- promocja
Ogród zła - ebook
Ogród zła - ebook
Powieść z Jimem Rookiem, bohaterem ośmiu powieści brytyjskiego mistrza horrorów.
Jim Rook, nauczyciel w college’u w Los Angeles, potrafi nawiązywać kontakt nie tylko ze swoimi uczniami, ale też… ze zmarłymi.
Pierwszego dnia po wakacjach odkrywa w jednej z klas coś przerażającego. Do sufitu została przybita gwoździami naga młoda dziewczyna, pomalowana białą farbą, z twarzą zwróconą w dół i szeroko rozpostartymi rękami i nogami, a wokół niej przytwierdzono w ten sam sposób osiem kotów perskich.
Ofiara zostaje zidentyfikowana przez policję jako owoc związku Rooka sprzed dwudziestu lat. Córka, o której istnieniu nawet nie wiedział. Wszystko wskazuje na to, że to on miał być odbiorcą makabrycznej inscenizacji.
Gdy w krwawych obrzędach giną kolejne niewinne osoby, Rook czuje, że do college’u wkroczyło Zło, i domyśla się, że jego źródłem jest jeden z uczniów, Simon Silence, syna pastora Kościoła Bożego Podboju.
Kiedy Rook zaczyna wykorzystywać swoje zdolności parapsychiczne, rozpętuje się istne piekło i tylko on może powstrzymać nadchodzącą Apokalipsę.
Po przeczytaniu tej książki twój obraz świata się zaburzy i będziesz się zastanawiać, czy cokolwiek na tym świecie jest jeszcze normalne…
„Kirkus Reviews”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6775-812-3 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NAUCZYCIEL W COLLEGE’U W LOS ANGELES POTRAFI NAWIĄZYWAĆ KONTAKT NIE TYLKO ZE SWOIMI UCZNIAMI, ALE RÓWNIEŻ... ZE ZMARŁYMI.
CZY TYM RAZEM TA NIESAMOWITA ZDOLNOŚĆ OKAŻE SIĘ PRZYWILEJEM, CZY RACZEJ... STRASZLIWĄ KLĄTWĄ?
Pierwszego dnia po wakacjach anglista Jim Rook odkrywa w jednej ze swoich klas coś przerażającego. Do sufitu została przybita gwoździami naga młoda dziewczyna, pomalowana białą farbą, z twarzą zwróconą w dół i szeroko rozpostartymi rękami i nogami. Wokół niej przytwierdzono w ten sam sposób osiem kotów perskich.
Ofiara zostaje zidentyfikowana przez policję jako owoc związku nauczyciela sprzed dwudziestu lat. Córka, o której istnieniu nawet nie wiedział. Wszystko wskazuje na to, że to on miał być odbiorcą makabrycznej inscenizacji. Gdy w krwawych obrzędach giną kolejne niewinne osoby, Rook czuje, że do college’u wkroczyło Zło, i domyśla się, że jego źródłem jest jeden z uczniów, Simon Silence, syn pastora Kościoła Bożego Podboju. Kiedy Rook zaczyna wykorzystywać swoje zdolności parapsychiczne, rozpętuje się istne piekło. I tylko on może powstrzymać nadchodzącą Apokalipsę.GRAHAM MASTERTON
Urodził się w 1946 r. w Edynburgu. Po ukończeniu studiów pracował jako redaktor w „Mayfair” i brytyjskim wydaniu „Penthouse’a”. Autor horrorów, romansów, powieści obyczajowych, thrillerów – w tym 11 kryminałów z cyklu Katie Maguire – oraz poradników seksuologicznych. Zdobył Edgar Allan Poe Award, Prix Julia Verlanger i był nominowany do Bram Stoker Award. Debiutował w 1976 r. horrorem MANITOU (zekranizowanym z Tonym Curtisem w roli głównej). Jego dorobek literacki obejmuje ponad 100 książek – powieści i zbiorów opowiadań – o całkowitym nakładzie przekraczającym 20 milionów egzemplarzy, z czego ponad dwa miliony kupili polscy czytelnicy. O popularności Grahama Mastertona w Polsce może świadczyć choćby to, że w 2021 roku w sierpniu stanie we Wrocławiu przed Art Hotel jego „krasnal” – Mastertonek._Tego autora_
_Sagi historyczne_
WŁADCY PRZESTWORZY
IMPERIUM
DYNASTIA
KATIE MAGUIRE
BIAŁE KOŚCI
(książka wcześniej ukazała się pt. KATIE MAGUIRE)
UPADŁE ANIOŁY
CZERWONE ŚWIATŁO HAŃBY
UZNANI ZA ZMARŁYCH
SIOSTRY KRWI
POGRZEBANI
MARTWI ZA ŻYCIA
TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI
ŚWIST UMARŁYCH
ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ
DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI
BEATRICE SCARLET
SZKARŁATNA WDOWA
SABAT CZAROWNIC
ROOK
ROOK
KŁY I PAZURY
STRACH
DEMON ZIMNA
SYRENA
CIEMNIA
ZŁODZIEJ DUSZ
OGRÓD ZŁA
WOJOWNICY NOCY
ŚMIERTELNE SNY
POWRÓT WOJOWNIKÓW NOCY
DZIEWIĄTY KOSZMAR
MANITOU
MANITOU
ZEMSTA MANITOU
DUCH ZAGŁADY
KREW MANITOU
ARMAGEDON
INFEKCJA
_Inne tytuły_
STUDNIE PIEKIEŁ
ANIOŁ JESSIKI
STRAŻNICY PIEKŁA
DEMONY NORMANDII
ŚWIĘTY TERROR
SZARY DIABEŁ
ZWIERCIADŁO PIEKIEŁ
ZJAWA
BEZSENNI
CZARNY ANIOŁ
STRACH MA WIELE TWARZY
SFINKS
WYZNAWCY PŁOMIENIA
WENDIGO
OKRUCHY STRACHU
CIAŁO I KREW
DRAPIEŻCY
WALHALLA
PIĄTA CZAROWNICA
MUZYKA Z ZAŚWIATÓW
BŁYSKAWICA
DUCH OGNIA
ZAKLĘCI
ŚPIĄCZKA
SUSZA
DOM STU SZEPTÓWROZDZIAŁ 1
Smog był tak gęsty, że Jim do ostatniej chwili nie zobaczył ciemnej postaci zbliżającej się po podjeździe przed szkołą. Musiał z całej siły wcisnąć hamulec i ostro skręcić w lewo, aby nie uderzyć w przechodnia. Samochód wpadł w poślizg, a opony zapiszczały przenikliwie panicznym chórem.
Przez kilka kolejnych sekund siedział za kierownicą z walącym sercem. Z odtwarzacza CD nastawionego na maksymalną głośność nadal płynęły dźwięki _V Koncertu fortepianowego_ Beethovena, ale kanapka z pastrami i serem szwajcarskim wylądowała Jimowi na kolanach.
– Jezu – wyszeptał. Wiedział, że prawdopodobnie jechał za szybko, że powinien mieć włączone światła i zwracać większą uwagę na to, co ma przed sobą, a nie na jedzoną kanapkę. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że postać, która pojawiła się na samym środku jezdni, ubrana była całkowicie na czarno.
Jim pozbierał kromki chleba żytniego, ser, pastrami i ogórki konserwowe, które wylądowały na jego granatowych dżinsach. Wysiadł z samochodu i rozejrzał się. Postać znikła we mgle, co Jim uznał za bardzo dziwne. Bo jak ciebie ktoś nieomal przejedzie, to co robisz? Albo krzyczysz na niego, wrzeszczysz i oskarżasz, że jeździ jak pierdolony wariat, albo mówisz mu, że wyminął cię o centymetry, ale nic ci nie jest. Nigdy jednak tak po prostu nie odchodzisz, jak gdyby nic się nie stało.
– Halo! – zawołał Jim. – Halo! Wszystko w porządku?
Żadnej odpowiedzi. I ani śladu człowieka. Tylko dławiąca ściana żółtawego smogu, który tłumił nieustanny szum pojazdów na San Diego Freeway.
– Hejże! Halo! Przepraszam, jeżeli pana przestraszyłem! Chcę tylko się upewnić, że jest pan cały!
Głos był bezbarwny i zupełnie się nie niósł, jakby Jim krzyczał w dźwiękoszczelnej kabinie. Znowu żadnej odpowiedzi. Rzucił w trawę fragmenty rozwalonej kanapki, otrzepał dłonie i wrócił do samochodu. Włączył silnik i ruszył powoli uliczką, zgarbiony nad kierownicą, wpatrując się uważnie przed siebie, na wypadek gdyby postać wciąż szła środkiem.
Dotarł na szczyt wzniesienia, gdzie podjazd przechodził w duży plac do zawracania przed głównym wejściem do szkoły. Budynki college’u stopniowo wyłaniały się ze smogu niczym jakiś zamek widmo. Było jeszcze wcześnie, około siódmej trzydzieści, i tylko kilkoro uczniów chodziło tam i z powrotem, choć ponad dwadzieścioro z nich zebrało się pod wielkim cyprysem przed budynkiem, który był ulubionym miejscem spotkań, aby poplotkować, pośmiać się i poflirtować przed zajęciami.
Jim przejechał obok nich bardzo powoli, przyglądając się każdemu po kolei, ale nikt nie przypominał ciemnej postaci, której omal nie przejechał. Co najmniej kilkoro z nich było ubranych w czarne swetry lub czarne koszulki, ale wszyscy nosili dżinsy lub luźne spodnie do pół łydki. Czterech uczniów miało bejsbolówki, a trzech torby sportowe przewieszone przez ramię, wypchane książkami. Poza tym większość była zbyt przysadzista, a ciemna postać na podjeździe była wysoka i bardzo szczupła – jak rozciągnięty cień.
Jim zrezygnował z poszukiwań i przejechał na parking dla pracowników. Jak zwykle wmanewrował swojego zielonego mercury’ego marquisa na miejsce zarezerwowane dla Roystona Denmana, szefa matematyków. Mercury miał pięć i pół metra długości i metr osiemdziesiąt szerokości, a miejsce Roystona Denmana przylegało do wjazdu i było znacznie większe od pozostałych.
Wysiadł, wyjął teczkę z bagażnika, a następnie podszedł do uczniów pod cyprysem.
– Czy ktoś z was widział mężczyznę, który szedł podjazdem przed kilkoma minutami? Cały ubrany na ciemno.
– Szedł? – odezwał się jeden z uczniów.
– Tak, no wiesz. To wtedy, kiedy stawiasz jedną stopę przed drugą, a to cudem przenosi cię z jednego miejsca w inne.
Prawie wszyscy pokręcili przecząco głowami.
– Jezu, zauważyłbym kolesia, który idzie do college’u.
– Dobra – powiedział Jim. – Tylko pytam. Ktoś z was tutaj jest w klasie drugiej specjalnej?
Trzech podniosło ręce – bardzo wysoki czarnoskóry chłopak w workowatym szarym dresie, ładna blondyneczka o postrzępionych lokach w obcisłym różowym T-shircie mieniącym się srebrnymi cekinami i rudowłosy chłopiec wygolony na zapałkę, o wybujałym czerwonym trądziku, ubrany w jaskrawozieloną bluzę.
– Dobrze. Nazywam się Rook i prowadzę zajęcia uzupełniające w waszej klasie. Więc zobaczymy się później, gagatki.
Właśnie wtedy na schodach prowadzących do głównego wejścia dostrzegł Sheilę Colefax. Podbiegł, aby się z nią zrównać. Sheila uczyła hiszpańskiego w sali obok Jima. Była drobną, dziarską brunetką, ale zawsze nosiła okulary w ciężkich oprawkach, bluzkę zapiętą aż pod szyję i zabezpieczoną broszką, a do tego obcisłą spódnicę do kolan. Odkąd Jim po raz pierwszy ją spotkał, nawiedzała go fantazja, w której Sheila ma na sobie pod tym oficjalnym strojem czarny gorset i czarne pończochy, a kiedy już zdejmuje okulary i rozpuszcza włosy, tygrysicą w łóżku.
– Cześć, Sheila! _Cómo está usted?_
– Bardzo dobrze, dziękuję, Jim.
– _Cuál es le precio de la salchicha hoy?_
Sheila nawet nie spojrzała na niego, ale nadal pospiesznie wchodziła po schodach.
– Przypuszczam, że to ćwiczyłeś – rzuciła ostro.
– No tak, przyznaję. Hiszpański to faktycznie nie jest mój drugi język.
Dotarła na szczyt schodów i stanęła przed nim.
– Jim, czasami nie wiem, czy jesteś ignorantem, czy nieletnim, czy prostakiem, a może wszystkim naraz. Pytaniem, ile kosztuje kiełbasa, nie uwodzi się kobiety.
– Żartujesz! To właśnie to znaczy? Myślałem, że to był komplement. Coś w rodzaju… „Dla mnie, moja kochana, jesteś cenniejsza od szafirów”.
Przez moment Jim poważnie myślał, że Sheila ma zamiar go spoliczkować. Ale potem mocno zacisnęła usta, aby powstrzymać się od śmiechu, a jej oczy rozpogodziły się za okularami. Pokręciła głową.
– Jesteś naprawdę jedyny w swoim rodzaju, co? „Cenniejsza od szafirów”. Chyba ani przez chwilę nie myślałeś, że to właśnie to znaczy, mam rację?
– Nie – przyznał Jim. – Ale to cię rozśmieszyło, prawda? I mógłbym cię tak rozśmieszać cały wieczór, gdybyś mi pozwoliła.
Pchnęła drzwi do budynku, Jim podążył za nią, ale wtedy jego teczka utknęła w drzwiach obrotowych. Musiał ją szarpnąć i pękła rączka.
– Cholera – zaklął.
Sheila odwróciła się i powiedziała:
– Mam taką żelazną zasadę, Jim. Żadnych randek z kolegami z pracy; pod żadnym pozorem, nigdy. Przykro mi.
– Ehrlichman nie musi wiedzieć.
– To nie o to chodzi. Spotkała mnie nieprzyjemność, kiedy uczyłam w San Luis Obispo. Nieważne, jak bardzo jesteś dyskretny, to zawsze kończy się płaczem.
– Sheila…
– Nie, Jim.
To powiedziawszy, odeszła korytarzem w stronę pokoju nauczycielskiego, a jej obcasy stukały po wypolerowanym PCV. Jim stał sam przez chwilę z teczką w jednej ręce i oderwaną rączką w drugiej. Minęło go trzech uczniów, obdarowując głupawymi uśmiechami. Spojrzał na nich ostro i rzucił:
– Czego?
Wciąż tam stał, kiedy dyrektor, doktor Ehrlichman, wypadł ze swojego gabinetu. Ehrlichman był niski i przygarbiony, z łysiną łuszczącą się od opalania, wyłupiastymi zielonymi oczami i nosem, który Jim zawsze miał ochotę nacisnąć niczym staroświecką trąbkę w samochodzie. Jim pomyślał, że gdyby Ehrlichman nie został mianowany dyrektorem West Grove Community College, mógłby z łatwością znaleźć alternatywne zatrudnienie jako klaun.
– Jim! Ciebie szukam!
– O, pan dyrektor. Jak minęły wakacje? Pojechał pan na Bora-Bora, prawda, czy raczej do Boliwii?
– Do Bułgarii. Moja żona ma krewnych w Sofii. Było bardzo kulturalnie. Cóż, prawdę mówiąc, mogło być bardzo kulturalnie. Ale krewni żony są nieco prości, jeśli to właściwe słowo.
– Prości. Tak, wiem, co ma pan na myśli. Mam prostego wujka w San Francisco. Wujek Ned. Klnie jak szewc, pije jak smok, ale zawsze trafia zwycięzców na wyścigach w Golden Gate Fields, to muszę mu przyznać. Nie musi zarabiać na życie jak pan i ja.
Doktor Ehrlichman podniósł skoroszyt, który trzymał w ręce, i przerzucił trzy kartki.
– Ach, jest tutaj. Masz dodatkowego ucznia w drugiej specjalnej. Simona Silence’a.
– Silence? Co to za nazwisko?
– To syn pastora Johna Silence’a.
– Nigdy o takim nie słyszałem.
– No cóż, ja też nie, aż do dziś.
Doktor Ehrlichman przewertował kolejne dwie lub trzy kartki i powiedział:
– Tak, tu jest. Wielebny John Silence jest głównym pastorem Kościoła Bożego Podboju. Lookout Mountain Avenue osiem tysięcy sto trzydzieści sześć w Laurel Canyon.
– Mimo to nigdy o nim nie słyszałem. Ani o Kościele Bożego… czegoś tam.
– Podboju.
– Obojętnie. Ale dobrze. Jaką ma historię ten dzieciak?
– Najwyraźniej był nauczany w domu, aż do teraz, kiedy to wielebny Silence zapragnął, aby miał kontakt z rówieśnikami i stał się trochę bardziej obyty w świecie.
– W świecie? Dostanie dużo świata w tej klasie, mogę to obiecać.
Doktor Ehrlichman podniósł owłosioną rękę i spojrzał na swojego ciężkiego złotego rolexa.
– Apel dla wszystkich o ósmej trzydzieści. Postarasz się przyjść, co? Nie tak jak w ostatnim semestrze… i przedostatnim? Mam bardzo ważne komunikaty.
– Hej… ale imponujący zegarek – powiedział Jim. – Ile panu teraz płacą?
– Ten zegarek kosztował pięćdziesiąt bułgarskich lewów na pchlim targu przed soborem Świętego Aleksandra Newskiego w Sofii. To około trzydziestu pięciu dolarów.
– Dobra, doktorze E. Wierzę.
Jim poszedł korytarzem, aż dotarł do drzwi klasy drugiej specjalnej. Były świeżo pomalowane na szaroniebieski mat, aby pokryć graffiti, które pojawiło się pod koniec ostatniego semestru: UWAGA, TUMANY! Chwycił za klamkę, ale z jakiegoś powodu, który nie do końca był dla niego jasny, zawahał się, zanim je otworzył. Pomyślał: jestem tutaj, na początku kolejnego semestru. Jak długo to robię? Ile jeszcze razy mam to robić? Czy tak ma wyglądać całe moje życie, otwieranie drzwi rok po roku i mierzenie się z kolejną klasą opóźnionych i próżniaków, którzy po prostu nie mogą zrozumieć, dlaczego „może” i „morze” pisze się inaczej, i nigdy tego nie zrozumieją, do końca życia.
Wahał się jeszcze przez chwilę, a potem otworzył drzwi i wszedł do środka. W klasie intensywnie pachniała lawendowa pasta do podłogi, a przez okna Jim widział, że smog stopniowo się podnosi i prześwieca przez niego słońce. Przed szkołą uczniowie szli przez pozłacaną mgłę niczym duchy.
Przed nim stało szesnaście ławek, cztery rzędy po cztery. Przeszedł powoli między nimi tam i z powrotem. Za godzinę będzie tu siedzieć czternastu uczniów – białych, czarnych, Chińczyków, Latynosów, kto wie? Czternaście zdezorientowanych i niechętnych młodych umysłów, które miał wyciągnąć z niedoli półanalfabetyzmu, SMS-owania i slangu. Nie spodziewał się, że będą pisać jak Walt Whitman czy Emily Dickinson, żeby tylko potrafili wypełnić podanie o pracę. Chociaż od czasu do czasu udawało im się go zaskoczyć.
Jim wrócił do biurka, otworzył teczkę i wyjął z niej plik papierów z wydrukiem pierwszej lekcji dnia. Była to lista dwudziestu zdań dla całej klasy, w których uczniowie mieli podkreślić wszystkie niepoprawne gramatycznie lub zawierające literówkę słowa. „Grom w baseball jutro z moimi przyjacielami”. „Razem z Kim poszłem na cheeseburgery w Burger King”. „Tata poszeł na ryby i złapał łosia”. „Biegłę przez tum ludzi, szukajonc mamy”.
Przeszedł ponownie między ławkami, kładąc po jednym arkuszu na każdej z nich. W oddali usłyszał dzwonek i odgłos trzaskających drzwi, pisk i szuranie wielu trampek, gdy uczniowie wlewali się do wewnątrz. Za kilka minut spotka tegoroczną klasę drugą specjalną, twarzą w twarz. Gdybym wierzył w Boga, pomyślał, tobym się teraz przeżegnał. Okulary, jądra, zegarek i portfel.
Wrócił na przód klasy, aby wyjąć listę uczniów. Jednak gdy to zrobił, usłyszał głośne „kap!”, jakby kapała woda. Potem kolejne. Rozejrzał się i zobaczył, że na arkuszu papieru, który właśnie położył na trzeciej ławce od przodu, w drugim rzędzie, pojawiły się dwie karmazynowe plamy, nieomal tak duże jak maki.
Wrócił tam, podniósł arkusz i zmarszczył czoło. Dwie plamy były mokre, jakby to była farba albo krew. Powąchał je. Nie pachniały farbą, więc zaczął przypuszczać, że to krew. Ale skąd, do diabła, się wzięła?
W tym momencie kolejna kropla wylądowała mu na grzbiecie dłoni, ciepła i lepka, i kolejna, niemal równocześnie, na rękawie jego jasnobłękitnej, płóciennej marynarki. Wtedy spojrzał w górę i zobaczył, co zostało przybite do sufitu.
Otworzył i zamknął usta, ale nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa. Nie rozumiał, jak mógł wejść do klasy i nie zauważyć tego od razu. Może był zbyt zajęty rozkładaniem ćwiczeń i myślami o tegorocznych uczniach? Poza tym to zostało zamocowane pomiędzy dwiema długimi jarzeniówkami, które zwisały około pół metra od sufitu, więc kiedy stał z przodu klasy, praktycznie było niewidoczne.
Pośrodku sufitu twarzą w dół, z rękami i nogami szeroko rozpostartymi została przybita naga dziewczyna. Gwoździe zostały wbite w jej dłonie, łokcie, uda, kolana i kostki. Cała była pomalowana na biało farbą klejową, przez co trudniej było Jimowi ją zobaczyć, kiedy wszedł do klasy. Powieki miała zamknięte, a jej sztywne włosy rozłożono w wachlarz. Wyglądała bardziej jak kamienny posąg niż istota ludzka, ale z jej częściowo otwartych, pękniętych ust kapała krew.
Dookoła niej przymocowano osiem białych jak śnieg kotów perskich, każdy z co najmniej czterema gwoźdźmi wbitymi w ciało; także zwierzęta miały nogi rozciągnięte jak dziewczyna. Cała ta makabryczna instalacja z dziewczyny i kotów wyglądała jak rytualny symbol czarnej magii.
Ale na suficie? W klasie college’u? Przed nowym semestrem szkoła była remontowana i sprzątana. Jim nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak ktoś mógł to zrobić – ani kiedy – żeby nikt go nie zobaczył ani nie usłyszał. I, na litość boską, dlaczego?
Stał, wpatrując się w dziewczynę i koty przez prawie pół minuty. Czuł się jak sparaliżowany. Widział w życiu wszelkiego rodzaju zjawy i duchy, ale nigdy czegoś takiego.
Bardzo powoli poszedł tyłem w kierunku drzwi, jednocześnie wyciągając telefon komórkowy z wewnętrznej kieszeni marynarki. Gdy dotarł do drzwi, te nagle otworzyły się z rozmachem i dziewczyna o postrzępionych włosach w różowym T-shircie wpadła do środka.
– To ta klasa, tak? Druga specjalna?
Jim natychmiast odwrócił się i wypchnął dziewczynę z powrotem na korytarz, aż zderzyła się z pryszczatym, rudowłosym chłopakiem, który znalazł się tuż za nią.
– Wyjść! – polecił im. Mówił znacznie głośniej, niż zamierzał, nieomal krzyczał.
– Co? Kazali nam wejść i znaleźć klasę!
– Wyjdźcie! Coś się stało. Nie możecie wejść. Wyjdźcie na chwilę i poczekajcie na mnie, wtedy porozmawiamy.
– Co się stało? Co?
– Nie wiem, prawdę mówiąc. Zupełnie nie mam pojęcia.
Pchnął dziewczynę w ramię po raz ostatni, zdecydowanie, ale delikatnie, a potem zamknął drzwi i przekręcił klucz. Widział, jak chudy czarny mężczyzna zagląda przez okrągłe okienko w drzwiach, rozpłaszczając nos o szybę.
– Nie wiem, co się stało – powtórzył pod nosem, a potem wykręcił 911 i spytał: – Policja?ROZDZIAŁ 2
– Porucznik Harris mówił mi o panu – powiedział detektyw Brennan z głośnym kichnięciem. – Pamięta pan porucznika Harrisa? Teraz jest na emeryturze. Prowadzi sklepik na polu golfowym. Dziewięć dolarów za wiadro piłek.
– Jak mógłbym o nim zapomnieć?
– Wie pan, co mi powiedział? „Jeśli coś naprawdę dziwnego wydarzy się w West Grove Community College, możesz postawić własną dupę, że pierwsze nazwisko, które się pojawi, to Rook”. Takie dokładnie były jego słowa.
– Mam nadzieję, że nie próbuje pan sugerować, że w ogóle miałem z tym coś wspólnego.
Jim siedział w pokoju nauczycielskim przy stole zawalonym papierami. Sekretarka doktora Ehrlichmana, Rosa, przyniosła mu kubek mocnej czarnej kawy, ale nadal był cały roztrzęsiony. Cały czas miał przed oczami alabastrową twarz martwej dziewczyny, ze strużką krwi powoli cieknącą z kącika ust.
Policja przybyła piętnaście minut po wezwaniu. Teraz na szkolnym parkingu zrobiło się tłoczno z powodu parkujących tam pięciu czarno-białych radiowozów, dwóch humvee i czterech różnych furgonetek należących do okręgowego CSI, koronera z Los Angeles i Wydziału Opieki nad Zwierzętami, a także wozów telewizyjnych KABC i Fox 11 News.
Wszystkich pięciuset sześćdziesięciu uczniów i większość pracowników odesłano do domu. Na miejscu został doktor Ehrlichman, z frustracji chodzący tam i z powrotem po korytarzu, pomniejszy król bez królestwa, jak Lord Farquaad w _Shreku_.
– Nie widział pan w pobliżu nikogo, kto nie miał prawa tu przebywać oficjalnie? – pytał detektyw Brennan. Był to duży mężczyzna o woskowej cerze, jakby nigdy nie wychodził na światło dzienne. Miał kępkę szpakowatych włosów między dużymi zakolami i błyszczące oczy ze zbieżnym zezem, co sprawiało, że wyglądał, jakby stale kogoś o coś podejrzewał. Ubrany był w pomięty garnitur khaki, spod za krótkich spodni wystawały porozciągane beżowe skarpetki. Brzuch zwisał mu nad paskiem.
Jim odstawił kubek kawy i pokręcił głową.
– W ogóle nie widziałem nikogo oprócz pani Colefax. I spójrzmy prawdzie w oczy, nikt samodzielnie nie mógł przybić tej dziewczyny do sufitu. Nie mówiąc już o tych wszystkich kotach. Potrzeba by co najmniej dwóch lub trzech chłopaków i jakiegoś rodzaju platformy.
– Pewnie coś pomoże, jak ją zidentyfikujemy – powiedział detektyw Brennan. Wyjął zmiętą chusteczkę i skrupulatnie zaczął ją rozwijać.
– Może tak, może nie. Ja na pewno jej nie rozpoznałem.
Detektyw Brennan wydmuchał nos, a następnie na powrót złożył chusteczkę.
– Nienawidzę tego upiornego gówna. Nie wie pan, jak bardzo. Kilka tygodni temu mieliśmy telefon z hotelu Szepczących Palm. Pokojówka weszła do jednego z pokoi, aby pościelić łóżka, i znalazła na poduszkach dwie głowy. Dwie głowy, mężczyzny i kobiety. Nadal nie wiedzą, do kogo należały i gdzie jest reszta ciał.
Przerwał i wykonał gest w stronę sufitu.
– Ale to… to jest sto razy bardziej upiorne. Nienawidzę tego gówna.
Jim nic nie powiedział. On bardziej chciał zrozumieć, dlaczego dziewczyna i koty zostały w ten konkretny sposób przybite do sufitu, a nie jak tego dokonano. Był pewien, że ich ułożenie jest symboliczne, chociaż zupełnie nie miał pojęcia, co by mogło symbolizować. Widział pentagramy, spirale i odwrócone krzyże. Ale dziewczyna pokryta warstwą białej farby i otoczona ośmioma białymi kotami?
Właśnie wtedy rozległo się ciche pukanie do drzwi pokoju nauczycielskiego.
– Proszę! – zawołał detektyw Brennan. Ale drzwi pozostały zamknięte i nikt nie odpowiedział.
Po chwili znowu usłyszeli kolejne stuknięcie. Także ciche, ale uporczywe.
Detektyw Brennan przeszedł przez pokój i otworzył drzwi.
– Tak? – powiedział.
Na zewnątrz stał wysoki, chudy chłopak. Miał długie blond włosy związane z tyłu w kitkę i bardzo bladą, kanciastą twarz. Był całkiem przystojny, na modłę hippisowską, jakby pozbawiony krwi, wybielony. Miał na sobie luźną białą koszulę, niezapiętą pod szyją, z podwiniętymi rękawami, a do tego luźne spodnie z białego płótna i rzemienne sandały. Przez ramię przerzucił sobie biały worek jutowy.
– Przepraszam pana – odezwał się. – Szukam klasy drugiej specjalnej. – Jim określiłby jego akcent na Luizjanę albo Missisipi… głębokie Południe w każdym razie. Cichy, jak jego pukanie do drzwi, ale drażniący.
– Szkoła jest dzisiaj zamknięta, synu – oznajmił detektyw Brennan. – Nikt ci nie powiedział, jak wchodziłeś? Ktoś powinien.
– Zamknięta?
– Był wypadek. Hm, zobaczysz to wszystko w wiadomościach telewizyjnych.
– Nie mamy telewizora. Mój ojciec nie pochwala tego.
– Och. Cóż, możesz przeczytać o tym w gazetach.
– Nie dostajemy żadnych gazet. Mój ojciec…
– Twój ojciec też nie pochwala gazet. Rozumiem. Cóż, brak wiadomości to dobra wiadomość, jak to mówią, ale nie widzę nic złego w komiksach.
– Poczekaj – odezwał się Jim. – Niech zgadnę. Jesteś Simon Silence, prawda? A twój ojciec to wielebny John Silence.
– Tak jest, proszę pana. Właśnie tak.
Jim wstał i podszedł do drzwi.
– W takim razie zapraszamy do wspaniałego świata edukacji masowej. Powinniśmy spotkać się jutro rano, o ile policja zakończy szukanie w szkole dowodów sądowych. Nazywam się Rook, a druga specjalna to moja klasa.
– Miło mi pana poznać. Nigdy wcześniej nie chodziłem do szkoły. Hm, nigdy nawet nie byłem w szkole. Ojciec mnie uczył, przeważnie, chociaż miałem korepetytorów z fizyki i matematyki. Na pewno mi się spodoba.
– Tak myślisz? To dobrze. Cieszę się wobec tego. Ale zanim popadniesz w zbytnią ekstazę, poczekaj, aż spotkasz swoich kolegów. Nawet ja ich jeszcze nie poznałem.
– Idź, chłopcze – rzekł detektyw Brennan. – Pędź do domu i wróć jutro.
Simon Silence zignorował go i powiedział:
– Mogę zadać tylko jedno pytanie, proszę pana?
– Tak, śmiało. O co chodzi?
– Wiem, że uczy pan angielskiego.
– Prowadzę zajęcia wyrównawcze z angielskiego, mówiąc dokładnie. Angielski dla uczniów, którzy nie widzą nic złego w mówieniu: „Ta pizza jest dobra, ale ta jest dużo dobra, a tamta jeszcze dobrzejsza od wszystkich, jakie jadłem”.
Simon Silence uśmiechnął się blado do Jima.
– Tak naprawdę chciałem pana zapytać, czy daje pan klasie jakieś duchowe wsparcie.
– Duchowe wsparcie? Jakiego rodzaju? Masz na myśli religię? Nie uczę religii, Simon. Czasami rozmawiamy o życiu i śmierci, ale tylko wtedy, gdy dotyczy to wiersza lub eseju, albo jakiejś historii, którą omawiamy.
_Nie mogłam stanąć i czekać na Śmierć –_
_Ona sama mnie podwiozła – uprzejma –_
_Bryczka zmieściła nas dwie –_
_I jeszcze Nieśmiertelność…_*.
– Omów cytat – polecił Jim.
– Nie chodziło mi o taki rodzaj duchowego wsparcia. Chciałbym wiedzieć, czy kiedykolwiek klasa ma korzyść z pańskiego… – Urwał, a prawą ręką robił kółka, jakby nie potrafił znaleźć słowa.
Jim czekał cierpliwie, aż w końcu powiedział:
– Tak? Korzyść z mojego…?
– Przepraszam. Powinienem już iść, prawda?
– Nie, Simon. Korzyść z mojego… czego?
Simon Silence spojrzał na niego. Resztki smogu ustępowały i nagle promienie słońca oświetliły chłopaka, wpadając przez okno do pokoju. Światło było tak jaskrawe, że wydawało się, jakby jego twarz była całkowicie pozbawiona rysów. Tylko bladoniebieskie oczy i jasne brwi. Mógł być akwarelą, na którą ktoś wylał wodę do płukania pędzla i wszystkie kolory się zmyły.
– Ojciec mówi, że wszyscy mają dar, proszę pana, każdy z nas. Tylko sposób, w jaki wykorzystujemy nasze talenty, robi różnicę. Wiem, że ma pan dar. Rzadki i wspaniały. Dlatego mój ojciec przysłał mnie tutaj. Pytałem po prostu, jak swobodnie dzieli się pan nim z uczniami.
Detektyw Brennan położył rękę na ramieniu Simona.
– No, chłopcze. Wystarczy. _Vamos_. Przyjdź jutro.
Simon Silence postał chwilę w drzwiach, wciąż patrząc na Jima tymi bladoniebieskimi oczami, jakby był gotów czekać na odpowiedź tak długo, jak trzeba. Smog znów na chwilę przysłonił słońce, a gdy w pokoju zrobiło się ciemno, rysy twarzy chłopaka stały się wyraźniejsze. Jednocześnie zaczęły się subtelnie zmieniać i niewinny wygląd ustąpił przebiegłemu.
– Jest tylko jeszcze jedna rzecz – powiedział Simon, zdejmując płócienną torbę z ramienia; poluzował sznurek i zaczął grzebać w środku.
– Naprawdę powinieneś już iść do domu, Simon – powiedział mu Jim. – Cokolwiek to jest, może poczekać do jutra.
Detektyw Brennan zaczął zamykać drzwi. Ale zanim zdążył to zrobić, Simon wyciągnął rękę z worka. Trzymał w niej błyszczące różowo-zielone jabłko.
– To dla pana – powiedział. – Mamy sad w pobliżu Bakersfield i sami je hodujemy.
– Jabłko dla nauczyciela? – spytał Jim. – To nie jest szkoła podstawowa, wiesz.
– Mój ojciec mówi, że jeśli ktoś daje ci prezent, należy zawsze dać mu coś w zamian. To jest mój podarunek jako podziękowanie za podarunek od pana.
Jim wziął jabłko i powąchał je. Pachniało bardzo słodko i aromatycznie, ale wyczuwał też pewną kwaskowość… bardziej jak owoc tamaryndowca niż jabłko.
– To odmiana o nazwie _paradise_ – powiedział Simon Silence. – W tym regionie rośnie tylko w naszym sadzie. Autobusem przywozimy włóczęgów i bezdomnych, aby je zrywali, i pozwalamy im jeść tyle, ile chcą. Następnie rozdzielamy je za darmo każdemu, kto przychodzi do naszego kościoła, aby się modlić.
– Dobrze, dzięki – odpowiedział mu Jim. – Może zobaczymy się rano.
Simon Silence po raz kolejny słabo uśmiechnął się do Jima, a potem odwrócił się i odszedł, klapiąc sandałami o podłogę.
– Nie zazdroszczę panu nauczania takich świrów – odezwał się detektyw Brennan, zamykając drzwi.
Jim nic nie powiedział, kilkakrotnie podrzucił jabłko, które dał mu Simon Silence. Chłopiec niepokoił go z kilku powodów. Był całkowitym przeciwieństwem większości uczniów, których musiał uczyć w klasie specjalnej. Wydawał się sprytny i pewny siebie i choć miał silny akcent południowca, mówił gramatycznie i w ogóle bez slangu.
Zaniepokoiło go jeszcze to, co chłopak mówił o jego darze. Gdyby nie wspomniał o „wsparciu duchowym”, Jim może by pomyślał, że chodzi mu tylko o jego talent do nauczania opóźnionych półanalfabetów, jak zbudować mające sens, poprawne gramatycznie zdanie. Jednak było oczywiste, że Simon nie potrzebował wiele wsparcia w sztuce wyrażania siebie.
Kiedy Jim miał siedem lat, nieomal zmarł na zapalenie płuc. Wyzdrowiał, ale stopniowo docierało do niego, że po bliskim spotkaniu z tamtym światem pozostała mu zdolność widzenia duchów, zjaw i wszelkiego rodzaju innych nadprzyrodzonych bytów, od poltergeistów po demony. Widział je i mógł również z nimi rozmawiać, gdy się pojawiały.
Teraz był pewien, że to jest właśnie ten dar, o którym mówił Simon. Ale skąd on o tym wiedział? Jim nauczył się z tym żyć, a czasem korzystać z tej umiejętności, aby pomóc ludziom, których nękały mściwe lub złe duchy. Jednak nie mógł zrozumieć, jak syn kaznodziei o tym usłyszał i dlaczego tak bardzo się tym interesował.
Znowu rozległo się pukanie do drzwi; tym razem była to kobieta z CSI w jaskrawobiałym kombinezonie, o policzkach zaczerwienionych od kasku ochronnego.
– To wszystko, detektywie. Skończyliśmy. Powinniśmy mieć dla was wstępne raporty do końca tygodnia. Ale na tym etapie nie sądzę, żeby dużo z nich wynikło.
– Jakieś sugestie, jak to zostało zrobione?
Agentka CSI potrząsnęła blond lokami.
– Jak dotąd żadnych. Brak odcisków palców, brak śladów butów, nic. Mamy oczywiście te gwoździe i będziemy próbowali wyśledzić, skąd pochodzą; pobierzemy również próbki białej farby, którą ofiara została pokryta. Wydział Opieki nad Zwierzętami sprawdzi koty. Wszystkie wyglądają na rodowodowe, więc prawie na pewno mają mikrochipy.
– Dobrze, to powinno nam pomóc – stwierdził detektyw Brennan. – Nie codziennie ktoś idzie do hodowcy kotów i kupuje osiem białych persów. Albo je kradnie.
– Nadal nie mam pojęcia, jak dziewczyna i koty zostały przybite do sufitu – powiedziała agentka. – Jeśli sprawcy użyli rusztowania albo drabiny, na podłodze musiałyby zostać jakieś ślady. A tam nic nie ma. W ogóle brak jakichkolwiek wgnieceń.
– Czy kiedykolwiek widziała pani coś takiego? – spytał Jim. – Niekoniecznie na suficie. Ale podobny układ… kobieta z rozpostartymi ramionami i nogami, a dookoła koty? Albo coś choćby po części podobnego?
Agentka pokręciła głową.
– Nigdy. I wierzcie mi, widziałam przeróżne ułożenia ciał. Głowa kobiety przyszyta do ciała mężczyzny i odwrotnie. Facet, którym wypchano konia wyścigowego, z głową wystającą spod ogona. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto to zrobił, ale chyba możemy odgadnąć, co chciał tym wyrazić.
– Dzięki, Moira – odezwał się detektyw Brennan. – Będę czekać na wiadomość od ciebie. Panie Rook, może pan wracać do domu, jak pan chce. Dał mi pan swój numer komórki, prawda? Może zadzwonię, jeśli pojawi się coś nowego.
– Dobrze – odparł Jim. Podniósł teczkę, wrzucił do niej jabłko i opuścił budynek. Na zewnątrz było teraz ciepło i jasno. Zazwyczaj, jeśli nieoczekiwanie dostał dzień wolny, udawał się do 26 Beach Restaurant w Venice, zamawiał piwo oraz burgera z prosciutto i przekomarzał się chwilę z ulubioną kelnerką, Imeldą.
Ale dzisiaj nie był w nastroju do niczego poza powrotem do domu. Chciał usiąść i spróbować zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Wciąż nie mógł uwierzyć, że to, czego był świadkiem, rzeczywiście się zdarzyło.
Wsiadł do samochodu i z piskiem opon wyjechał z parkingu. Pojechał z powrotem podjazdem, wciąż myśląc o dziewczynie i kotach na suficie, i o ciemnej postaci, którą prawie przejechał w porannej mgle. Powiedział detektywowi Brennanowi o nim (lub niej, czymkolwiek mogła być ta postać), ale detektyw nie okazał zbytniego zainteresowania.
– Jak sam pan powiedział, żaden człowiek nie mógł tego zrobić w pojedynkę, bez pomocy.
Gdy przejeżdżał między brązowymi ceglanymi filarami, które wyznaczały teren szkoły, jego wzrok przykuła biała plama pośród drzew, po lewej stronie. Zwolnił, a potem zatrzymał się, marszcząc brwi; cofnął samochód o dwadzieścia lub trzydzieści metrów i opuścił szybę, tak że widział biały kształt wyraźniej.
Obok drogi, w miejscu, gdzie skręcała od North Saltair Avenue w kierunku Sunset, znajdował się zagajnik cienistych dębów. Pod tymi dębami z rozpostartymi ramionami stał Simon Silence w szerokiej białej koszuli i luźnych białych spodniach. Był odwrócony do Jima plecami, więc trudno było dokładnie zobaczyć, co robi. Ale Jima przede wszystkim zaskoczył widok siedmiorga czy ośmiorga młodych ludzi, którzy siedzieli wokół Simona w półkolu ze skrzyżowanymi nogami i wpatrywali się w niego jak urzeczeni, jakby oczarował ich czymś, co mówił.
Z tego, jak byli ubrani, a także po sportowych torbach leżących obok nich na ziemi Jim domyślił się, że są to uczniowie. Cofnął się jeszcze kawałek i właśnie wtedy rozpoznał chudego czarnego mężczyznę, którego widział wcześniej tego ranka pod cyprysem, a także ładną blondynkę o postrzępionych włosach, w różowej koszulce.
Został tam przez chwilę, zastanawiając się, czy powinien iść i zapytać ich, co robią. Był świadom, że to, czym się zajmują poza szkołą, nie jest jego sprawą. Mogli sobie skakać na golasa albo palić skręty, albo jedno i drugie, i nic nie mógł z tym zrobić, chyba że zadzwonić na policję. Poza tym nie znał jeszcze ich nazwisk i nie wiedział, ilu z nich jest z jego klasy. Zdecydowanie nie chciał wyjść na sztywniaka, który się wtrąca do zabawy, jeszcze zanim ich poznał. Niczego ich nie nauczy, jeśli nie zdobędzie ich zaufania.
Mimo wszystko Simon Silence uruchomił jego paranormalną wrażliwość, jak włączony alarm przeciwwłamaniowy w odległym magazynie, na który nikt nie reaguje. Coś tutaj było nie tak, chociaż nawet nie domyślał się, co to takiego. Coś bardzo nie tak.
Siedział tam jeszcze chwilę, kiedy nagle rozległ się ogłuszający dwutonowy klakson. Spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył, że tuż za nim stoi wielki czarny dodge ram i czeka niecierpliwie, aż on zjedzie ze środka drogi.
Pomachał przez okno ręką na przeprosiny i ruszył. Ale wtedy właśnie zobaczył, jak Simon Silence odwraca się z tym samym przebiegłym uśmiechem co wcześniej.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
* Wiersz Emily Dickinson _Nie mogłam stanąć i czekać na Śmierć_, przekład Stanisław Barańczak.