Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ogród Zuzanny. Warto walczyć o tę miłość. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogród Zuzanny. Warto walczyć o tę miłość. Tom 3 - ebook

Spędź wiosnę w Ogrodzie Zuzanny!

Wiosenna atmosfera powinna tętnić od miłości, tymczasem tętni, ale od... kłótni, nieporozumień i napięć. W wypieszczonym małżeńskim gniazdku, willi Jolancin, po raz pierwszy miał rozbrzmieć tupot małych stópek. Zamiast niego panuje cisza, która aż dzwoni w uszach.
Zuzanna po poronieniu pogrąża się w głębokiej depresji, a rozpacz kładzie się cieniem na jej małżeństwie. Wiola jest szczęśliwa u boku Krzysztofa, choć z biegiem czasu dostrzega, jak bardzo się od siebie różnią. Po przejściach z Sochackim Kazia zmienia się w bizneswoman, która twardo trzyma w garści księgowość i rachunki. Zyskuje na tym księgarnia, ale nie jej małżeństwo.
Tymczasem na horyzoncie pojawia się pierwsza miłość jej męża, niejaka Katarzyna. Najstarsza z pań Czaplicz zawsze powtarza, że miłość ma moc. Ale czy zwycięży i tym razem?

Ta opowieść ma zbawienną moc. Moc rozbawiania i wzruszania. Pachnie kwitnącym letnim ogrodem i miłością. I sprawia, że dusza czytelnika rozkwita. Po takiej lekturze apetyt na życie gwałtownie wzrasta. Z całego serca polecam! - Magdalena Kordel


Zawsze należy walczyć o to, co stanowi o sensie życia. Miłość, przyjaźń, szczęście – to tylko kilka wartości, o których nie należy zapominać w codziennej gonitwie. Bohaterki powieści nie boją się wyzwań. Choć los wystawia je na ciężką próbę, one nie zamierzają się poddawać.
Wierzą bowiem, że pewnego dnia szczęście uśmiechnie się także do nich. Jest tu sporo sekretów, niedopowiedzeń i jeszcze więcej miłości. To właśnie ta ostatnia nadaje życiu smak. - karminoweusta.blogspot.com


To zupełnie inna opowieść niż wszystkie. Ciepła i smaczna jak drożdżowiec babci, ciekawa jak historia sprzed wojny i złożona niczym chusteczka w butonierce. -
zuniapisze.blogspot.com

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6867-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Jeśli istniało coś, czego Kazimiera Leszczyńska nie znosiła z całego serca, były to wiosenne porządki. Od lat marzyła, że jej finanse jakimś cudem osiągną poziom, na którym wypada już zaprosić do współpracy panią sprzątającą. Staranną, pracowitą i bystrą. Czyli, wypisz wymaluj, taką jak Kazia. Niestety, jak dotąd stan konta nie pozwalał nawet rozważyć takiego wydatku – i tym pani domu tłumaczyła fakt, że pastuje podłogi i myje okna bez niczyjej pomocy.

Gdyby jednak ktoś zechciał zajrzeć nieco głębiej w Kaziną duszę, szybko by pojął, że główny powód niezatrudniania pomocy domowej to żywione przez Kazię przekonanie, że nikt nie może jej zastąpić. Tylko ona wiedziała, jakie są idealne proporcje wody i płynu, by drewniane klepki lśniły jak złoto, szyby uzyskały idealną przejrzystość, a okap w kuchni nie lepił się ani trochę, jeśliby przejechać po nim krytycznym paluchem. Zaprawdę, nikt nie był godzien tego, by przejąć jej obowiązki, jednak efekt owego przekonania okazał się taki, że w domu panował wieczny bałagan. No, przynajmniej jeśli oceniać to według standardów starszej pani Leszczyńskiej, teściowej. Rodzice męża Kazi, Ludwika, przez całe lata trzymali się nieco na uboczu, zaszczycając rodzinę syna odwiedzinami przy okazji Bożego Narodzenia oraz wybranych urodzin jednej z trzech wnuczek. Byli w tym podziale drogocennego czasu bardzo sprawiedliwi: w jednym roku fetowali najstarszą Malwinę, w kolejnym – Klarę, w następnym – małą Różyczkę. Jednak odkąd pani Leszczyńska, de domo Putka, przeszła na zasłużoną emeryturę (pozostawiając w nieutulonym żalu cały Wydział Inżynierii Materiałowej, a ściśle rzecz ujmując – jego dział ekonomiczno-administracyjny, którego stery dzierżyła w upierścienionych dłoniach przez blisko czterdzieści lat), starsi państwo stali się częstymi gośćmi w domu Kazi i Ludwika. Wpadali z niezapowiedzianą wizytą w najbardziej zaskakujących momentach. Na przykład wtedy, gdy Kazia postanowiła zrobić generalne porządki w schowku na pranie. Czyli w miejscu, gdzie stała pralka i gdzie każdy z członków rodziny miał swój kosz na brudy. W założeniu bowiem wszyscy Leszczyńscy powinni sami dbać o czyste skarpetki i galoty (ustalono tak na początku tego roku; ma się rozumieć, najmłodszej Różyczce pomagali starsi). W praktyce jednak o wszystko dbała Kazia, która jednocześnie musiała doglądać księgarni Kubuś Puchatek oraz wielu innych spraw (w tym sekretnej zawartości szuflady swego biurka), dlatego pięć pojemników kipiało niezbyt czystą materią.

– Dosyć tego – mruknęła do siebie Kazimiera pewnego wiosennego dnia, gdy okazało się, że ani Różyczka, ani Klara nie mają żadnej pary czystych majtek. – Dosyć! Dziś wypowiadam wojnę praniu, wszystko wysypię na środek pokoju, poukładam kolorami, tkaninami i w ciągu dwóch dni przepuszczę przez pralkę. Przynajmniej na jakiś czas będzie święty spokój.

Mogła to zrobić, ponieważ jej najstarsza córka Malwina, świeżo upieczona studentka weterynarii, miała we wtorki i czwartki zajęcia dopiero po południu i zastępowała matkę w księgarni. Kazia mogła w tym czasie ogarniać nieco rzeczywistość pozazawodową. Tym razem ową rzeczywistością było pranie.

Zatem jak postanowiła, tak zrobiła – przynajmniej jeśli chodzi o początek: zawartość pięciu pojemników wylądowała na środku salonu Leszczyńskich. I przez pierwszą godzinę udało się Kazimierze dokonać wstępnej selekcji kolorystycznej: białe na prawo, czerwone na lewo, kolorowe pośrodku. Cóż, kiedy natychmiast pojawił się problem: połowa skarpetek (we wszystkich kolorach) nie miała pary. Te pojedyncze lądowały na osobnym stosiku, który szybko osiągnął imponujące rozmiary.

– To jest po prostu niemożliwe – utyskiwała Kazimiera, wędrując w stronę lodówki, gdzie wedle jej wiedzy, powinien się znajdować jeszcze jeden kotlet mielony (strasznie się zrobiła głodna). – To jest po prostu niemożliwe, nie wiem, gdzie one się gubią. Składam po dwie, wyjmuję jedną. To jest temat godny Szekspira: co się dzieje z tymi cholernymi skarpetami. Uciekają czy co?!

Niestety, w lodówce, gdzie spodziewała się znaleźć pocieszenie, kotleta nie było. Odkryła za to ledwo napoczęte wino Kadarka, którego kieliszek dolała poprzedniego dnia (zgodnie z przepisem) do konfitury z czerwonej cebuli, zamówionej z okazji zbliżającej się Wielkanocy przez Cecylię Czaplicz. Teraz Kazia westchnęła i ze zbolałą miną wypełniła czerwonym trunkiem szklaneczkę ze słoiczka po musztardzie dijon. Ostatnie miesiące nie były dla niej łatwe. Co prawda księgarnia Kubuś Puchatek prosperowała wyśmienicie, jednak praca pani księgarki wymagała od Kazimiery ogromnego zaangażowania. Ciągle trzeba było wymyślać nowe atrakcje, zapraszać autorów, organizować kółka dyskusyjne, przedstawienia, warsztaty… Wszystko, żeby nakręcić sprzedaż. Czasy mamy takie, że sama książka nie jest już atrakcją. Trzeba do niej zachęcić czytelnika choćby i kursem pierwszej pomocy, który w ubiegły wtorek odbył się w księgarni przy wsparciu proboszcza parafii Świętych Aniołów Stróżów Augusta Fąfary. Wielebny odgrywał rolę rannego w wypadku samochodowym, pozwalał się przewracać po podłodze, robić sobie sztuczne oddychanie i masaż serca. Wydaje się, że mieszkańcy Starej Leśnej przybyli tłumnie do księgarni właśnie po to, żeby zobaczyć świętego męża w tej dość nietypowej sytuacji.

Jakby tego wszystkiego było mało, w małżeństwie Kazi działo się ostatnimi czasy nie najlepiej. Co tu gadać – oddalili się od siebie z Ludwikiem. Nie tylko dlatego, że po prawie dwudziestu latach pożycia popadli w swoistą rutynę i brakowało im czasu jedynie dla siebie. To banał, każde małżeństwo ma problemy i przy odrobinie woli i wysiłku potrafi sobie z nimi poradzić. W tym wypadku chodziło jeszcze i o to, że specjalista od ciała stałego, wybitny naukowiec doktor Ludwik Leszczyński, zupełnie nie rozumiał swojej żony, nie miał pojęcia, czego Kazia potrzebuje, o czym marzy. Nie potrafił też sprawić, by choć raz na jakiś czas poczuła się wybraną, wyjątkową kobietą. W ostatnich tygodniach zaniechał nawet zwyczajowego całusa na dobranoc, mruczał tylko coś w rodzaju: „Jestem padnięty” i zasypiał, odwrócony do niej plecami. Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że sama Kazia przez dłuższy czas odrzucała każdą próbę bliższego kontaktu. Historia z Janem Marią Sochackim, biznesmenem oszustem, który o mały włos nie odebrał jej ukochanej księgarni, mocno wytrąciła ją z równowagi. A jak wiadomo, nic tak skutecznie nie podcina namiętności skrzydeł jak stres. No, ale przecież to akurat jest oczywiste i Ludwik powinien to świetnie rozumieć! Tak przynajmniej uważała jego żona.

– Trzeba będzie jakoś to przetrwać – mruknęła do siebie księgarka, lustrując pobojowisko, które sama zrobiła w salonie.

A potem wychyliła szklankę. I – co było do niej całkiem niepodobne – szybko wróciła do kuchni, żeby szklaneczkę ponownie wypełnić. Poczuła nagły przypływ żalu. Była taka stara… taka stara i taka niekochana… Ciężka łza spłynęła po jej lewym policzku. Kazia pociągnęła nosem i jednym sprawnym ruchem roztarła na policzku tusz. Tego ranka zrobiła nawet makijaż. Myślałby kto, że ten cały Ludwik, ten jej mąż, to zauważy. A skąd! Gdyby była ciałem stałym, być może mogłaby liczyć na jego zainteresowanie. Ale jako żywa, namiętna i całkiem jeszcze młoda kobieta zupełnie nie miała szans! Kolejna czarna łza potoczyła się po Kazinym policzku. Ach, gdzie się podział ten radosny chłopak, z którym tańczyła do białego rana?! Zaraz, co to była za piosenka?

Kazia poderwała się znad sterty brudnych gaci i kalesonów i doskoczyła do szafki z nagraniami. Tak! To była piosenka śpiewana przez Cher, a zaczynała się tak: „Do you believe in love after love…”. Czy wierzysz w miłość po miłości. Wsunęła płytę do odtwarzacza i włączyła muzykę na cały regulator. A co tam, w końcu była sama w domu. W szalonym uniesieniu (jego część niewątpliwie miała swoje źródło w czerwonym winie, którego Kazimiera na co dzień raczej nie pijała) zaczęła skakać wśród tekstylnych Himalajów, drąc się na całe gardło: „Do you believe… do you believe…”.

Czasem po prostu tak jest, że człowiek chce wykrzyczeć całą frustrację i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokół. Prawdopodobnie dlatego Kazia nie usłyszała pukania do drzwi. Ani tego, że te drzwi zostały otwarte. Ani też tego, że starsi państwo Leszczyńscy, dystyngowani rodzice jej męża, wkroczyli do salonu, a teraz stali, przyglądając jej się w niemym osłupieniu. Zza ich pleców wychylała się Klara. Co za pech! Wyjątkowo tego dnia skrócono jej lekcje. Wreszcie Kazia zauważyła, że nie jest w pokoju sama. Świdrujący wzrok teściowej przeszył ją na wylot. Poczuła nieprzyjemny dreszcz. Zatrzymała się w półobrocie, ze szklanką w ręku, i zapragnęła z całych sił, żeby te zwały ciuchów rozstąpiły się jej pod stopami i pochłonęły ją na wieki. Albo przynajmniej żeby pochłonęły tę szklankę po musztardzie. Szybko zerknęła w wiszące przy drzwiach lustro. No tak. Miała na twarzy czarne smugi od tuszu, była potargana, w bluzce rozpiętej prawie do pępka. Zupełnie jak nie ona! To samo chyba pomyślała jej teściowa, która wreszcie otrząsnęła się ze zdumienia i wycedziła:

– Dzień dobry, moja droga. Zdaje się, że przyszliśmy nie w porę.

– Ależ skąd, wejdźcie, zapraszam, ja się nie spodziewałam… – trajkotała zakłopotana Kazia. – Zaczęłam robić porządki i przypomniała mi się ta piosenka…

– Kazimiero – głos teściowej brzmiał tak lodowato, że można by nim mrozić koperek na zimę. Niebezpiecznie szybko zbliżyła się do synowej i wysyczała jej do ucha tak, żeby Klara nie usłyszała: – Kazimiero, czy ty masz problem z alkoholem?

– No co też mama mówi – żachnęła się Kazia.

– Dla mnie to wygląda dość podejrzanie: wyraźnie jesteś pod wpływem czegoś mocniejszego. Ten chuch… i ten potworny nieporządek! Mój Boże, dobrze, że mój biedny syn tego nie widzi… On zawsze tylko: Kazia i Kazia! A ja go ostrzegałam!

Kazia poczuła, że robi jej się słabo.

– Tu nie ma nic podejrzanego, ja to mogę wszystko wytłumaczyć. Po prostu zaczęłam segregować pranie. I nagle tak mnie wzięło na wspominki. To… to jest nasza piosenka. Dlatego zaczęłam tańczyć – wyjaśniała dość nieskładnie i z coraz mniejszą pewnością siebie, widziała bowiem, że nie jest w stanie przekonać do siebie teściowej. Za to w oczach teścia dostrzegła współczucie. Chyba zrozumiał, że wtargnęli w sam środek emocjonalnej burzy i że ich synowa najbardziej ze wszystkiego chciałaby teraz zostać sama.

– Chodźmy, Anielko – powiedział łagodnym tonem i objął żonę ramieniem.

Na pożegnanie odwrócił się jeszcze i puścił do Kazi oko, jakby chciał powiedzieć, żeby się nie przejmowała.

* * *

– Jak mam się tym nie przejmować, przecież ona będzie mi wypominać ten bałagan i to wino przez najbliższe sto lat! – lamentowała nieszczęsna księgarka, siedząc w kuchni willi Kurza Stopka przy ulicy Jeża i popijając herbatę z sokiem z pigwy.

Przed nią piętrzył się przyjemny stosik placuszków z rabarbarem i truskawkami. Przezorna Cecylia zamroziła latem porcję jednego i drugiego – właśnie z myślą o jednej ze swoich „dziewczynek”. Została jej dokładnie ostatnia porcja, w sam raz na taką okazję jak dziś. O ile racuchy z jabłkami były ulubionym daniem Zuzanny, o tyle Kazia wolała te z rabarbarem i truskawkami. Trzecia z przyjaciółek, Wiola, zupełnie nie przepadała za plackami, ją za to można było pocieszyć solidną porcją łazanek. Trzy kobiety znały się od przedszkola i choć Cecylia była babką tylko Zuzanny, rozpostarła parasol swojej miłości, troski i mądrości nad wszystkimi trzema. Przybiegały do niej z każdą troską i radością, radziły się zarówno w ważnych życiowych sprawach, jak i w kwestii tego, co włożyć na pierwszą randkę, na ślub, na chrzciny dziecka czy inną dowolną okazję. Starsza pani Czaplicz, mimo że była po dziewięćdziesiątce, nie zatraciła wyjątkowego zmysłu, który pozwalał jej wybrać najlepszą kreację dla każdej z kobiet. Ona też uwielbiała się stroić. Twierdziła, że w kolorowych szalach, kapeluszach czy lakierach do paznokci drzemie radość życia. Sama wyglądała jak barwny rajski ptak. Teraz, plotkując w kuchni z Kazią, miała na sobie zieloną sukienkę w drobne kwiatki, z zawiązaną na kokardę szarfą pod szyją. Mimo że nie wychodziła jeszcze tego dnia z domu, pociągnęła usta różową szminką, a na paznokcie nałożyła lakier pod kolor do sukienki. Czyli zielony. Kazia westchnęła z lubością. Kochana Cecylia. Dopóki jest z nimi, nic tak naprawdę nie może im grozić. Wyjdą cało z każdej opresji, z każdego rodzinnego kryzysu. Chociaż może nie z każdego. Jej stosunków z teściową nie da się naprawić.

– To beznadziejna sprawa, Buniu. Od początku uważała mnie za osobę niegodną swego syna. – Westchnęła, ładując sobie kolejnego racucha do ust. – Od pierwszego wejrzenia mnie znielubiła i tak już zostało.

– Zdaje się, że z wzajemnością – zachichotała Cecylia.

– A dziwisz mi się? – Kazia podniosła głos. – Przecież to straszna baba jest!

– Ani trochę ci się nie dziwię, choć chyba nie może być taka do końca straszna, skoro wypuściła w świat tak fantastycznego mężczyznę jak twój Ludwik.

Kazimiera skrzywiła się z niechęcią.

– No, nie wiem, czy on taki fantastyczny. Nigdy nie potrafił przeciwstawić się swojej matce. Czterdziestoletni facet, a ciągle słucha mamusi… Zero inicjatywy. W ubiegłym tygodniu prosiłam go, żeby znalazł Malwinie na tej całej politechnice jakiegoś sensownego korepetytora z chemii. Dziewczyna ma zdawać w sesji poważny egzamin, a chemia idzie jej bardzo opornie. I co zrobił pan mąż? Oczywiście wziął namiar od matki. Na jakiegoś „dobrego przyjaciela rodziny”. Czyli starego piernika. Malwina się zaczęła zżymać, że on na pewno nie zna nowej terminologii i tak dalej… I wiesz, co na to odpowiedział pan mąż?

– Nie mam pojęcia. – Cecylia podsunęła Kazi miseczkę ze śmietaną do placków.

– Powiedział, że przepadło, bo profesor sam się zadeklarował, że pomoże, i że przecież nie można mu powiedzieć, że panna kaprysi. Mówię ci, Ludwik robi wszystko, co mu matka każe!

– A powinien we wszystkim słuchać żony – zachichotała ponownie Cecylia. – Wiesz, Kaziu, oczywiście rozumiem twoją niechęć do teściowej. Ba, z matką mojego świętej pamięci Brunona też nie zawsze układało mi się idealnie. Pamiętam jednak, że kiedyś po jakiejś większej awanturze poskarżyłam jej się na syna. Opowiedziałam, co czuję, jak kobieta kobiecie. I wiesz, co się stało? Lody pękły. Ona mnie zrozumiała. Czułam, że stanęła po mojej stronie. Wzięła wtedy Brunona na spacer – co mu tam nagadała, nigdy się już nie dowiem. Miała do niego klucz i użyła go, w słusznej sprawie. Wrócił do domu inny.

– Z Anielą Leszczyńską to by nigdy nie wyszło. – Kazimiera właśnie skonsumowała ostatni placek. – Ona nigdy nie uważała mnie za osobę godną swego syna. Na własne uszy słyszałam, jak mówi, że jestem bez klasy i że Kasia byłaby lepsza jako żona jej syna.

– Jaka znowu Kasia?

– No, Kasia Zaręba, po mężu Niewiadomska, jego pierwsza dziewczyna.

– Toż to prehistoria! Naprawdę szukasz problemów tam, gdzie ich nie ma.

– Żadna prehistoria, Buniu! Po pierwsze, teściowa mówiła to kuzynce Ludwika podczas ostatniego bożonarodzeniowego spotkania, zatem jej stosunek do mnie nie zmienił się od dwudziestu lat. A po drugi, Kasia podobno ostatnio odwiedziła teściów. Przeprowadziła się w okolice Starej Leśnej, chyba specjalnie po to, żeby mi jeszcze bardziej uprzykrzyć życie.

Cecylia pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Moja kochana… nie zaproponuję ci jeszcze jednego placuszka, bo wszystkie zjadłaś. Ale może napijesz się orzechówki?

* * *

Adam stał zamyślony w holu willi Jolancin i tępo wpatrywał się w okazały bukiet stojący w wazonie na konsoli.

– Co to, do cholery, znaczy? – zapytał smętnie, wiedząc, że nikt mu nie odpowie.

Hol był pusty. Jego syn Wojtek zabrał gitarę i poszedł na próbę do swojego najlepszego przyjaciela Antoniego. Często ostatnio znikał na wiele godzin i szczerze mówiąc, Adam doskonale rozumiał dlaczego. Ich pełen ciepła, radości, śmiechów i wesołych głosów dom zamienił się w istne mauzoleum. Zuzanna całe dnie spędzała w sypialni. Chętnie – w łóżku, z książką lub po prostu zwinięta w kłębek pod kocem. Rzadko chodziła do biura – jej szef, Robert Kozak, właściciel najbardziej znanej w okolicy firmy projektującej ogrody, pozwolił podwładnej pracować w domu. Zuzanna wychodziła właściwie tylko wtedy, gdy jechała do klienta nadzorować prace w ogrodzie. Nie spotykała się z przyjaciółkami, rzadko nawet odwiedzała mamę i babcię w willi Kurza Stopka.

Cierpiała. Adam doskonale to rozumiał. Dla niego to także był szok, dramat. Ledwie pół roku wcześniej, gdy wreszcie, po wielu latach, brali z Zuzanną ślub, szczęśliwi, pełni nadziei, w otoczeniu przyjaciół i rodziny, nie przyszłoby mu do głowy, że może ich spotkać coś takiego. A kiedy kilka dni później Zuzanna powiedziała mu, że jest w ciąży… Czuł się najszczęśliwszym mężczyzną świata.

Także dlatego, że wiele przegapił jako ojciec. Tak naprawdę pojawił się w życiu swojego pierworodnego, Wojtka, gdy chłopak miał dwanaście lat. Późno. Za późno, by usłyszeć pierwsze wypowiedziane słowo, zobaczyć pierwszy krok. Kupić pierwszy rowerek i zdalnie sterowany samochód (no dobra, o tym drugim to pewnie on sam fantazjował od czasów dzieciństwa).

Jasne, że kumple Adama mu zazdrościli – ominęły go przecież nieprzespane noce, przewijanie co trzy godziny, ząbkowanie, nauka siadania na nocniku. Ale Adam należał do tych coraz liczniejszych mężczyzn, którzy czerpali wiele radości z roli rodzica. No i skrycie marzył, by przeżyć to jeszcze raz – ale będąc w stu procentach obecnym w życiu dziecka. Żeby nic już mu nie umknęło, żeby mieć poczucie: oto kształtuję małego człowieczka, niczego nie zawalam, jestem, gdy mnie potrzebuje. Co może być ważniejsze dla faceta, który już wie, że ani sukces zawodowy, ani spore pieniądze wcale nie dodają męskości, a już na pewno nie gwarantują szczęścia?

Wspominał o „projekcie dziecko” nieśmiało Zuzannie, ale nie miał wcale pewności, czy ta wizja w ogóle może zostać zrealizowana. W końcu oboje byli w okolicach czterdziestki. Więc gdy mu powiedziała, że jest w trzecim miesiącu ciąży i że to prawie na pewno dziewczynka… Adam miał ochotę skakać pod chmury z radości. Wymyślał imiona i zamęczał Zuzannę kolejnymi pomysłami: „Joasia, co? I pięknie się zdrabnia… Nie, nie podoba ci się, to może… Iga! A, za bardzo popularne, no dobra”.

Nie słuchał przestróg: „Zaczekajcie, jeszcze wcześnie… różnie z tym bywa”. Kupił łóżeczko, komodę z przewijakiem, zaczął robić przegląd wózków w internecie, żeby wybrać ten idealny dla ich małej księżniczki. Zresztą żona chętnie mu sekundowała: gdy Wojtek był mały, nie miała pieniędzy ani czasu latać za dziecięcymi ciuszkami, więc teraz z radością zaopatrywała się w kolejne mikroskopijne białe sweterki i takiej samej wielkości sukieneczki w cukierkowych kolorach. Wyprawka była skompletowana na pierwszy rok życia dziecka, a może i dłużej.

Nic nie zapowiadało katastrofy. Zuzanna czuła się dobrze, wyniki badań były idealne. Pewnej wrześniowej nocy obudziła się z potwornym bólem w podbrzuszu. Zaczęła krzyczeć, Adam też się przebudził. Całe prześcieradło było we krwi. Zuzanna – blada jak płótno, przerażona – patrzyła na Adama oczami o źrenicach rozszerzonych z przerażenia.

– Uspokój się, to na pewno nic takiego. Jedziemy do szpitala – próbował stonować emocje, chociaż w środku aż trząsł się z nerwów. Nic takiego? Oszacował na oko, że Zuzanna musiała stracić z pół litra krwi.

Najpierw dość długo czekali przy rejestracji. Zuzanna milczała. Gdy wreszcie zaproszono ją na badanie, rozmowa była dość krótka.

– Poronienie w toku – oświadczył sucho młody lekarz.

– Ale może da się jeszcze coś zrobić, uratować naszą córeczkę… – szepnęła tylko.

– Proszę pani, to już nie żyje! – Lekarz stracił cierpliwość.

Zuzanna zaczęła płakać. Resztę Adam znał z jej opowieści: szpitalna winda, ostre światło, nagle dotyk ciepłej dłoni na nadgarstku Zuzanny. „Ja też to przeżyłam, musi się pani trzymać” – szepnęła pielęgniarka.

Podano jej jakieś leki, ktoś postawił na stoliku plastikowe wiaderko. „Proszę mnie zawołać, jak to poleci” – rzuciła tylko lekarka, starsza kobieta o chłodnym spojrzeniu. „Nie rozumiesz? Oni tak mówili o naszym dziecku! A ja… ja nie korzystałam z tego wiaderka, nie umiałam! Spuściłam nasze dziecko w kiblu, rozumiesz!?!” – płakała później Zuzanna.

Tak to wyglądało. Ciąża obumarła, nikt nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Gdy krwawienie ustało, Zuzanna dostała wypis. „Proszę nie panikować, nie dramatyzować. To spotyka tysiące kobiet każdego dnia, normalny proces. No, głowa do góry, a za pół roku można znów starać się o dzidziusia”. – Starsza lekarka pożegnała Zuzannę sztucznym i niezbyt szczerym uśmiechem.

Ani ona, ani Adam nie uważali, że to „normalny proces”. Byli zdruzgotani, wszyscy, nawet Wojtek, który cieszył się na młodszą siostrę. Po tygodniu Adam wyniósł łóżeczko i komodę z przewijakiem na strych, razem z Księgą imion pożyczoną od Kazi.

– Musimy wrócić do normalności. Stało się, tak, to straszne, ale tego już nie zmienimy. Mamy siebie, Wojtka, musimy zatroszczyć się o naszą rodzinę – przekonywał żonę Adam.

Niestety, bezskutecznie. Zuzanna zdawała się osuwać w marazm, rozpacz, których Adam nie rozumiał. Uważał, że powinni skupić się na teraźniejszości, przyszłości, zapomnieć o poronieniu. Po co w nieskończoność do tego wracać? Co im to da? Nic nie wróci życia, które odeszło. Czy nie lepiej pójść naprzód, czyli w jedynym sensownym kierunku?

– Powinniśmy znów postarać się o dziecko. Możemy je mieć, to był tylko wypadek przy pracy – użył niezbyt fortunnego określenia.

– Dla ciebie to był wypadek? Wypadek?! Więc dowiedz się, że dla mnie to było dziecko! Moja córeczka! I nigdy, nigdy jej nie zapomnę, nie tak jak ty! – wrzasnęła Zuzanna i wybiegła z pokoju, trzaskając drzwiami.

Wtedy zaczęły pojawiać się kwiaty. Zuzanna, znawczyni i wielbicielka wiktoriańskiego języka roślin, trudne uczucia wyrażała bukietami komponowanymi zgodnie z tą starą angielską tradycją. Każdą emocję dało się opowiedzieć odpowiednio dobranym kwiatem, gałązką z liśćmi. Dla skrytej, zamkniętej w sobie Zuzanny ten sposób komunikacji był łatwiejszy. Zawsze uciekała się do niego, gdy sytuacja ją przerastała, gdy nie umiała dobrać słów.

– No więc co to może, do ciężkiego licha, znaczyć? – Adam patrzył nadal na wielki bukiet w holu.

Trzeba przyznać, że wygląd miał ów bukiet co najmniej oryginalny. Kompozycję z żółtych tulipanów i fioletowych anemonów uzupełniały bezlistne na razie, gruzłowate gałązki płaczącej wierzby, cyprysika, rozmarynu oraz… na pozór zupełnie do tego niepasujące mięsiste liście aloesu. Tu i ówdzie wprawna ręka Zuzanny wcisnęła pomiędzy łodygi kawałki leśnego mchu, wciąż zielonego.

Znaczenia tego ostatniego Adam akurat nie musiał się domyślać, podobnie jak żółtych tulipanów. Gdy rozwikływał pierwszą „wiktoriańską” zagadkę Zuzanny, dobrze poznał symbolikę tych roślin. Mech to miłość macierzyńska, a żółte tulipany – beznadziejne uczucie, bez szans na spełnienie. Wszystko się zgadzało: bukiet musiał dotyczyć poronienia. Miłość macierzyńska Zuzanny nie znalazła ujścia, bo ich dziecko umarło, zanim jego żona miała możliwość je przytulić.

Dopiero niedawno Adam zaczął pojmować, że Zuzanna przeżywała stratę ciąży inaczej niż on. On tak naprawdę nie kochał jeszcze tej małej istotki, która rozwijała się w brzuchu żony, choć czekał na nią z radością i niecierpliwością. Ona za to już poczuła się matką, i to nie „czternastotygodniowego płodu”, jak z uporem powtarzała starsza lekarka ze szpitala, tylko córeczki.

Co gorsza, Adam widział to coraz wyraźniej, wszystko to oznaczało, że Zuzanna przeżywa żałobę – po śmierci dziecka, a nie ciąży czy „płodu”. Nie cierpiał tego określenia, nie rozumiał, jak lekarze mogą używać go w rozmowach z pacjentkami. Było okropne, medyczne, bezduszne i w ogóle nie określało tego, co tracili rodzice w wyniku poronienia.

Usłyszał skrzypienie parkietu w korytarzu. Spojrzał w stronę sypialni. Zuzanna, w rozciągniętym swetrze, szła do kuchni.

– Możesz mi to wyjaśnić? – zaczął znów, cholera, nie tak, jak trzeba. Zabrzmiało jak pretensja, a jego intencje były inne: chciał poznać jej myśli, uczucia, nie umiał czytać języka kwiatów.

– Idę do kuchni zrobić sobie herbatę – powiedziała, jakby nie dostrzegła gestu, którym Adam wskazywał na bukiet na konsoli.

– Te kwiaty. Co oznaczają? – zapytał Adam już spokojniej. – Znam tylko symbolikę żółtych tulipanów i mchu.

– Anemony: czuję się opuszczona. Płacząca wierzba: porzucona miłość. Rozmaryn: pamiętanie. Aloes: rozgoryczenie. Cyprysik: rozpacz – wyrecytowała beznamiętnie.

– Zuzanno, twoje… nasze dziecko cię nie opuściło. Po prostu jeszcze do nas nie przyszło, tamto ciało nie było gotowe, by przyjąć w siebie jego duszę. Tak ja to rozumiem. Myślę, że nasza córeczka wciąż czeka na swoją drugą szansę i powinniśmy jej ją dać – starał się mówić cierpliwie, szukać słów, które dokładnie oddadzą jego przemyślenia. Tak sobie to właśnie tłumaczył: stworzenie nowego życia to skomplikowany proces, czasem wkrada się błąd i małe ciałko nie nadaje się do użytku. Ale dziecko, które miało je ożywiać, jest i kiedyś jeszcze do nich przyjdzie. Nie miał pojęcia, co nauka czy religia na takie wyjaśnienia, ale jemu one pomagały trzymać się z dala od smutku.

– Moje dziecko mnie wcale nie opuściło. To ty mnie opuściłeś – fuknęła, wlewając wrzątek do kubka.

Adam poczuł, że zalewa go złość.

– Ja? Ja? Ja tkwię tu przy tobie od miesięcy, staram się wyciągnąć cię z tego beznadziejnego dołu, w który wpakowałaś się chyba tylko na własne życzenie! – wybuchnął.

Ale nic nie wskazywało na to, że na Zuzannie ten emocjonalny poryw zrobił jakiekolwiek wrażenie. Nawet nie spojrzała na męża. Podeszła do lodówki, otworzyła drzwi i sięgnęła do środka.

– Powinnam była dołożyć jeszcze to – stwierdziła.

– Sałatę? Do bukietu? Zuza, ja… nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Ani jak ci pomóc – szepnął bezradnie.

– Sałata w wiktoriańskim języku roślin symbolizuje zimne serce. Takie jak twoje – powiedziała i wyszła, zabierając ze sobą kubek z parującą herbatą. Dziś znowu nie zjadła obiadu, podobnie jak wczoraj i przedwczoraj.

– Chciałbym, żebyśmy znów mieszkali w domu, w którym sałata symbolizuje dodatek do ziemniaków i kotleta. I w którym domownicy nie uciekają jeden od drugiego i nie ślęczą całymi godzinami sami w ciemnych pokojach! – krzyknął w ślad za nią.

Ale był właściwie pewien, że albo nie usłyszała, albo się tym nie przejęła.

– Boże, co jeszcze mogę zrobić, żeby przywrócić ją do życia? Rozmowy z przyjaciółkami nie pomogły, nawet Bunia nie potrafi do niej dotrzeć, przebić tej skorupy milczenia i smutku! Co tu wymyślić, do kogo się zwrócić…? – Adam mówił sam do siebie, jak w gorączce.

Z zewnątrz dobiegło go wycie. Nawet Szalej, ich pies, ostatnio zmarkotniał. W kuchenne okna uderzył wiatr.

Pierwszy od dawna z zachodu. To akurat był dobry znak: wiosna zbliżała się wielkimi krokami.

* * *

– Gluglu.

– Ta. Biju biju – zgodziła się z Andżeliką Patrycja.

Obie dziewczynki, ponadpółtoraroczne, świetnie opanowały już sztukę przemieszczania się na dwóch nogach, a aktualnie, schowane za wyspą kuchenną w ogromnej kuchni państwa Kozaków, zajmowały się rozmontowywaniem kluczyków do samochodu. Udało im się już oddzielić od nich zawieszkę z logo luksusowego producenta aut.

– Rany boskie, zostaw to, Patka! Andżela! – ryknął Robert Kozak, który właśnie pojawił się w kuchni i usiłował przejąć kluczyki do swojej ukochanej limuzyny z lepkich po podwieczorku łapek Patrycji, ta jednak, widząc, co się święci, błyskawicznie przekazała przedmiot sporu siostrze, która natychmiast biegiem rzuciła się w kierunku salonu, ślizgając się nieco na marmurowej posadzce.

Kozak ruszył w ślad za nią, ale trafił na kałużę rozlanego soku, zamachał rozpaczliwie rękoma, nie zdołał utrzymać równowagi i wyrżnął jak długi. Spowodowało to radosne poruszenie wśród jego córeczek, które najwidoczniej uznały, że to jakaś nowa forma wspaniałej zabawy z kochanym tatą.

– Oj. Ojojoj. Chyba coś sobie złamałem – jęknął Robert, nieporadnie gmerając dłonią w okolicy pośladków.

Z tylnej kieszeni dżinsów wydobył najnowszy model smartfona, w którego posiadanie wszedł ledwie tydzień temu. Niestety, gigantyczny ekran pokryty był cienką siateczką pęknięć. Kozak zaklął szpetnie: w salonie sprzedaży zapewniano go, że szkło jest odporne na uderzenia, nie wykupił więc ubezpieczenia, a wyglądało na to, że jego nowe cacko czeka w najbliższym czasie kosztowna naprawa.

– Monika! – ryknął więc z pretensją w stronę piętra domu.

Drzwi sypialni państwa Kozaków były uchylone i z wnętrza dobiegały go radosne chichoty.

– Co?! – odpowiedział mu obcesowy i dość nadąsany głosik.

– Może zejdziesz wreszcie na dół i zajmiesz się swoimi dziećmi! – krzyknął zdesperowany Robert.

Rozległ się stukot obcasików i na półpiętrze ukazała się Monika Kozak w obramowanym futerkiem peniuarku i sandałkach ozdobionych różowymi pomponikami.

– Wydaje mi się, że musimy w końcu odbyć rozmowę o sprawiedliwym podziale obowiązków. Rozbiłam ostatnio szklany sufit… – Moniczka z przyganą spojrzała na popękany ekran smartfona trzymanego przez męża – …i pragnę ci przypomnieć, że od pewnego czasu naszym głównym źródłem utrzymania są dochody z moich kontraktów reklamowych. Z mojego vloga.

Kozak westchnął z irytacją. Niestety, żona miała rację, przynajmniej w kwestii budżetu. Projektująca ogrody firma Kozak Gardens, której był szefem, od kilku miesięcy cienko przędła. Może w okolicach Starej Leśnej nie było już nowych ogrodów do urządzenia? A może wśród mieszkańców rozeszła się plotka o niedyspozycji Zuzanny Przygodzkiej, która od lat stanowiła podporę firmy? To jej projekty zachwycały, to do niej zwracali się nowi klienci, którym polecono firmę Kozak Gardens. Ale po poronieniu, gdy Zuzanna wróciła do pracy, Robert Kozak z rozpaczą zorientował się, że coś się w jego pracownicy złamało, zmieniło. W jej projektach brakowało magii, czaru, oryginalności. Teraz miała do zaproponowania klientom dość sztampowe rozwiązania: gładki trawnik, szpaler tuj, rabata różana na środku. Wszystko na jedno kopyto, wszystko… nieładne. Na nic zdały się pogadanki i połajanki Kozaka, klienci rezygnowali z usług firmy, a wraz z nimi znikały szanse na dopływ gotówki.

Tymczasem Monika Kozak – kiedyś przykładna żona i kochanka, dla której najważniejszym punktem tygodnia była wizyta u kosmetyczki – od prawie dwóch lat święciła triumfy na portalach społecznościowych. Po narodzinach dziedziczek publikowała filmiki z życia rodziny, które cieszyły się rosnącą popularnością. Potem zaczęła udzielać porad: jak wychować dzieci, jak wychować męża, jak w nawale obowiązków znaleźć czas na swoje przyjemności. Gdy jej kanał miał już pół miliona subskrybentów, podpisała pierwszy, szokująco intratny zdaniem Kozaka, kontrakt. I nie ostatni. Faktycznie: żyli z pieniędzy zarobionych przez Monikę, Kozak nie mógł tego dłużej ukrywać.

Co gorsza, nie zamierzała tego ukrywać Moniczka. Wygrzebała gdzieś jakieś badania, z których wynikało, że co trzecia kobieta w Polsce zarabia tyle samo, co jej partner, lub więcej, i katowała Roberta przemyśleniami na ten temat. „Podobno znany amerykański profesor, napisała mi fanka na vlogu, jakiś Phil Bambardo czy Zimbardo, prorokuje, że mężczyźni wyginą. Bo kobiety są silniejsze i przejmują władzę nad światem. Przyznasz, Robercik, że jest w tym coś. Popatrz, u Leszczyńskich rządzi Kazia, a odkąd ten wariat Wtorek związał się z tą szurniętą Elką, też ona wszystkim kręci, no i u nas układ sił się zmienił i…” – perorowała. „Jaki układ? Jakich sił? To chyba wtedy, jak wejdziesz w koalicję z tą feministyczną świnią Ryjkiem!” – wrzasnął wyprowadzony z równowagi Kozak, wskazując gestem na ukochaną pupilkę żony, maciorę Ryjka, wybitny okaz świni polskiej zwisłouchej. Moniczka się odęła i musiał potem przez dwa dni latać do kwiaciarni, co znacząco nadszarpnęło jego i tak już dziurawy budżet.

Najgorsze jednak było to, że Roberta męczyło przekonanie, iż traci portki. To znaczy – że coraz częściej przysłowiowe portki w domu nosi jego żona. Im więcej zarabiała i im większy stawał się jej wkład w utrzymanie domu i rodziny, tym bardziej Kozak spychany był do defensywy. Rozumiał oczywiście, że skoro nie zarabia wystarczająco dużo, musi wykazać się w inny sposób. Zgodził się na zamiatanie podłogi i mycie jej mopem, choć upierał się, by działo się to w czasie drzemki dziedziczek – nie chciał, by córki widziały go przy tym niemęskim zajęciu. Ale potem doszło do tego zmywanie garnków, obieranie ziemniaków, pilnowanie dzieci, a ostatnio, o zgrozo, pranie. Robert pierwszy raz w życiu uruchomił pralkę, po uprzednim przestudiowaniu w sieci samouczka i instrukcji obsługi. Wyprane i odwirowane ubranka dziedziczek po prostu powiesił na sznurach, nie zastanawiając się, czemu są takie wygniecione i pomarszczone jak suszone grzyby. „Nigdy nie słyszałeś, idioto opatentowany, o czymś takim jak strzepywanie prania? Trzeba je wygładzić, zanim wyschnie. Skoro tego nie zrobiłeś, teraz będziesz musiał wszystko uprasować!” – wrzasnęła oskarżycielsko Moniczka.

Tego jednak Robertowi było za dużo. Nie będzie prasował rajstopek, sukieneczek i mikroskopijnych bluzeczek jak jakaś baba. „To jest mentalna kastracja! Mężczyźni rzeczywiście wyginą, wszyscy wyginiemy, bo jak prawdziwy facet ma się rozmnażać z kobietą, która ma go za nic i wysyła na ścierę i do żelazka!” – krzyknął z żałością.

Pora jednak było spojrzeć prawdzie w oczy. Jego tradycyjne małżeństwo przechodziło rewolucję. I Robert albo mógł się jej poddać, albo zginąć.

Wybrał to pierwsze. Bo kochał Monikę. I wprost szalał za Andżeliką i Patrycją.

– To prawda, żyjemy teraz głównie z twojego internetowego, eee… biznesu. Ale wiele lat to ja nas utrzymywałem. Żebyś ty mogła się realizować jako, eee… kobieta. I vlogerka. Więc skoro mamy mieć równouprawnienie, to teraz ja oczekiwałbym podobnego gestu z twojej strony – powiedział spokojnie do żony.

Zapadła na chwilę cisza. Widać było, że Monika przeżuwa tę informację i zastanawia się, co z nią zrobić. „Ale jej zabiłem ćwieka! Pobiłem ją jej własną bronią!” – rozradował się w myśli Kozak.

– Dobrze, Robercik. Faktycznie, mógłbyś tego oczekiwać. Ale ja w zasadzie nie jestem zwolenniczką bardzo nowoczesnych związków, więc… no cóż, z radością zajmę się naszymi kochanymi córeczkami! – Uśmiechnęła się szeroko, choć jak Kozak wiedział, niezbyt szczerze. I już po chwili była na dole.

– I co, moje puciate księżniczki? Co będziemy robić? – zaświergotała wesolutko.

A Robert mógł oddalić się do swojej męskiej samotni, czyli pokoju telewizyjnego. Rychło w czas – za chwilę zaczynał się mecz Ekstraklasy i nie zamierzał opuścić tej wspaniałej okazji.

W głębi duszy zdawał sobie jednak sprawę, że tylko na chwilę udało mu się zażegnać konflikt. Musi coś wymyślić, i to możliwie szybko. Temat równouprawnienia i podziału obowiązków wróci. Ale przede wszystkim Robert chciał odzyskać swoją dawną pozycję głowy rodziny, rekina lokalnego biznesu i faceta, który dobrze czuje się sam ze sobą.

W tym jednak celu niezbędna mu była Zuzanna.

– Co się z nią dzieje, do jasnej cholery!?! Muszę ją jakoś zmotywować, wyciągnąć z tego marazmu. Może do tej jej babci pójdę, Cecylii? Stara, ale głowę na karku to ona ma. Jak dryblujesz, kretynie, na lewo podaj! – Wartka akcja sportowych zmagań po chwili wciągnęła Kozaka bez reszty.

I dobrze: mógł zapomnieć o Moniczce, Zuzannie i generalnie całym tym babskim świecie, który sprawiał mu tyle problemów.

* * *

Jurko siedział w przedziale kolejki WKD, mknącej w kierunku Warszawy. Od października studiował na wymarzonym Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, natomiast Malwina była studentką pierwszego roku weterynarii SGGW.

– Nie mogłeś wybrać jakichś studiów na mojej uczelni? – zżymała się dziewczyna. – Wcale się teraz nie widujemy.

– Nie chcę, żebyś się mną za szybko znudziła. – Uśmiechał się, cmokając ją w nos. Albo w czoło.

Istotnie, nie mieli dla siebie tyle czasu co dawniej. Malwina raz lub dwa razy w tygodniu stawała za ladą księgarni Kubuś Puchatek, natomiast Jurko w dalszym ciągu pracował w Kozak Gardens – firmie ogrodniczej prowadzonej przez Roberta Kozaka, w której była zatrudniona także Zuzanna Przygodzka. Co gorsza, Zuzanna ostatnio przebywała głównie na zwolnieniu, miała, jak to ujął mister Kozak, problemy zdrowotne. Wyrozumiałość, z jaką odniósł się do nieobecności swojej pracownicy, zaskoczyła wszystkich. Trzeba przyznać, że odkąd panu Robertowi urodziły się bliźniaczki, bardzo złagodniał i jakby rozwinął w sobie odrobinę inteligencji emocjonalnej. Nie za dużo, tak ciut, ciut, ale i tak różnił się znacznie od siebie samego sprzed dwóch lat.

Parę godzin wcześniej Jurko pracował w firmie, selekcjonując bulwy dalii, których spory transport przywędrował specjalną przesyłką z Niemiec. Bulwy wyglądały pięknie, dorodnie, każda miała co najmniej cztery oczka. Były to przede wszystkim dalie pomponowe, które w sezonie zachwycały głębokim różem, oranżem, soczystą żółcią. Ale i ulubione dalie kaktusowe Jurka, o ostro zakończonych płatkach, gigantyczne, niektóre wielkości talerza. Ich kwiaty późnym latem wyglądały jak egzotyczne wielokolorowe ukwiały na rafie koralowej.

Jurko z przyjemnością ważył bulwy w dłoni, wyobrażając sobie, jak w drugiej połowie maja budzą się ze snu, wypuszczają kiełki, które przebijają się przez warstwy wilgotnej, ciepłej ziemi. „Jakie to jest niesamowite – myślał – że w każdym takim niepozornym »ziemniaku« drzemie eksplozja kolorów”. Czuł się prawdziwym szczęściarzem: zajmował się tym, co uwielbiał, a wszystko wskazywało na to, że będzie mógł swoją pasję rozwijać do końca życia. Kto wie, może kiedyś zostanie profesorem biologii? Może wyhoduje nową odmianę georginii? Albo wymyśli szczepionkę na mączniaka? Wszystko wydawało mu się w tej chwili możliwe. Zuzanna powiedziała mu ostatnio, że wie już tak dużo na temat jej ukochanych trujących roślin (taką bowiem nietypową pasję miała wnuczka Cecylii), że mógłby napisać na ten temat książkę. I że ona sama już go raczej nie dogoni. Zaśmiał się wtedy, ale zrobiło mu się bardzo przyjemnie. Lubił być doceniany. Zresztą – kto nie lubi. Dlatego bez buntu zgodził się tego ranka, aby przesadzić kilka trujących okazów do nowych doniczek.

Pociąg zwolnił i wjechał na jedną z podwarszawskich stacyjek. Jurkowi przyszło do głowy, że mógłby zdobyć parę cennych punktów na studiach, gdyby przygotował prezentację na temat kulczyby wronie oko, i już zaczął ją w głowie układać, gdy nagle jego oczom ukazał się przedziwny widok. Oto na nasypie przy torach zobaczył kozę. Niby nic nadzwyczajnego, bo przecież zdarza się, że ludzie hodują kozy, jednak rzadko która nosi czerwony kubrak. Ta nosiła. I to było pierwsze zdumienie. Drugie brało się z tego, że na grzbiecie kozy siedziała szara papuga. Spora, wielkości gawrona, z czerwonym ogonkiem – co Jurko zauważył, gdy zatrzepotała skrzydełkami i przeskoczyła na lewy kozi róg. „Jezu, ja się chyba odurzyłem tymi roślinami Zuzanny” – przemknęło mu przez myśl. Nie zastanawiając się ani chwili, poderwał się z miejsca, przecisnął między ludźmi, którzy właśnie weszli do pociągu i zmierzali w kierunku wolnych miejsc, i dosłownie w ostatniej chwili wyskoczył z wagonu. Szybki rzut oka na nasyp kolejowy pozwolił mu stwierdzić, że koza – niezależnie od tego, czy była złudzeniem, czy też istotą z krwi i kości – wciąż tam stała. W dalszym ciągu też siedziała na niej papuga. Starając się nie spłoszyć zwierząt, powoli, krok po kroku zaczął się do nich zbliżać. Nie miał pojęcia, co taka koza je – podobno wszystko, czy jednak zasmakowałaby jej kanapka z żółtym serem, którą miał w torbie? Postanowił sprawdzić. Odwinął chleb z papieru i wyciągnął rękę w kierunku zwierzaka. Koza ani drgnęła, za to papuga wyglądała na bardzo zainteresowaną. Sfrunęła na ziemię i przysiadła mniej więcej metr przed Jurkiem.

Ukucnął i wyciągnął rękę z kanapką. Papuga przydreptała do niego śmiesznym, niezdarnym kroczkiem. Wyglądała jak mały opierzony dinozaur. Miała bardzo bystre oko, którego źrenica gwałtownie się zwęziła na widok kanapki. Przez chwilę ptak stał nieruchomo, a potem wykonał gwałtowny skok i jego mocny zakrzywiony dzióbek wbił się w chleb. Papuga urwała kawałek, zamachała skrzydłami i usiadła na ramieniu osłupiałego chłopaka. „Brawo, brrrrawo!” – zawołała prawie ludzkim głosem. A wtedy koza w czerwonym kubraku z gracją godną modelki zbliżyła się do młodego Ukraińca i jednym kłapnięciem paszczy pożarła całą kanapkę. „Brrrrrrawo” – po raz trzeci zawołała papuga.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: