Oj, Hela! - ebook
Oj, Hela! - ebook
Mam na imię Hela i jestem najfajniejszą dziewczynką w naszym domu. Mieszkam z mamą i tatą, i Parówkasem. To mój pies.
Chodzę do IIId, trochę gram na flecie, no i maluję paznokcie u stóp w ramach buntu. Na szczęście wiem o tym tylko ja, moje skarpetki i dziewczyny z klasy. Wszystko robimy razem i muszę
wam powiedzieć – zwykle z wyśmienitym skutkiem! Zresztą, sami przeczytajcie…
Hela jest moim ideałem. Gdy byłam w jej wieku, chciałam być właśnie taka jak ona. Z braku wzorca, ostatecznie stałam się sobą, ale nie przestałam marzyć o istnieniu takiej osoby. Heluś, Helutka… Tak bym do niej mówiła.
Joanna Kołaczkowska
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8208-863-2 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Hela! – krzyknęła Magda (bo ja mam na imię Hela). – _W_ _tej lampkes przepaliła się żarówkes! Czy masz gdzieś nowas żarówkes?_ – spytała piskliwie, wykręcając żarówkę z mojej ślicznej, pomarańczowej lampki z lnianym abażurem.
– _Zaraz poszukas_ _w_ _szafkes! Olé!_ – wrzasnęłam (bo w byciu Hiszpanką ważne jest też „_olé!_”).
Pobiegłam i wpadłam głową prosto w brzuch taty, który się zaśmiał (tata, nie brzuch).
– Głową muru nie przebijesz, Helusiu…
– _Spokos, tatas!_ – krzyknęłam i poszłam po _żarówkes_.
I to – mniej więcej – robiłyśmy do obiadu. Potem mama postawiła na stole _zupas jarzynowas_ i _mielones_ _kotletas_. Magda zjadła u nas i musiała iść do _domes_. A ja ją odprowadziłam.
Zawsze, gdy wracam od Magdy, idę przez taki placyk, na którym siedzą staruszki i sprzedają owoce i warzywa ze swoich działek. Czasami częstują mnie gruszką czy pomidorem, a ja z nimi rozmawiam i daję im sygnał, że: „Uwaga! Idzie policjant!”. Bo – nie wiem dlaczego – policjant bardzo nie lubi, kiedy staruszki sprzedają owoce i zaraz wypisuje im mandaty (staruszkom, nie owocom).
Dzisiaj nie było policjanta, za to była Pani Śliwkowa (ona ciągle sprzedaje śliwki albo kompoty z nich, albo śliwki mrożone, albo suszone). Wołała mnie i machała rękami jak wiatrak. Podbiegłam i powiedziałam:
– _Dzień dobres!_ Czy ma pani _śliwkes_ _w_ _czekolades_?!
Pani Śliwkowa opuściła ręce i wybałuszyła oczy.
– Albo _śliwkes marynowanes_? – bo ja się ciągle bawiłam w Hiszpankę.
Wreszcie Pani Śliwkowa schyliła się i postawiła na swoim stoliczku, obok śliwek, spory karton przykryty ręcznikiem (nie był za czysty).
– Takie to ludzie – wychrypiała – z piekła rodem! Podrzucili mi na działkę – puknęła palcem w ręcznik. – Bez serca ludzie, diabły wcielone!
– Co pani podrzucili? _Ręcznikes? Kartonos?_ – próbowałam zgadnąć, o co chodzi Pani Śliwkowej.
Wtedy ona odrzuciła ręcznik, a ja schyliłam się nad kartonem. O kurtka wodna! W kartonie wiercił się tłusty, łysawy piesek! Był długi jak model walca w naszej szkole i miał krótkie, krzywe łapy (to już nie jak model, ale i tak dorobię modelowi łapy, tylko że później).
– Biedactwo… – nagle zapomniałam o byciu Hiszpanką. – Jaki on łysy i jaki różowy…
Pani Śliwkowa spojrzała na mnie z zadowoleniem, a i piesek łypnął sobie z kartonu. Miał opadające powieki i patrzył tak, jak nasz sąsiad, kiedy wypije wszystko z tej płaskiej buteleczki, co ją chowa pod marynarką.
No i nawet nie wiem, jak do tego doszło, ale stałam przed drzwiami naszego domu, taszcząc ciężki karton wypełniony łysym pieskiem. Tata otworzył drzwi, a potem usta.
– _To kartones, kochany tatas_ – wcisnęłam się do przedpokoju. – A w nim jest _pieses_… Ludzie go podrzucili na _działkes_ Pani Śliwkowej. _Olé_…
– O nie, Hela! Po moim trupie! – wrzasnął tata (on zawsze tak mówi, gdy się zdenerwuje). – Pies to uzależnienie na kilkanaście lat! To męka! Udręka!
Weszła mama, pytając, dlaczego tak krzyczymy, u licha.
– _Mamunias… to ślicznes pieses…_ – powiedziałam cichutko jak nie ja, tylko jak jakaś obca, skrzywdzona dziewczynka.
– Wy mnie do grobu wpędzicie! Dopiero kiedy moje oczy się zamkną, to wasze się otworzą! I wtedy zobaczycie! – Mama zawsze tak mówi, gdy się zdenerwuje.
– Ale błaaagam… – znowu użyłam tego cichutkiego głosu. – Porzucili go… Zawsze mówiliście mi, żebym pomagała słabym i chorym… Bo on jest pewnie i chory, tak mało ma włosów… _Olé_… – wyjęłam psa z kartonu i postawiłam na dywanie w pokoju.
Mama i tata krzyczeli, ja udawałam, że mdleję, co czasami pomaga. Ale dzisiaj, choć już trzeci raz osunęłam się na podłogę, rodzice nie reagowali.
Pies stał na szeroko rozstawionych łapach, dziwnie długi jęzor wisiał mu jak pognieciona szmatka i na dywan kapała ślina. Mama mówiła, że to dla niej gwóźdź do trumny, tata dyszał jak maratończyk, który dobiegł do mety.
Poszłam więc do kuchni i przyniosłam psu miskę pełną wody i wielką parówkę. Zaczął głośno chłeptać i rodzice umilkli. Kucnęli, ja też kucnęłam i wszyscy zobaczyliśmy, że pies jest niesamowicie podobny do tej parówki, co leży obok. Trochę różowy, łysawy i długi, a brzuch wisiał mu tuż nad podłogą.
I co powiecie?
Teraz jest wieczór, ja leżę w łóżku, a na mojej kołdrze sapie Parówkas. Najfajniejszy pies w całym naszym domu!Nie wiem, czy lubicie prace ręczne w szkole, ale ja lubię. Nasza pani uczy nas, jak zrobić coś z czegoś innego; jest cierpliwa i pomysłowa. Przynosi do klasy różne przedmioty i pokazuje, jak zrobić z nich inne przedmioty, z których później można też coś zrobić. Bardzo ciekawe.
No i dzisiaj pani przyniosła coś niezwykłego: takie drewniane ramki z przewiązanymi między nimi żyłkami, mnóstwem równych żyłek. I powiedziała, że to są krosna tkackie i można na nich utkać masę puszystych dywanów, zwanych kobiercami. Potem pokazała nam album, w którym były zdjęcia cudownych kobierców ze złotymi nitkami. Dziewczynki (a nawet większość chłopców) zaczęły wrzeszczeć z zachwytu. Ja też krzyknęłam, bo kto by nie chciał mieć takiego kobierca w swoim pokoju?! Ale pani powiedziała, że najpierw nauczymy się tkać szaliki, i to już mniej się nam podobało. Na następne prace ręczne mieliśmy przynieść różne kolorowe włóczki i nożyczki. A pani każdemu da krosna.
Znalazłam w domu małe kłębki włóczek, szczególnie turkusowa była ładna, bo trochę błyszczała. Mama pomogła mi wybierać.
– To prawdziwa wełenka – westchnęła. – Gdy miałam tyle lat co ty, moja mama zrobiła mi z niej sweterek… Zobacz, Hela, a z tej żółtej miałam podkolanówki…
– To podkolanówek nie kupowało się w sklepie? – myślałam, że mama mnie nabiera.
– Skąd! Wtedy wszystko robiło się samemu – rozmarzyła się mama.
– Ojej, to musiałaś mieć w szkole mnóstwo prac ręcznych! Może nawet tylko takie zajęcia zamiast innych przedmiotów… – zachwyciłam się i wtedy zobaczyłam, że Parówkas szarpie mój piękny, turkusowy kłębuszek! – Sio! – Zabrałam mu kłębek, ale niewiele wełny na nim zostało. Większość była pogryziona i pośliniona. – Niedobry pies! Za karę… nie utkam ci kubraczka!
– Po co mu kubraczek? – spytała mama, kiedy nadęty Parówkas wspiął się na jej kolana. – Po tym nowym lekarstwie pięknie odrosła mu sierść – i miała rację, bo nowe futro Parówkasa było gęste i puszyste. Tylko kolor nie za bardzo. Taki rudawy, o dziwnym, różowym odcieniu. Ale i tak mamy najładniejszego psa w całym naszym domu i nie ważcie się zaprzeczać!
Na następne prace ręczne wszyscy przynieśli worki pełne kłębków i każdy dostał własne krosna. Pani długo tłumaczyła nam, na czym polega tkanie, co to jest wątek i osnowa, i wtedy Lucyna powiedziała, że jej szalik będzie najładniejszy. Bo ona ma nową włóczkę z brokatem, a my jakieś bure śmieci z odzysku. Spojrzałyśmy z Magdą na siebie i zaczęłyśmy się chichrać, bo Lucyna to straszliwa niezdara, chociaż ma dużo pieniędzy. Nawet włóczka ze szczerego złota jej nie pomoże, niestety.
Zaczęliśmy tkać. Można przy tym gadać, ale byliśmy przejęci naszymi szalikami, więc każdy dłubał przy krosnach i nic nie mówił. Okazało się, że tkanie szalika nie jest takie łatwe.
– Twój szalik ma pełno dziur! – burknął Wojtek do Lucyny, ale ona się nie obraziła, bo wszystkie szaliki miały dziury i szpary, i potargane nitki po bokach.
– Za lekko dociskacie włóczkę – pouczyła nas pani.
– Ja dociskam – jęknęła Magda. – Dociskam, ale od tego dociskania moja włóczka się wybrzuszyła i to przypomina jakiś stary grzyb, a nie szalik – i zaczęła chlipać, bo ona zawsze łatwo się rozkleja.
Michał głośno się roześmiał, a ja zaraz spojrzałam na jego szalik.
– Ten twój szalik to w ogóle nie jest szalik! – krzyknęłam. – To jest raczej sieć rybacka, zużyta i brudna, ty niechluju! – tak mu powiedziałam, bo co mi tu będzie dokuczał Magdzie, która marzy o kobiercu najbardziej z nas wszystkich.
– I bardzo dobrze, bo ja nie tkam szalika – bezczelnie się odwinął Michał – ja tkam megapajęczynę do zabawy w Spidermana, człowieka pająka – i Michał zaczął wywijać swoimi długimi kościstymi kończynami, aż uderzył się kolanem w nos i poleciała mu krew.
Kiedy Michał wrócił od pielęgniarki, nasza pani stała nad jego ławką i przyglądała się megapajęczynie. Potem, nic nie mówiąc, dała mu nowe krosna.
Pracowaliśmy długo i to wcale nie było nudne. Wciągnęliśmy się w to tkanie. Pani była zadowolona, chociaż czekało na nią sporo innych prac z innymi trzecimi klasami. Teraz nauczyciele są chorzy na grypę i trzeba robić zastępstwa. Naszej pani – jak widzicie – grypa nie dotyczy (przynajmniej ona tak mówi – pani, nie grypa), bo jej odporność jest silna dzięki lekarstwu z aloesu. Aloes to taki kaktus, dobry na grypę i przeziębienie. Ciekawe, jak się połyka taki kaktus. No więc pani, po połknięciu kaktusa, ma mnóstwo zastępstw i dlatego mogliśmy tkać tylko dwie godziny, bo już inni czekali na prace ręczne.
Wreszcie wszyscy zdjęli z krosen swoje dzieła. Marnie to wyglądało. Każdy miał przed sobą stertę potarganych kawałków włóczki, co w ogóle nie przypominały szalików, a co dopiero kobierców.
A teraz uważajcie: tylko mój szalik był udany! Naprawdę! To znaczy, też był mało podobny do szalika i nie dałam rady okręcić nim szyi, ale sploty były równe i miały ładny kształt. Nitki nie sterczały po bokach, a kolory były umiejętnie dobrane (tak powiedziała pani). Wszyscy bili mi brawo, a pani dodała, że mam zdolności manualne, o! Cokolwiek by to miało znaczyć, byłam strasznie dumna. Właściwie wyszedł mi taki mały kobierzec i dam go Magdzie, ale najpierw muszę pokazać go w domu. Co też szybko zrobiłam.
– Kochanie, brawo! – mama położyła mój kobierzec na stole.
– To najlepszy kobierzec w całej naszej klasie – powiedziałam. – Jedyny dobrze zrobiony, jedyny, mama!
– Co tak dobrze zrobiłaś, Helusiu? – spytał tata, który zajrzał do pokoju i zaraz założył okulary.
– Utkałam kobierzec, oczywiście! Teraz będę często tkać. Utkam takich sto i wtedy ty i mama nie będziecie musieli pracować do końca życia!
– Faktycznie, rękodzieło dobrze się sprzedaje i ma sporą wartość – tata podejrzanie mrugnął do mamy. – Zaraz… tylko kto by kupił twoje kobierce…
– Szach perski, oczywiście! – wykrzyknęłam. – Taki szach je uwielbia i płaci za nie tony złota. Tak napisano w albumie, który pokazała nam pani. Nasze życie bardzo się zmieni… – dodałam mądrze.
– Musimy się pilnować – teraz mama mrugnęła do taty. – Musimy pamiętać o biednych, gdy już staniemy się tacy nieprzyzwoicie bogaci.
– Oddam biednym wszystkie moje zabawki i rower, i ubrania – pomyślałam przez chwilę. – Bo kupię sobie, oczywiście, dużo lepsze i ładniejsze.
– A ja kupię nowy telewizor, z pięćdziesięciocalowym ekranem! – zabłysnął tata.
– A ja… sportowe, damskie auto – zachichotała mama.
– Resztę pieniędzy rozdamy potrzebującym i będziemy niezwykle dobrzy, i napiszą o nas w gazetach – stwierdziłam zdecydowanie.
No… i na tym się skończyło… Bo kiedy tak rozmawialiśmy, Parówkas zabrał mój cudny kobierzec i porwał go na kawałeczki! Pewnie rozpoznał w nim resztki tej turkusowej włóczki z mamy sweterka…