele”, tak jak reszta Wrocławia, prezentowały się nie najlepiej, oględnie rzecz ujmując. Po pustych grządkach, pozbawionych roślinności usuniętej w ramach przedzimowych porządków, hulał wiatr, tocząc po skopanym przed mrozami czarnoziemie skrawki agrowłókniny, gdzie indziej zwisającej w strzępach z krzewów hortensji ogrodowych i innych roślin nieznoszących nocnych przymrozków. Tu i ówdzie walały się fragmenty reklamówek albo papierowe torebki po nasionach. Zieleń młodych listków trudno było dostrzec gołym okiem, tulipany kuliły się w sobie, nawet krokusy bały się sprawdzić, czy już na nie pora. Nie było ludzi, psów, a działkowe koty – stali rezydenci „Moreli” – pewnie grzały się w budkach pochowanych przez zapobiegliwych kociarzy przed wzrokiem Skórki pomiędzy zimozielonymi krzewami.
Szczerze? Te koty doprowadzały Janinę do szału. Nie żeby miała coś przeciwko kotom jako takim, jednak ich miejsce widziała raczej za domową szybą lub na balkonie zabezpieczonym siatką. Działkowe zaburzały równowagę biologiczną, na której punkcie Janina była mocno przeczulona. Bo była przeczulona na punkcie porządku w „Morelach”. A wiadomo, koty załatwiają się gdzie popadnie, to raz. Dwa – tarzają się w jej pięknych kocimiętkach, którymi obsadziła taras przy altance. Trzy – są świetnymi łowcami. Polują na ptaki, które z kolei polują na obrzydliwe pędraki, które z kolei zjadają działki od spodu. Owszem, widywało się jeszcze w „Morelach” wróble, mazurki czy szpaki, jednak z roku na rok było ich coraz mniej. O pliszkach nie wspominając. Albo o skowronkach. Nie tak dawno, jakieś trzy sezony temu, skowronek wyśpiewywał melodie w brzozowym zagajniku z tyłu Domu Działkowca. Potem nagle zniknął. Bezpowrotnie i niechybnie w paszczy działkowego kota. Lub zwyczajnie umarł ze stresu, widząc skradającego się drapieżnika, co przecież też się zdarza. Ptaki są wrażliwe.
„Nie wspominając o chorobie kociego pazura”, Janina przypomniała sobie artykuł na Onecie, który ostatnio przeczytała.
Właśnie. Koty na działce to samo zło. Natomiast kociarze to zło jeszcze większe, bo niereformowalne, niesłuchające logicznych argumentów, na naukowe doniesienia reagujące wzruszeniem ramion.
„Jeśli tak kochają te koty, to niech wezmą je do domu”, pomyślała Janina, czując, że pąsowieje. Jak zwykle w chwilach wzburzenia, a to ją w tym momencie ogarnęło na widok bezczelnego czarnego kocura. Siedział na słupku ogrodzeniowym i – tak właśnie! – przyglądał się jej z szyderstwem w błyszczących ślepiach. Uciekła przed kocim spojrzeniem, zerkając na zegarek.
Oho! Zaraz powinni zaczynać, a nikt się jeszcze nie pokwapił, aby zaszczycić skromne progi biura swoją obecnością.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------