Ogród poza czasem - ebook
Ogród poza czasem - ebook
W przededniu pandemii Olivia Laing wprowadza się wraz z mężem do starego domu w hrabstwie Suffolk. Otacza go piękny, choć zapuszczony ogród, który należał wcześniej do wybitnego członka Królewskiego Towarzystwa Ogrodniczego. Próbując przywrócić roślinom ich dawną bujność, Laing medytuje nad znaczeniem ogrodów w kulturze. Fachową literaturę ogrodniczą czyta z równym zapałem, co Raj utracony Johna Miltona. Przycina cisowy żywopłot, użyźnia glebę z pomocą dżdżownic od firmy Wiggly Wigglers, ale przede wszystkim pyta: czy umiemy jeszcze wyobrazić sobie inny świat?
W tle ogłaszane są kolejne lockdowny, Laing zaś sięga po pisma utopistów, Dereka Jarmana i Williama Morrisa, którzy w ogrodach widzieli metaforę sprawiedliwszego społecznego porządku. „Ogrody – przekonuje autorka – są nieuchronnie polityczne”. Gdy trafiają w prywatne ręce, pojawia się ryzyko, że staną się przywilejem dla nielicznych, a nie dobrem wspólnym, ludzkim azylem. Olivia Laing, pisząc wielką pochwałę ogrodu, poszukuje jego utraconego wspólnotowego wymiaru.
„Nie jest to książka o historii ogrodnictwa, a już na pewno nie jest to poradnik. To raczej refleksja nad ideą ogrodu – jego historią i poetyką, jego relacjami z płcią, wyobraźnią i władzą. Laing należy do jeszcze niezdefiniowanej i być może niepoddającej się definicji kategorii mistrzów narracji, którzy łączą emocje i analizę, spekulację i sięganie do źródeł, błyskotliwość i fakty w swoich poszukiwaniach ulotnych prawidłowości i nieuchronnych sprzeczności, jakie cechują nowoczesne doświadczenie.” „New York Times”
„Wibrująca energią, imponująca rozmachem […], jak wszystkie książki Laing, i ta jest radosną eksploracją wybranego zagadnienia. […] Historia ogrodów i ogrodnictwa to fascynujący temat, ale „Ogród poza czasem” na tym nie poprzestaje. Laing szuka przestrzeni wspólnoty, w której moglibyśmy pielęgnować to, co w życiu najpiękniejsze. Najważniejsze są tu możliwości.” „Washington Post”
„Książka, która będzie się rozwijać w umysłach swoich czytelników, odsłaniając nowe powiązania za każdym razem, gdy po nią sięgniemy. […] W czasach wymuszonej polaryzacji i wszechobecnej w kulturze głównego nurtu oraz dyskursie publicznym tendencji do upraszczania jestem wdzięczna poszukiwaczkom takim jak Laing, które uparcie twierdzą, że powiązania między ludźmi i ziemią mogłyby być pełniejsze i oparte na wzajemności.” „Los Angeles Review of Books”
„Chyba jeszcze nigdy nie czytałem książki, która tak dobrze oddawałaby nie tylko głęboką przyjemność i zadowolenie, jakie daje ogrodnictwo, ale też jego niemal hipnotyczne działanie na ciało i umysł.” „The Observer”
„Piękna książka, która jest refleksją nad ogrodem jako przestrzenią polityczną – miejscem uświęconej i niekiedy samolubnej izolacji w świecie pełnym nierówności – ale także nad ogrodem jako przestrzenią uzdrowienia, nadziei, tworzenia i odnowy.” „The Guardian”
„Inteligentny i frapujący zapis związanych z ogrodem sprzeczności: marzeń i rzeczywistości, życia i śmierci, zachwycającego rozwoju i politycznych koszmarów, które może skrywać.” Neil Tennant
„Laing szuka odpowiedzi na ważne pytania dotyczące własności, wykluczenia i ludzkich prób stworzenia raju na ziemi, a jej elegancka narracja urzeka i oczarowuje. Naprawdę wspaniała lektura.” Sue Stuart-Smith
| Kategoria: | Architektura |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8396-082-1 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeprowadziliśmy się w końcu w połowie sierpnia. Kanikuła, ziemia wyschnięta i popękana. W południe było trzydzieści jeden stopni, powietrze drżało jak galaretka. Kiedy tylko dostaliśmy klucze, od razu poszłam do ogrodu. Ani trochę nie wyglądał tak, jak go zapamiętałam. Sprawiał wrażenie zaniedbanego i zmęczonego. Trawnik wysechł na wiór, rabatki oklapły. Bukszpan został zaatakowany przez grzyb. Szklarnię wypełniały na wpół uschnięte krzaki pomidorów, a z rosnącej przed nią magnolii wielkokwiatowej opadło mnóstwo liści, ciemnych i mięsistych jak rękawice do baseballa. Czy popełniliśmy błąd? Czy tylko wyobraziłam sobie aurę unoszącą się wśród tych murów? Później miałam się dowiedzieć, że ten ogród, nadmiernie odsłonięty, zawsze najgorzej wyglądał w sierpniu, spieczony słońcem.
Przyjechali ludzie z firmy przeprowadzkowej i piękne puste pokoje stopniowo zastawili pudłami. Podczas gdy oni pracowali w środku, ja zabrałam się do odgruzowywania szklarni i w upale wyciągałam na zewnątrz stare donice i worki z nawozem. Oczyściłam stoły i półki, swoje narzędzia i podpórki do roślin poukładałam w schludne stosiki. Ale szczerze mówiąc, bez sensu była ta robota. Szklarnia okazała się w znacznie gorszym stanie, niż zdałam sobie sprawę podczas pierwszej, kuszącej wizyty. Pod dachem przebijały się do środka grube pędy bluszczu, a elementy konstrukcji tak przegniły, że wchodził w nie palec. Cegły w tylnej ścianie były porośnięte glonami albo w ogóle ich nie było. Całość na pewno nie nadawała się do szybkiego odświeżenia – wymagała gruntownego remontu.
Nie przenieśliśmy żadnych roślin z naszego starego ogrodu, nawet wyhodowanej od małego krzaczka pasiastej piwonii, mieliśmy jednak mnóstwo kwiatów doniczkowych, w tym moją rozwijającą się kolekcję blisko czterdziestu pelargonii. Ich nazwy brzmiały jak imiona bohaterów powieści Jane Austen: ‘Lady Plymouth’, ‘Lord Bute’, ‘Ashby’, ‘Brunswick’, ‘Mrs Stapleton’. Gdy wyładowano je z ciężarówki, zaniosłam je jedną po drugiej do baseniku i poustawiałam przy ocembrowaniu, wraz z kamiennym lwem opierającym łeb na łapach i dwiema garściami białych kamieni, które Ian przywiózł kiedyś z Grecji. Wodę pokrywał gęsty kożuch glonów. Wśród spienionych kęp przywrotnika kwitły żółte irysy, a z klombu po drugiej stronie wyłaniał się pojedynczy karczoch, jego fioletowe kwiaty aż świeciły w migotliwym świetle. Fioletoworóżowe pelargonie wdzierały się pomiędzy mizerne róże. ‘Rosanna’? Był straszny upał, słychać było tylko pszczoły i odległy szum autostrady.
Kiedy ekipa od przeprowadzek odjechała, usiedliśmy na trawie i jedliśmy wiśnie. Na trawniku kładły się długie cienie. Tego ranka o świcie dostałam mail od ojca, który zawiadamiał, że jego żonie pogorszyło się w nocy. Od maja leżała w szpitalu neurologicznym z guzem mózgu, a on po raz pierwszy od dziesięciu lat nie mógł jej odwiedzić. Wcześniej przy każdym jej pobycie w szpitalu codziennie jechał do Londynu pociągiem, żeby przy niej posiedzieć albo porozmawiać z personelem, który koordynował jej skomplikowaną terapię, łączącą onkologię z neurologią.
Gdy przebywała w domu, zajmował się nią samodzielnie, co jednak stawało się coraz bardziej niewykonalne. Kilka dni wcześniej rozmawialiśmy o załatwieniu dla niej opieki, ponieważ miała niebawem wyjść ze szpitala. Ale teraz była w ciężkim stanie, a lekarze spodziewali się, że nie przeżyje tygodnia.
Przeprowadziliśmy się w poniedziałek. W środę wydawało się, że moja macocha odzyskuje siły; że nagle jakimś cudem wszystko się odmieni, a ona wymknie się śmierci, jak wiele razy wcześniej. Jej ciśnienie wróciło do normy, podobnie temperatura. Jednak w piątek rano, kilka godzin po tej ostatniej radosnej wieści, zmarła, a mój ojciec zadzwonił do mnie i płakał w słuchawkę, siedząc na ławce przed szpitalem na Queen Square z pudełkiem jej ubrań na kolanach.
To właśnie ojciec zaszczepił we mnie miłość do ogrodnictwa. Rodzice rozwiedli się, gdy miałam cztery lata, a kiedy przyjeżdżałam do niego na weekendy, zabierał mnie na wycieczki do kolejnych parków przy pałacach i rezydencjach będących pod opieką National Trust, położonych wzdłuż obwodnicy M25, która liczy prawie dwieście kilometrów i otacza Londyn ogromnym kręgiem. Jeździliśmy nią w kółko tam i z powrotem, ponieważ on mieszkał na północy tego kręgu, a my – na południu. Byłam nerwowym, niezbyt radosnym dzieckiem i uwielbiałam to, że ogród pozwalał zapomnieć o wszystkim, co na zewnątrz. Jednym z naszych ulubionych miejsc było Parham – pałac z czasów elżbietańskich w Sussex, gdzie w rogu każdego z otoczonych murami ogrodów znajdowała się maleńka geometryczna sadzawka, pokryta suknem lśniącej zielonej rzęsy. W kwietniu, miesiącu moich urodzin, jeździliśmy do Sissinghurst. Jego alejki były odświętnie przybrane kwitnącymi gałęziami jabłoni i można było się upić odurzającym zapachem kwiatów laku, pławiących się w słońcu pod wieżą, w której swoją pracownię miała pisarka Vita Sackville-West, właścicielka rezydencji od 1930 roku.
Podczas tych wycieczek mój ojciec zawsze nosił ze sobą mały czarny notes. Swoim nieczytelnym charakterem pisma notował w nim nazwy roślin, ekscytując się każdą niezwykłą odmianą. Ja lubiłam szczególnie stare odmiany i gromadziłam listy dawnych odmian róż oraz jabłoni modnych w szesnastowiecznych sadach. ‘Winter Queening’, ‘Catshead’, ‘Golden Harvey’, ‘Green Custard’, ‘Old Pearmain’. Żona ojca rzadko nam towarzyszyła. W przekazanym przez szpital pudełku z jej rzeczami znajdowała się kartka A4 z osobistymi informacjami, spisanymi być może z pomocą pielęgniarki, ponieważ ona widziała już tak słabo, że nie dawała rady czytać ani pisać. W ostatniej kratce zostało odnotowane, czego moja macocha nie lubiła albo o czym wolała nie mówić. Widniało tam jedno zdanie: „Ogród – zwykle mój mąż się tym zajmuje”.
Moje pierwsze dni po przeprowadzce i poznawanie ogrodu naznaczone były więc głębokim smutkiem mojego ojca, strasznym wstrząsem, jaki wywołała nagła śmierć jego żony, co jeszcze wzmagało lęk, który budziła pandemia. Zimą widziałam tylko piękny układ ogrodu, sam w sobie będący obietnicą. Teraz spojrzałam na niego inaczej. Drzewa chorowały zaatakowane grzybem albo przybrały dziwne, chaotyczne kształty, obwieszone girlandami powoju. Rośliny wyglądały na tyczkowate albo skarłowaciałe, pozbawione składników odżywczych, przytłumione przez ekspansywne gatunki, które rozrosły się ponad miarę. Pewnego popołudnia krzak porzeczki przewrócił się na moich oczach, a rosnące nad nim drzewo także sprawiało wrażenie, że zaraz umrze. Poprzedni właściciele włożyli ogrom pracy w odnowienie domu, ale jak sami przyznali, nie byli ogrodnikami, a podczas lockdownu nie mieli nikogo do pomocy przy zajmowaniu się ogrodem.
Nie chodziło o to, że lubię schludne ogrody. Zgadzałam się z manifestem Frances Hodgson Burnett zawartym w _Tajemniczym ogrodzie_: róża traci cały swój urok, kiedy jest zanadto wypielęgnowana. Ogród jest po to, żeby się w nim zatracić, żeby poczuć się – jak ujmuje to Burnett – niemal odciętym od świata. W tym ogrodzie bardzo podobały mi się między innymi jego szczególne proporcje: mury i bukowy żywopłot z dwoma łukowatymi przejściami były tak wysokie, że przechodząc przez nie z grabiami, czuliśmy się jak lilipuci. Wysokość, jaką osiągnęły niektóre rośliny, była sygnałem, że nawet najzwyklejsze czynności ogrodnicze mogą wymagać wiele pracy.
Ucieczka od codzienności w świat roślin ma w sobie coś magicznego, co może dawać niemal uczucie ekstazy. Zarazem jednak zbyt zapuszczony ogród może stać się niepokojący, podobnie jak nieco straszny jest opuszczony dom, którym zawładnęły chaos i rozkład. Obraz zarośniętego ogrodu przewija się w literaturze jako metafora zaniedbania na większą skalę. Wystarczy przypomnieć sobie ogrodniczkę w _Ryszardzie _II, która odmawia podwiązania „moreli dyndających” w ogrodzie księcia Yorku, pytając, dlaczego ma pielić ten „szczupły ogrojec”, skoro ogród Anglii jest tak zachwaszczony: „Jej najpiękniejsze przyduszone kwiaty, / Jej owocowe drzewa nieobcięte, / Zwalone płoty, zdeptane kwatery, / A najpiękniejsze jej zioła jedzone / Zębem gąsienic”¹. Te wersy tchną zgrozą. Coś, co powinno być uporządkowane i dawać owoce, podupada, niszczone przez zgniliznę i szkodniki.
Podczas gdy tutaj ogród symbolizuje wprost stan państwa, w napisanym pięć lat później _Hamlecie_ odzwierciedla przestrzeń nie tylko polityczną, ale też emocjonalną.
Po śmierci ojca Hamlet widzi zrujnowany i skażony świat wokół siebie jako „niepielony ogród, samym tylko / Bujnie krzewiącym się chwastem porosły”². W tym powracającym, niepokojącym obrazie chodzi o to, że ogród powinien być uprawiany i pielęgnowany, więc jego rozpad sugeruje coś znacznie bardziej złowrogiego niż z natury zarośnięty kawałek dzikiego terenu czy nieużytku.
Podobny niepokój pojawia się w niesamowitej części _Do latarni morskiej_ Virginii Woolf, zatytułowanej _Czas płynie_, w której dom Ramsayów zostaje wystawiony na działanie żywiołów, między innymi z powodu niespodziewanej śmierci. Wśród dalii rozsiewają się maki, róże zostają przytłumione przez karczochy, tak samo jak przy naszej sadzawce. W tym nierządzie następuje przyjemny, choć z ogrodniczego punktu widzenia mało prawdopodobny mezalians, gdy goździk wyrasta wśród kapusty. Ale jest też świadomość, że wszystko to w jednej chwili może się obrócić w znacznie większe, zabójcze spustoszenie. „Jedno piórko – a ginący, zapadający się dom obsunie się i runie w głębię ciemności”³. Potem rozpadnie się sam dom, a jego połamane szczątki przykryje kapa szczwołu i wrzośca.
Ten fragment często przypominał mi się w pierwszych tygodniach. To miejsce tak bardzo potrzebowało troski. „Pokrzywy – pisałam ponuro w swoim ogrodniczym dzienniku – perz, jeżyny, alkanna”. Nie było tu szczwołu, ale za to rósł barszcz zwyczajny, wyższy ode mnie, setki biało kwitnących baldachów, które już zaczęły wysiewać nasiona. Gleba przypominała brązowy cukier, dokładnie tak, jak pisał Mark Rumary. Czysty piasek Suffolk, który nie zatrzymuje składników odżywczych i który trzeba regularnie zasilać naturalnym kompostem. Rzadko kiedy widziałam tu dżdżownicę, a za każdym razem, gdy zapuszczałam się na zarośnięty bluszczem kraniec jednej z rabat, potykałam się o zwłoki, ponury pieniek drzewa albo krzewu, który obumarł z nieznanych powodów i sterczał teraz, obleczony w całun chwastów.
Przez pierwsze tygodnie badałam ukształtowanie terenu, dopasowując mapę w swojej głowie do rzeczywistości. To właściwie były cztery małe ogrody plus kilka osobnych rabat wzdłuż ścieżki, która biegła po północnej stronie domu, obok szopy ogrodowej, i wiodła do głównego ogrodu przez kolejne drzwi w murze, pomalowane na kremowo i obwisłe w zawiasach. Kiedy się przeszło przez te drzwi, dom miało się po lewej, różowe „L”, kostropate na skutek nawarstwionych przez wieki przybudówek, z jedną stroną niemal przesłoniętą przez glicynię, której grube zwoje nie pozwalały otworzyć okna w salonie. Wewnątrz tego „L” znajdowało się brukowane patio, gdzie akurat mieścił się stół, a dookoła stały skrzynki pełne róż i piwonii.
Z tego patio można było wejść do kolejnego tajemniczego ogrodu po południowej stronie domu, bez wyobraźni nazwanego ogrodem szklarniowym, ze względu na umieszczoną centralnie jego największą atrakcję. Był tam też spłachetek wyschniętego trawnika z rosnącą pośrodku śliwą. Całość otaczały obwisłe, mizernie wyglądające krzewy, takie jak mahonia, chruścina i magnolia, której nie rozpoznałam, a także dwie jabłonie, co zaskakujące, posadzone w głębokim cieniu. Mur został podwyższony od strony drogi za pomocą formowanych na płasko grabów przywiązanych do słupków. Wyglądało to jak szpitalny parking. Wyobraziłam sobie pod nimi słodko pachnącą przytulię, niczym biało-zieloną falę, wiosenny przypływ.
W moim dzienniku mnóstwo było notatek tego rodzaju, relacji pełnych troski przeplatanych marzeniami o bujności i odnowie. Szczerze mówiąc, czułam się przytłoczona. Gdzie mam zacząć? Jakiej zasady się trzymać? Już wcześniej zdarzało mi się odnawiać ogrody, ale nigdy dotąd nie zajmowałam się ogrodem o tak szacownej historii. Nie chciałam niczego zniszczyć, roztrwonić jakichś skarbów przez niewiedzę czy błędy. Mój przyjaciel Simon, główny ogrodnik w Worcester College w Oxfordzie, dał mi najlepszą radę. Poradził mi, żebym przez rok nie usuwała żadnej rośliny, dopóki nie zyskam absolutnej pewności, co to jest i jak wygląda w różnych porach roku. Cierpliwość nie leży w mojej naturze, ale jeśli chciałam wiedzieć, co przetrwało, jedynym bezpiecznym podejściem było obserwować i czekać.
Główny ogród znajdował się przed domem. Składał się z trawnika pomiędzy dwiema szerokimi rabatami o zaokrąglonym kształcie, dochodzącymi do cisowego żywopłotu, za którym krył się ogród weselny. Na rabacie od północy dominowała magnolia pośrednia, niegdyś popularna w podmiejskich ogrodach, kwitnąca obficie różowymi kwiatami o kształcie przypominającym ptasi dziób, tak wcześnie, że często warzy ją mróz, a chodniki zostają zasypane zbrązowiałymi płatkami. Kiedyś z zaborczą fascynacją przyglądałam się magnolii rosnącej przed domem mojej babki, z nadzieją, że podczas którejś wizyty akurat trafimy na krótkotrwały splendor jej kwitnienia.
Tutejszy krzew osłaniał kępę mizernych hortensji odmiany, jakiej nie widziałam nigdy wcześniej, stojących w rzędzie niczym rzeźby Giacomettiego zatrudnione jako tancerki rewiowe. Po drugiej stronie rosła bombardowana przez osy morwa, która pochylała się przez wieki, tak że teraz niemal leżała na wznak, rozciągnięta leniwie na dwóch podpórkach. Na tej samej rabacie rósł oczar wirginijski, a po drugiej stronie ścieżki – leszczyna pospolita odmiany ‘Contorta’, znana także pod zawadiacką nazwą „Laska Harry’ego Laudera”. Leszczyna tworzyła tło dla imponującej juki, która odkąd się wprowadziliśmy, rozkwitała kolejnymi kandelabrami kremowych, dzwonkowatych kwiatów.
Juka była pozostałością po niegdysiejszej wspaniałej rabacie, znanej mi ze zdjęć w „Country Life”. Zaludniało ją wtedy wesołe towarzystwo ostróżek i maków wschodnich, których ogromne jedwabiste głowy były splamione szykowną czernią. Teraz to miejsce wyglądało na zaduszone i zmarnowane. Wtargnął tu trawnik, tworząc zbite maty żółtej trawy, tłumiącej mizerne rośliny z przodu. Nigdy nie zależało mi specjalnie na trawnikach, ale wśród ogólnego zapuszczenia ten widok ostatecznie mnie przeraził. W pewien upalny poranek wzięłam widełki, usiadłam na skraju rabaty i zaczęłam wyciągać z niej trawę. Splątana siatka korzeni łatwo dawała się unieść – jedna z nielicznych zalet piaszczystej gleby.
Gdy tak kopałam, zęby widełek uderzyły o coś metalowego. Spróbowałam to wyszarpać ręką i okazało się, że to stare obrzeże, zagięta metalowa taśma, która biegła naokoło trawnika. W tamtym czasie nie było chyba nic bardziej niemodnego niż schludnie obrzeżony trawnik, a jednak dla mnie to obrzeże było jak talizman, namacalny znak równowagi między chaosem a kontrolą, nadmiarem a przejrzystością; równowagi, którą każdy ogrodnik musi osiągnąć samodzielnie.
Oczywiście nie wszystko tak wyglądało. Jeździliśmy pływać na plaże w Dunwich i Sizewell. Pierwszego wieczoru, kiedy się położyliśmy, usłyszeliśmy dwa nawołujące się puszczyki i potem każdej nocy słuchaliśmy, jak odzywają się w mroku. Czasem wstawałam i patrzyłam przez okno na negatywowo ciemną połać trawnika pod niebem usianym gwiazdami. Wciąż utrzymywała się piękna letnia pogoda i co ranek wymykałam się tuż po świcie, żeby pochodzić po ogrodzie i wypić herbatę. To były najprzyjemniejsze momenty, rankiem lub o zmierzchu, kiedy wszystko przybierało delikatne kolory, z odcieniem różu, lawendy, czasem złota.
Szłam przez trawnik, a potem przechodziłam przez pierwsze łukowate przejście w bukowym żywopłocie, prowadzące do ogrodu z sadzawką, który lubiłam najbardziej. Był tak prywatny, tak osobny. Cichły tu nawet odgłosy ulicy. Zaokrąglony mur spowijała gęsta zielona zasłona liści: figa i jaśmin, akebia pięciolistkowa i winobluszcz, który niedługo miał się przystroić w biskupi fiolet. Róża Banksa piętrzyła się ponad murem i opadała, tworząc rodzaj sekretnego przejścia. Zawsze gdzieś ćwierkały niewidoczne ptaki, co dawało przyjemne poczucie, że nie jest się tu samemu, że ma się towarzystwo niewidzialnych istotek.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY KOŃCOWE
1 Drzwi w murze
1 J. Gerard, _The Herball, or Generall Historie of Plantes_, London: A. Islip, J. Norton, R. Whitakers, 1633, s. 741.
2 Tamże.
3 J. Milton, _Raj utracony_, przeł. M. Słomczyński, Kraków: Zielona Sowa, 2002, s. 71.
4 _The Englishman’s Garden_, ed. A. Lees-Milne, R. Verey, London: Penguin, 1985, s. 120.
5 L. Roper, _An Ingenious Cottage Garden_, „Country Life”, 11.04.1974, s. 872.
6 _The Englishman’s Garden_, dz. cyt., s. 121.
7 T. Morrison w programie PBS NewsHour, 9.03.1998.
8 D. Jarman, _Współczesna natura_, przeł. P. Świerczek, Kraków: Ha!art, 2023 .
9 R. Gillanders, _Ian Hamilton Finlay. Little Sparta and Collaborations_, Edinburgh: Edinburgh University Press, 1998.