- W empik go
Ogród wyobraźni hrabiny von Arnim - ebook
Ogród wyobraźni hrabiny von Arnim - ebook
OGRÓD WYOBRAŹNI hrabiny von ARNIM to opowieść inspirowana biografią angielskiej pisarki Elizabeth von Arnim (Mary Annette Beauchamp). Pierwsza w Polsce tak obszerna praca poświęcona jej życiu i twórczości.
Fascynująca podróż do miejsc, w których przed niemal stu laty można było spotkać hrabinę. Najwięcej czasu spędzamy oczywiście w Nassenheide (obecnie Rzędziny koło Szczecina), wiejskiej posiadłości Arnimów, gdzie powstało m.in. jej najsłynniejsze dzieło – Elizabeth and Her German Garden. Z majątku pozostał do dziś jedynie park i… trzy schodki pałacu, a jednak ten mikroświat, ze wszystkimi przejawami swej świetności, istnieje nadal. Zatrzymany ponad czasem – w słowach historii zapisanej przez hrabinę.
Z kart opowieści wyłania się obraz niezwykłej kobiety. Ogromna pasja życia sprawiała, że Elizabeth zachwycał każdy przejaw istnienia, oddech natury. Wybuch zieleni wiosną, fiolet nieśmiałych krokusów, krople rosy srebrzące struny traw, bezkresna biel zimowego krajobrazu – były dla niej źródłem natchnienia i inspiracji, a jednocześnie tłem dla wyrażenia swoich niezwykle śmiałych – jak na tamte czasy – poglądów.
„Ogród wyobraźni...” zaprasza wszystkich zmęczonych wieczną gonitwą. Oferuje chwilę oddechu i refleksji nad czasem, który minął, a zarazem odkrywa starą prawdę – wszystko nieustannie się zmienia, a jednak trwa nienaruszone. I dziś w Rzędzinach szumią te same drzewa, a ocalałe stopnie pałacu chronią pamięć dotyku stóp hrabiny von Arnim.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-362-0 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna 1889 roku zapowiadała się szczególnie. May aż podskakiwała z uciechy! Włochy, Italia bellissima! Jedzie z ojcem na Grand Tour. Henry Beauchamp, stateczny dżentelmen i ojciec rodziny, metodycznie sprawdzał coraz cięższe walizy, nie podzielając bynajmniej entuzjazmu córki, kobieta na głowie cały czas – uff… szelest sukien, fatałaszków, rozmowy o niczym, śmiechy – były to sprawy, za którymi raczej nie tęsknił. Damskie towarzystwo przyprawiało go o palpitacje – ta dziwna rasa ludzi powinna trzymać się od poważnych osób z daleka, gdzieś w krainie kuchni, przesyconych zapachem perfum salonów czy buduarów, niań i służących…
Cóż, May jednak dorasta i trzeba zabrać ją za granicę – uchylić rąbka zasłony świata, niech zerknie, jak wygląda – zanim zamknie się przed nią w okowach małżeńskiego stanu.
Dwudziestotrzyletnia Elizabeth, zwana w rodzinie May, laureatka konkursu historycznego, a także nagrody The Royal College of Music za grę na organach, odznaczała się bystrością umysłu, humorem i sporą inteligencją, ba, nawet niezależnością sądów – co w owych czasach nie wróżyło zbyt dobrze…
Ale jak się ma dwadzieścia parę lat i jedzie na wiosnę do Włoch – świat otwiera się jak pudełko czekoladek. Mieli zwiedzać główne miasta Italii, jeść włoskie jedzenie, oddychać włoskim powietrzem, napawać oczy włoską sztuką. May myślała, że wyrwie się w końcu z tego prowincjonalnego dołka, jakim wydawała się jej Anglia…
Małe usta, zgrabny, szczupły nosek i burza brązowych włosów upiętych po wiktoriańsku w duże gniazdo – ze starego zdjęcia patrzy na nas nieco zamyślona, ładna dziewczyna. Zalotnie przekrzywiona głowa znamionuje łagodność, ot, dobry materiał na kolejną arystokratyczną żonę.
*
Przyjechali z Dover przez Bazyleę do Mediolanu. Rzuciwszy okiem na stare centrum miasta, poszli na mszę do katedry Duomo, a później do opery na imponujący rozmachem scenografii balet Teodora.
Następnym przystankiem była Genua z wycieczką do Pegli, aby tam podziwiać ogrody Pallavicini. Henry w swoim dzienniku zauważył pełen entuzjazmu:
Pokazał nam je mocnej budowy, acz niewysoki ogrodnik – w wieku 78 lat, lecz tak samo aktywny jak ja. On i jego przodkowie oraz potomstwo służą 300 lat w tej samej rodzinie. Czyż jakakolwiek inna egzystencja może być bardziej godna zazdrości? Włóczyliśmy się z nim przez dwie godziny pod lazurowym niebem i ciepłym słońcem, pośród różnorodnej, bujnej wegetacji ptaków i motyli – patrząc na błękit Morza Śródziemnego. Te dwie godziny zostały przez nas dobrze zapamiętane!.
Czy May już wtedy w sposób szczególny chłonęła przyrodę?… Czy przeczuwała, jaką rolę odegra w jej życiu ogród?
Po dniu spędzonym w Pizie wrócili 3 lutego do Rzymu. A tam… biedna, wiotka i dziewczęca May nie czuła już nóg – jej energiczny i nieznoszący sprzeciwu ojciec gonił od ruin do ruin, od muzeum do muzeum i od ogrodu do ogrodu, córka pod koniec wędrówki z trudem nadążała za starszym panem.
Jeśli kiedykolwiek siedzieli w miarę spokojnie, to jedynie podczas lekcji włoskiego lub rewizyt w miejscowym towarzystwie – wśród którego warto wspomnieć słynnego wówczas muzyka Giovanniego Sgambatti.
Natomiast marzec powitali w Neapolu, gdzie rozkoszowali się doskonałym o tej porze roku klimatem i w zapierającej dech scenerii otoczenia odwiedzali zabytki, kościoły oraz muzea. Ich wojaż można z całą pewnością zaliczyć do popularnych w Anglii od wieków słynnych podróży kulturalnych tzw. Grand Tour – typ podróży, w jaką wyruszali młodzi arystokraci i intelektualiści europejscy, w celu dokształcenia się, zdobycia wiedzy o świecie i kulturze, poszerzenia swych horyzontów myślowych a także wyrobienia u siebie gustu artystycznego i nabrania dobrych manier. Zwyczaj ten pochodzący z Anglii był szczególnie popularny w drugiej połowie XVII wieku i w ciągu całego wieku XVIII, a także nieco potem aż po lata kolejnictwa i masowego transportu (około 1830). Uważa się czasem tzw. Gap year za kontynuację Grand Tour. Niemcy często używają określenia „Kavalierstour”.
Powróciwszy do Rzymu, May otrzymała zaproszenie do zaprezentowania dwóch koncertów organowych w amerykańskim kościele pod wezwaniem św. Pawła dla ściśle wybranej publiczności z tzw. towarzystwa. Była tak podekscytowana – prawdziwy koncert – w Rzymie – ludzie przyjdą, aby jej posłuchać.
Nie mogła myśleć o niczym innym i zapamiętale ćwiczyła gamy, coraz bardziej sztywna z tremy…
------------------------------------------------------------------------
L. de Charms, Elizabeth of the German Garden, London–New York 1958, s. 28. Fragmenty źródeł obcojęzycznych, o ile nie zaznaczono inaczej, cytowane są w niniejszej publikacji w tłumaczeniu autorki.
Wikipedia, http://pl.wikipedia.org/wiki/Grand_Tour, dostęp 7.05.2014.BUDYNEK AMERYKAŃSKIEGO KOŚCIOŁA W RZYMIE
Młoda kobieta z mocą uderza w klawisze organów. Jej energia udziela się instrumentowi – powietrze w sali aż wibruje obfitością dźwięków, jakby ich było za dużo, za gęsto, jakby nawet powietrze nie mogło unieść ich rozedrganej ciżby. Fala za falą – muzyka uderza w zebranych z niepohamowaną gwałtownością.
„Ma dziewczyna temperament” – pomyślał młody człowiek, który właśnie wszedł do kościoła zwabiony ciekawymi odgłosami. Mężczyzna słusznej postawy, elegancko wystrojony na bal, dosyć sztywny (ach, te wiktoriańskie kołnierzyki koszul – pętały mężczyzn jak gorsety), choć po trzydziestce, ale nadal całkiem przystojny, o regularnych, lecz ostrych rysach pruskiego grafa, przyglądał się May z rosnącą uwagą.
Nagły przebłysk zainteresowania, który mignął na jego twarzy, był pierwszym od wielu tygodni – po stracie żony i świeżo narodzonego potomka.
Był to graf Henning August von Arnim-Schlagenthin we własnej osobie.
Oto nadchodzi ów moment. Iskry wewnętrznej. Spojrzenia szczególnego. Elizabeth gra, a graf patrzy. Urzeczony już sam nie wie: nią czy muzyką. Widzi pełne blasku i pasji oczy, osadzone w drobnej, ślicznej twarzy, okolonej burzą niesfornych włosów, dostrzega siłę pewnej ręki artystki, która wie, jak gra się prawdziwy koncert.
Stoi z tyłu – ich spojrzenia krzyżują się tylko raz.
Gdy zrywają się oklaski, wychodzi z kościoła.
*
Henry’emu pojawienie sie grafa trochę pomieszało plany zwiedzania – May już nie tak chętnie uczestniczyła w eskapadach, ojca drażniło jej spóźnialstwo, dziecięce uwielbienie sklepików ze słodyczami – nie wydawała się już tak entuzjastycznie podzielać miłości Henry’ego do zabytków.
W końcu zniecierpliwiony ojciec „zainstalował” córkę we Florencji w pensjonacie Piccioli na via Tournabuone pod opieką przyrodniej siostry Jessie oraz Madame Davis Piccioli i Miss Brown, a sam ruszył do Lukki, chłonąc dalej wszelką sztukę w ekspresowym tempie.
May odetchnęła – samotny tydzień we Florencji dobrze jej zrobi – tym bardziej że hrabia von Arnim natychmiast się pojawił. Bawił dziewczę rozmowami, oczarowywał na spacerach, bywał w teatrze i operze – słowem: robił, co mógł, aby wywrzeć na niej wrażenie. Ona nie pozostawała mu dłużna – ciągle nowe kreacje, suknie, kapelusze, torebeczki, mufki sprawiły, że wyglądała olśniewająco, a hrabia tracił głowę coraz mocniej.
I w końcu – jak na szanujący się romans przystało – Amor rozpalił dusze obojga na dobre. Pojawiły się wyznania na schodach katedry w Mediolanie, zajaśniał na palcu pierścionek z diamentami i szafirami – należący wcześniej do jego pierwszej żony (a fe – to już zgrzyt w gładkim, romansowym wątku) – słowem: młodziutka księżniczka miała swą bajkę.
*
Niewiele o sercowych sprawach córki z tego okresu możemy dowiedzieć się z dziennika starszego pana, który zainteresowany był jedynie swymi pasjami i opisem podróży. Więcej, jak zwykle, miały do powiedzenia kobiety – a zwłaszcza matka – Louey, która z wrodzonym sobie instynktem łowcy pierwsza zaobserwowała, co się święci, i wyczuła zawirowania w sercu May. Dziewczyna była niecierpliwa, niespokojna – często krążyła od okna do okna, a na jej twarzy malowało się nieme pytanie – kiedy on przyjdzie.
Louey spędziła wiele godzin na spekulacjach dotyczących perspektyw tego małżeństwa, które przyprawiało o zawrót głowy bliskich i dalekich krewnych, a szczególnie jej szwagierkę Chad, tyranizującą wszystkich wokół. Ale była też trochę przestraszona, że May, gdy zostanie hrabiną, odsunie się od reszty rodziny.
Tymczasem graf von Arnim zarezerwował już dla całej rodziny Beauchamp pokoje w najlepszym hotelu w Bayreuth, dyskretnie towarzysząc im cały czas.
I tak przebiegał ich ekscytujący Grand Tour z hrabią u boku. Tylko – jak w kalejdoskopie – zmieniały się miasta i hotelowe pokoje. Lucerna, Triberg, Baden-Baden, Drezno. Wszędzie przyjmowani w najlepszym towarzystwie, z atencją należną znajomym grafa. Dla May i jej matki trwał niekończący się karnawał życia: przyjęcia i bale z perspektywą cudownego ślubu – czy świat może zaoferować coś lepszego?
I o czym może jeszcze marzyć kobieta, gdy przeżywa taki sen na jawie…
May… wygląda tak słodko… w pięknym płaszczu z serży (przygotowałam go dla niej na wilgotne i zimne dni) z zielonym aksamitnym kołnierzem i mankietami oraz wielką zieloną szarfą.
Matka bardzo troskliwie traktowała garderobę córki – odpowiednia oprawa w przypadku hrabiego to przecież połowa sukcesu towarzysko-romansowego.
Zeszłego wieczoru mieliśmy cudowne przyjęcie u Madame Wagner (w Bayreuth) – nigdy nie byłam w tak pięknym domu i nie widziałam tylu wytwornych i dystyngowanych osób, którym zostaliśmy przedstawieni przez hrabiego. Droga mała May wyglądała czarująco w uroczej wieczorowej sukni od Chadie, koloru kremowego. Graf dał jej bukiet różowych róż, które wpięła we włosy, przez cały wieczór najwięcej czasu poświęcił oczywiście jej. Wszyscy zdawali się być nim zainteresowani – z pewnością był najbardziej czarującym mężczyzną, jakiego znałam.
Ach, ten hrabia – jak paw roztaczał wszystkie swe atuty przed May i jej rodziną. Musiał być mocno zakochany, gdyż różnica pozycji społecznych między nimi była znaczna.
A Louey, patrząc na to wszystko – bywając, świecąc odbitym światłem cudzej chwały i łapiąc coraz to inne zachwyty w nowym dla niej świecie arystokracji – w skrytości ducha obawiała się o los córki. Wiedziała, że nie może nic zrobić – cokolwiek postanowi, może żałować.
Pozostało jedynie pozwolić, aby sprawy toczyły się swoim biegiem – ufając, że idą w dobrym kierunku.
Ta przygoda w Bayreuth – jak pisze pani Beauchamp – prawie ich zrujnowała, a tu muszą zostać jeszcze 2 tygodnie. Czego się nie robi dla szczęścia córki – Henry musi znów sięgać do coraz bardziej pustawej kieszeni…
Matką May, Louey, targały sprzeczne uczucia – radość z perspektyw na „taaaki” szczęśliwy mariaż córki i obawa, że wchodzi nie do swej sfery i w związku z tym będzie mieć trudności z akceptacją przez członków tego potężnego magnackiego rodu niemieckich grafów von Arnim… Im bardziej go obserwuję, jego i otoczenie, w jakim żyje, tym mocniej odczuwam różnicę w naszych pozycjach społecznych – pisała z obawą w jednym z listów. Kupiecko-rzemieślnicze pochodzenie rodziny Beauchamp (ich antenaci byli złotnikami w Londynie od 1660 roku) spędzało sen z powiek Louey, w zaistniałej sytuacji musiała się czuć niezręcznie.
– Boże, moja córka i prawdziwy hrabia, taki magnat… – rozważała po nocach, gdy zbudzona z nerwowego snu leżała cicho wśród nadmiaru swych obaw.
– Henry, Henry, słuchaj, potrzebujemy zwiększyć nasze wydatki, toalety May wymagają odnowienia – męczyła męża coraz częściej. – Czy widziałeś panny wokół hrabiego? Jakie stroje, co za wykwintne materiały… nasza córeczka, moje słoneczko, musi być najpiękniejsza… – prosiła z nutką błagania w głosie.
Ojciec May milczał, chodził tylko po pokoju, stawiając z zafrasowaniem duże kroki, z pomieszanym wzrokiem słuchając jednym uchem żony, a w głowie snując projekty następnych eskapad, jakie na pewno go czekają niebawem – bo tu, z tym żeńskim towarzystwem, mariażami, balami, strojeniem się i całym tym zgiełkiem trudno wytrzymać.
– Dobrze, dobrze, dziecinko, już przedsięwziąłem odpowiednie kroki: nie zostaniesz bez środków na te wasze ważne wstążki, falbanki i co tam jeszcze świat wymyślił ku mojej udręce. Przed wyjazdem wszystko załatwię – zapewnił mąż, aby wreszcie mieć spokój, przejść do biblioteki i trochę odetchnąć.
Właśnie wróciliśmy – odwieźliśmy May do Opery. Wyglądała tak słodko w uroczej sukieneczce z białą parasolką od swej siostry. Została przedstawiona tak wielu przyjaciołom hrabiego i każdy w Bayreuth się nią interesuje. Są tak sobie oddani – bardziej niż kiedykolwiek – on nie chce czekać długo ze ślubem…
Ale podkreśla, że jest absolutnie niezbędne, aby May nauczyła się niemieckiego, bo po prostu nie będzie mogła zarządzać całą służbą w jego dobrach.
A więc moja córeczka zamierza pracować bardzo ciężko w Dreźnie. Hrabia jest tak miły w tej atencji ku niej, tak opiekuńczy, a May jest bardzo dumna z faktu, że właśnie ją wybrał, i mówi, że graf jest tak bardzo czarującym i uroczym mężczyzną.
Nazywa ją swą małą Dollie – wczoraj, gdy rozmawialiśmy, weszła May i zapytała, co powiedział, a on, że to nie dla małych dziewczynek… Swoją drogą, hrabia czyni zadziwiające postępy w angielskim.
Pora, aby romantyczny narzeczony uchylił także rąbka tajemnicy o sobie: Hennig von Arnim Schlagenthin, potomek dumnego rodu – nie wyjechał w podróż po Europie dla zabawy. Ten złamany nieszczęściem, z powodu utraty żony i dziecka, człowiek szukał w wojażach ucieczki i zapomnienia. Dość wcześnie osierocony przez matkę – „delikatną i uroczą”, jak mówił o niej, wychowywany przez wrogą mu macochę, poświęcił swe uczucia ojcu, który przez pewien czas był ambasadorem w Rzymie – co niestety zakończyło się dla niego polityczną emigracją.
May ujęła grafa od pierwszego wejrzenia swą świeżością, brakiem zepsucia i radością, którą niewymuszenie emanowała. Na jej widok po raz pierwszy poczuł ulgę – od wielu miesięcy wlókł się za nim cień smutku, a tym razem obszar jego uczuć odmienił się zupełnie, pojawiły się jasne tony, drgające drobinki radości powoli znajdowały drogę do jego wnętrza. Hrabia ożywał jak zasuszone, długo niepodlewane drzewo… zieleniał niczym listki na wiosnę i tryskał energią.
Po latach Elizabeth napisała w liście do Hugh Walpole’a:
Najpierw zalecał się do mnie w Bayreuth – gdzie na przestrzeni 5 mil nie było drzewa, pod którym nie byłabym całowana.
Pobyt w Bayreuth skończył się wraz ze schyłkiem lata 1889 roku. Następną stacją w wojażach rodziny Beauchamp było Drezno, gdzie May rozpoczęła naukę niemieckiego –wówczas bowiem miasto to było prawdziwym ośrodkiem niemieckiej kultury.
Hrabia wyjechał natomiast do Berlina „poczynić ostatnie ustalenia”. Ślub zbliżał się wielkimi krokami.
Lecz – jak w dobrym romansie – napięcie nie może spadać… Zanim zabrzmi weselny marsz, pojawi się jeszcze trochę przeszkód, nerwów i spazmów pań. Narzeczony przepadł i nie daje znaku życia, a czas płynie i płynie – nadaremnie.
Kolejne toalety kurzą się w kącie – nie ma dla kogo wpiąć róż we włosy, ani szarf, ani nowych kokard May już nie chce… Czuje się jak porzucona lalka…
Cóż, Drezno to nie Bayreuth…
I May to wie – i wkuwa na przekór wszystkiemu te niemieckie słówka, jakby to one miały uratować jej małżeńskie plany.
A kiedy nie wiadomo, o co chodzi, wszyscy domyślają się, że o pieniądze. Hrabia miał kłopoty z długami ojca, on, taki bogaty pan na włościach, honorowo zdeklarował się, że je spłaci – stąd zwłoka w jego matrymonialnych planach… Planował to uczynić poprzez zastawienie swych posiadłości ziemskich pod hipotekę, mając nadzieję, że zręcznym zarządzaniem zdoła odzyskać płynność finansową i oczyścić majątek z zobowiązań.
Wszystko to zajmowało czas – Henry zaczynał się bać, że jego mała córeczka spędzi całą młodość na oczekiwaniu na tego wdowca… Biegł miesiąc za miesiącem, a data ślubu nie została ustalona. Gdy emocje w domu Beauchamp sięgnęły zenitu, Henry zdobył się na wysiłek (po rozmowie z May) i postanowił, że wyśle list do hrabiego, iż zaręczyny uważa za zerwane.
W odpowiedzi graf zapewnił, że jego problemy ułożą się w ciągu miesiąca lub dwóch, po czym wyraził nadzieję, iż wówczas będzie mógł prosić o rękę May ponownie. Prosił, błagał, aby go informować, gdyby zechciała poślubić kogoś innego…
Tak realna groźba zmobilizowała Henninga, który w ciągu paru tygodni uporał się z problemami i słał listy z błaganiami, aby ślub można było – za pozwoleniem ojca May – planować jak najszybciej. Nic już nie stało na przeszkodzie, aby Miss Beauchamp mogła wreszcie stać się uroczą panną młodą. Hrabia pospiesznie wrócił do Londynu i 21 lutego 1890 roku zawarto małżeństwo w kościele św. Stefana na Gloucester Road.
Kolumny towarzyskie angielskiej i zagranicznej prasy skrzętnie odnotowały fakt mariażu niemieckiego hrabiego – opisując wydarzenie w swoim stylu, z detalami i komentarzami. Dziś z odprysków tamtych chwil ciekawy wydaje się być opis historycznego tła i koneksji pana młodego.
Urodził się w 1851 roku jako jedyny syn grafa Harry’ego Kurta Eduarda von Arnim, który był niemieckim ambasadorem w Rzymie, błyskotliwym i wpływowym dyplomatą przyjaźniącym się z rodziną panującego cesarza. Niestety, jego karierą zachwiał fakt, iż Bismarck zaczął go zwalczać jako politycznego rywala. Wplątano go w aferę dotyczącą jakichś nielegalnych dokumentów w ambasadzie w Paryżu. Po procesie został skazany na karę 3 miesięcy więzienia, której uniknął, uchodząc z kraju. Podczas życia na wygnaniu w Nicei on i syn napisali anonimowo pamflet przeciw kanclerzowi – Pro Nihilo, Vorgeschichte des Arnimschen Processes (1875), za co skazano go zaocznie na 5 lat kary więzienia. Sprawiło to, niestety, że powrót do Niemiec był dla niego niemożliwy, żył zatem do końca swych dni (zmarł w 1881 roku) z całą rodziną we Francji.
Warto podkreślić, że nasz pan młody, poprzez swą matkę Elisę, z domu von Prillwitz (która zmarła, gdy miał niespełna 4 latka), był spokrewniony z samą rodziną cesarską. Jej ojciec – Prinz Wilhelm Heinrich August Pruski (1779–1843) – był bowiem siostrzeńcem Fryderyka Wielkiego. Odegrał wielką rolę w wojnach napoleońskich, po nieszczęśliwej miłości do pani Recamier (w czasie wizyty Pani de Stael) w Coppet poślubił morganatycznie Marie Arendt, osobę z gminu – otrzymała ona potem nazwisko arystokratyczne von Prillwitz.
Prinz August pozostawił różne dobra ziemskie swym dzieciom. Elise von Prillwitz otrzymała Schlagenthin obok Genthin w Brandenburgii, które hrabia Arnim poprzez małżeństwo z nią dodał do swego nazwiska jako dodatkowy powód do chwały rodu.
Niewiele wiadomo o dzieciństwie i wychowaniu Henninga. Po śmierci matki w Rzymie pozostał z ojcem, który szybko postarał się o macochę dla niego, oczywiście z własnej sfery – była nią Sophie von Arnim-Boitzenburg.
Chłopiec odebrał staranne wykształcenie, sam wielki Liszt uczył go gry na pianinie. Fotografie z młodości ukazują go jako studenta uniwersytetu i oficera armii. Pierwsze małżeństwo Henninga z księżną Anną von Törring-Jettenbach z szacownej bawarskiej rodziny zakończyło się jej śmiercią w 1888 roku. Córeczka zmarła krótko po niej.
Rok później wdowiec zaczyna nowy rozdział życia.
Bóg zamyka jedne drzwi – a otwiera następne.
*
Natomiast młoda mężatka, pani von Arnim, urodziła się w dalekim w Sydney (dokł. Kirribilli Point) 31 sierpnia 1866 roku jako Mary Annette Beauchamp. Tak naprawdę nie zawsze nosiła tytuł hrabiny – jej ojciec, Henry Herron Beauchamp, był bowiem angielskim kupcem, który zrobił finansową karierę w Australii. Mary była najmłodsza z szóstki dzieci – jego i Elizabeth (Louey) Weiss Lassetter. Miała trzy latka, gdy rodzice zdecydowali się powrócić do Anglii. Familia Beauchamp, oprócz dwóch lat w Lozannie, rezydowała głównie w Londynie. May była starannie edukowana w domu przez guwernantki, potem w żeńskiej szkole (gdzie otrzymała nagrodę z historii) oraz w Królewskiej Akademii Muzyki – tam studiowała grę na organach.
Rok 1889 całkowicie zmienił jej życie.
Małżeństwo z Hennigiem, wyjazd do Berlina, opuszczenie Anglii i rodziny, potem wizyta w Nassenheide oraz rodzenie kolejnych dzieci – oto początki dorosłego życia May.
Nie ma zbyt wielu świadectw z tamtych lat życia May, zaraz po ślubie (1891–1896). Nie zachował się dziennik ani zbyt wiele listów.
Nowożeńcy udali się do Paryża – to pewne, młoda żona była wystrojona w toaletę w stylu Ludwika XVI o barwie heliotropu obramowaną czarnym aksamitem – pięknie prezentowała się w narzuconym niedbale ciemnobrązowym futrze z niedźwiedzia (plus mufka). Całości wizerunku jej osoby dopełniał płaski kapelusik (w formie czepka wiązanego pod brodą) ozdobiony heliotropem.
W takim detalu – fakturze nieistniejących materiałów, kolorze sukni, których widok pielęgnuje już tylko pamięć słów – skupia się klimat osoby, zdarzenia czy nastroju chwili. Czasem przekazuje więcej naszej ulotnej, plastycznej wyobraźni niż suche daty i opis zdarzeń.
Nie można oczywiście pominąć żmudnego procesu przemiany May w wielką damę – hrabinę Elizabeth von Arnim, która musi pozwolić dać sobie zrobić fryzurę, zawiązać buty, czekać, aż ktoś otworzy drzwi, i znać jeszcze mnóstwo dziwacznych szczegółów etykiety obowiązującej żonę grafa.
Żegnaj, angielska wolności!
Krewni i znajomi męża powitali ją ciepło, lecz świeżo upieczona hrabina tęskniła za domem i Anglią, zwłaszcza że pragnęła właśnie tam urodzić dziecko, które już było w drodze. Niestety, nie spotkało się to z aprobatą otoczenia – odczuła nawet coś na kształt wrogości w stosunku do jej ojczyzny.
Pełna obaw i dylematów – jak miała rozkazywać służbie, gdy jeszcze niedawno sama słuchała poleceń – młoda pani von Arnim znalazła się w Berlinie, przeżywając ostre zderzenie z mentalnością niemiecką, niekoniecznie pasującą do wyidealizowanych wyobrażeń.
Niemcy byli dziwną mieszanką brutalnej twardości – tego rodzaju twardości wynikającej z całkowicie różnych nastawień w stosunku do życia niż nasze i stłamszenia, które pozostawia obserwatora z otwartą ze zdziwienia buzią.
Życie w Berlinie nie zachwyciło aż tak bardzo młodej żony grafa:
Nie myślę, że Berlin wygląda bardzo ładnie – po Londynie. Nie ma tajemnicy, nie ma atmosfery, oczywiście jest w nim wszystko to, co miasto powinno mieć – budynki, pomniki, fontanny, parki i szerokie ulice… (…) ale wygląda jak zdezynfekowany – taki rodzaj strasznej czystości…
*
Pierwsza dziewczynka Arnimów przyszła na świat 8 grudnia 1891 roku, a jej mama po raz kolejny doświadczyła przykrego zderzenia z niemieckim ordnungiem – lekarz był obojętny na jej uczucia i prośby, nie chciał podać żadnego znieczulenia, mówiąc, że niemieckie matki uważają za powód do chwały rodzenie w pełnej świadomości – bez znieczulenia, chodziło wszak o patriotyczne i moralne podejście…
Elizabeth długo potem rozważała – nic nie rozumiejąc – co ma wspólnego jej poród z patriotyzmem…
W dodatku wówczas w Niemczech pierwsze dziecko dziewczynka było raczej wstydem i rozczarowaniem dla rodziny. Na szczęście graf stanął na wysokości zadania i – pamiętając swą niedawną stratę – okazywał radość, pisząc nawet do rodziny May, pierwszy raz po angielsku, z niekłamaną dumą, o pięknym dziecku, jakie powiła ich córka.
*
Rok 1892 przyniósł Elizabeth wytęsknione podróże do Anglii.
– Och, Henning, nawet nie wiesz, jak się cieszę – szalała z radości – zobaczę mamę, tatkę, Londyn, będę chodzić z Chaddie do teatru… – Tańczyła z roczną córeczką w ramionach, podczas gdy ta bawiła się jej lokiem.
– Spokojnie, moja kochana, najpierw wydaj dyspozycje, co zabierzesz ze sobą, no wiesz, te twoje suknie, kapelusze, będziemy tam bywać w różnym towarzystwie – zwrócił uwagę mąż.
– Tak, tak, wczoraj całe popołudnie wymyślałam toalety i dobierałam wstążki… – powiedziała May z roztargnieniem, zajęta swoim dziennikiem, który prowadziła już od tak dawna.
Chce zapisać ulotność chwil, bo drażni ją to dojmujące przemijanie wszystkiego wokół – pieści, chucha na swoje słowa i zdania jak na najcenniejsze klejnoty, dziennik to jej poczucie bezpieczeństwa i azyl.
Ale entuzjazm związany z wyjazdem szybko opadł, gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi – a szczególnie w jej organizmie – pokazały, że pcha się znów na świat kolejny von Arnim.
Elizabeth wpadła we wściekłość.
– Nie, nie i nie! To niesprawiedliwe. Dlaczego znowu ja i te męczarnie?… I ten okropny lekarz z tym swoim niemieckim patriotyzmem…
Henning dyplomatycznie przez dwa dni schodził jej z drogi, zaszywając się w gabinecie jako poniekąd przyczyna jej damskiego „nieszczęścia”.
Postanowiła rodzić u siebie w Anglii – nigdy więcej niemieckich lekarzy. Córeczka zainstalowała się u jej rodziców, oczekując tego wydarzenia. Niestety, los i tym razem nie był łaskawy – na świecie pojawiła się kolejna dziewczynka. Przyszłość dziedzictwa Arnimów wydawała się być zagrożona.
May tymczasem zacięła się w sobie – nie chce więcej rodzić, wystarczy, nie jest maszynką…
*
Życie kobiety jest jakby przełamane na pół – przed i po dzieciach. Szamotanie się w tym narzuconym przez naturę dualizmie. Czy każdej odpowiada bycie glebą, z której coś ciągnie soki przez około 20 lat, odsuwanie siebie na plan dalszy, niemyślenie o swym wnętrzu – duszy – potrzebach innych niż macierzyństwo.
Jakkolwiek żeńska część świata by się nie buntowała – wie, że jak w antycznym dramacie: finał ten sam… O cóż zatem chodzi? O świadomość i uważność – tak spychane na margines zgiełku świata, o owo pełne napięcia spojrzenie z boku na przebywanie w tak intensywnym, buzującym trwaniu – w samym środku żywiołu stwarzania życia.
Pani von Arnim już nie była niczego nieświadomą kobietką, oczekującą na łaskę posiadania męża – tej studni mądrości, jak sama gdzieś go zgrabnie określiła. Dojrzewanie jej świadomości dokonało się mniej więcej między porodami i ciążami: wgląd nagły w tę podszewkę istnienia, rolę kobiety tzw. naturalną, pozwolił jej też odkryć siebie – jako istotę niepokorną i coraz bardziej świadomą swych celów i sądów.
Oprócz informacji o Berlinie z książki Christine pozostał jeszcze dziennik May z roku 1896, który daje garść informacji o tym, co myślała, czuła i robiła.
*
Życie w Berlinie płynęło spokojnie. Dzieci rosły, przyjęcia lśniły światłem odbitym jak bombki na choince życia, pani hrabina bywała i u niej bywano, sprawiała sobie coraz to nowe toalety, wizyty u krawcowych były częstsze. Ach, te długie rękawiczki, wstążki i pióra – zaprzątały jej myśli wówczas. Coraz lepiej radziła sobie ze służbą. Czy był w ogóle czas w jej życiu, kiedy nie była hrabiną – chyba zapomniała. Tak szybko wessał ją kokon arystokracji – w swe zasady, dumę i splendory. Szczęśliwie nie została wciągnięta całkowicie w owo vanity fair wygodnego życia – czymś, co ją naprawdę ekscytowało, były nie bale i przyjęcia, ale chodzenie do opery, na koncerty i przedstawienia teatralne.
W owym czasie uwielbiała śpiew primadonny Rosy Sucher. Nazywała ją „Boską Rosą”, chodziła z kwiatami na jej koncerty – mogąc słuchać i podziwiać bez przerwy, lecz gdy ją osobiście poznała – skwitowała w dzienniku, iż jest jednak „bardziej ziemska niż boska”.
W owych berlińskich latach miała całkiem spore grono przyjaciół i znajomych. Chodziła z nimi na spacery w Thiergarten, pamiętali o urodzinach, pomagali w okresie niedomagań zdrowotnych. Tych ostatnich zdarzeń nie było na szczęście wiele, gdyż May pochodziła z witalnej rodziny Beauchamp, ponadto codziennie intensywnie ćwiczyła. Świadczą o tym zdania: Poszłam na spacer do Thiergarten albo Wstałam o świcie, pojechałam na rowery z Leilą S., a także inne opisy różnych ćwiczeń fizycznych.
Cóż, gdyby ten zapis pochodził z 2010 roku, nie byłby niczym dziwnym – lecz na pewno AD 1890 damskie przejażdżki rowerowe nie należały do codziennych zwyczajów. Ba, były – powiedzmy sobie szczerze – nie lada ekstrawagancją.
Tutaj wreszcie uchyla się odrobinę zasłona i widzimy prawdziwą twarz niepokornej May – „Zosię Samosię”, która postępuje według własnych praw i zasad, świadoma pustki próżniaczego życia arystokracji, zapełniającej czas mirażami ważności i zewnętrznymi splendorami bogactwa.
Lecz fascynacja berlińskim życiem trwa krótko – znudzona May chętnie zgadza się (zwłaszcza że po urodzeniu dzieci pragnie odmiany) towarzyszyć mężowi w podróży na dalekie pruskie włości – do Nassenheide, 90 mil na północ od Berlina, na (dzisiaj polskie) Pomorze.
------------------------------------------------------------------------
L. de Charms, Elizabeth…, s. 30.
Tamże.
Tamże, s. 31.
Tamże, s. 32–33.
Tamże, s. 34.
Tamże, s. 41.
Tamże.
Tamże, s. 45.