- W empik go
Ojciec i syn. Powieść z czasów Mieszka I - ebook
Ojciec i syn. Powieść z czasów Mieszka I - ebook
Wartka akcja, wyraziste postacie, dramat jednostki i zdarzenia z burzliwych czasów państwa Polan przełożone na karty powieści! Karol Bunsch w sposób mistrzowski maluje obraz Polski X wieku, gdzie możni władcy wszelkimi środkami chcą pozyskać mocarnych sprzymierzeńców, obce wojska stoją u granic dopiero co jednoczącego się Państwa, a kruche sojusze drżą w posadach. Ojciec i syn, syn i ojciec – jak ich związek wpłynie na losy narodu, jakie piętno wywrą losy kraju na ich relację? Świetna interpretacja Marcina Popczyńskiego przeniesie nas w czasy Mieszka I i jego zmagań podczas budowania nowoczesnego państwa.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367940115 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podpora
Niełatwa była odbudowa Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Trzy korony na Ottonowej głowie nieznośnym nieraz gniotły ją ciężarem. Zatargi z Rzymem, nieskończona jeszcze walka z Bizancjum, w której podstępni Grecy saraceńskimi siłami krzyżować starali się cesarskie zamiary, trzymały siły i uwagę Ottona w Italii. W dalekim zaś kraju wszystko, od rodziny począwszy, wymagało twardej ręki i ciągłej czujności.
Zawarta z Mieszkiem przyjaźń, przez którą Otto stworzyć usiłował przeciwwagę rosnącej potędze margrafów, a zarazem zyskać sprzymierzeńca przeciw groźnej naówczas Danii – wroga dla pogańskiego, Wieleckiego Związku i współzawodnika dla Czechów – w świetle błyskawicy niespodzianego zwycięstwa polskiego księcia pod Cydzyną ukazała cesarzowi drugie swe oblicze. W cieniu swych borów „przyjaciel” rósł za szybko. Dochodziły cesarza słuchy, że za wyrzeczenie się morawskich roszczeń układa się z Bolesławem Pobożnym o wolną rękę u ujścia Odry, pozbawiając Wieletów czeskiego poparcia, a z bratankiem cesarza, bawarskim Henrykiem, knuje przeciw Sasom. Wichmanowa wyprawa okazała, że Mieszko nie myśli ciężaru walki z Wieletami wziąć na swe barki i odciążyć duka Hermana, dość pysznego, by kazać oddawać sobie królewskie honory, lecz zbyt słabego, by nawet na rozkaz cesarski podjąć się zniszczenia zatwardziałych pogan. Duńskich zbójców z Jomsborga zdołał Mieszko siłą i pieniądzem wciągnąć w swoje służby i ujście Odry, które kością niezgody między nim a Danią być miało, dla siebie zabezpieczyć.
Zbladły italskie troski cesarza przy tych myślach i Otto pośpieszał do kraju niepewny, co tam zastanie. Mężny i przebiegły „sprzymierzeniec”, rozjątrzony napaścią, rozzuchwalony zwycięstwem, porwać się mógł na czyny, zdolne zniweczyć pracę i dorobek Gerona. Cesarz zżymał się na siebie, iż sam stworzył tę możliwość, dzieląc spadek po Geronie między sześciu następców, by uniknąć wzrostu potęgi, która jemu samemu groźną stać się mogła, a ninie żałować tego musiał. Gdy zaś myślał, co może zajść, jeśli te siły, których utrzymanie w ryzach miał na celu, razem z Mieszkiem przeciw niemu się obrócą, przyśpieszał pochód i niespokojnie wyczekiwał wieści.
Niepokój jego jednak był płonny.
Choroba przykuła Mieszka do łoża. Niebezpieczeństwo śmierci minęło szybko, lecz groźba utraty ramienia trwała całe miesiące. Rana jątrzyła się, zatrute jadem ciało dźwignąć się nie pozwalało. Drzemał całymi dniami, by w ciszy nocnej snuć w nieskończoność czarne myśli, których początek sięgał pamiętnej nocy nad Notecią. Mieszko urodził się, wychował i żył dotąd w walce. Wcześnie przestał ją jednak uważać jedynie za zabawę, a nawet, jak większość współczesnych, za sposób osiągania takich czy innych doraźnych korzyści. W miarę jak dojrzewał jego rozum, coraz lepiej pojmował, że walka jedynie klęską skończyć się może, gdy nie zmierza do określonego celu, który zarazem kres jej stanowić musi. Cel ten daleki i trudny miał przed oczyma i zdążał do niego całą swą siłą, uporem, chytrością i męstwem. Teraz, gdy leżał złożony niemocą, zgnębione chorobą ciało dognębiała obawa, że cel przewyższa jego siły, że w walce tej sam pozostał. Bliski był załamania.
Znał i oceniał z niechybną trafnością siły, działające w tym kotłowisku walki wszystkich przeciw wszystkim, lecz po raz pierwszy odczuł z niezmierną wyrazistością, że te siły, jakie on powołał do życia, zawisły na włosie jego własnego życia, którego omalże nie przecięła strzała, przez byle pachołka wypuszczona. W zwycięstwie swym poczuł upadek, w upadku swą wielkość i… samotność.
Nie poddał się na swym łożu boleści, jak nie poddał się w błotnistym klinie nad Odrą, w ową noc kupalną. Wiedział, że w tym świecie okrutnym, w jakim żyć mu przyszło, poddać się, to zginąć. Tam wytrzymał do świtu, który przez brata przyniósł ocalenie i zwycięstwo. Tutaj w noce bezsenne, walcząc z chorobą i myślami, czekał świtu, nie spodziewając się pomocy. A jednak przyszła i choć nie niosła zwycięstwa, dała jednak siłę do walki i wytrzymania ciosów, jakie jeszcze na niego spaść miały. Przyszła tak niepostrzeżenie i cicho, jak cicho wchodziła do jego komnaty Dobrawka w noce upalne, gdy spiekłymi wargami w półjawie, półśnie szeptał sam do siebie gorzkie słowa. Chłodnymi rękoma ocierała jego okryte potem czoło i poiła odwarem ziół, po którym sen koił jego znużoną duszę i ciało. Zjawiała się przy nim jak dobroczynny cień w skwarne południe letnie, skoro jeno posłyszała szept jego lub ruch niespokojny, zawsze pogodna i uśmiechnięta, choć nieraz słaniająca się ze znużenia, nie tylko własny ból i niepokój przed nim kryjąc, lecz bacząc najczujniej, by żadna zła wieść nie zburzyła spokoju, który dzięki jej staraniom, z upływem czasu, wracać począł Mieszkowi wraz ze zdrowiem. Nieprzygotowana na nie, przyjmowała Dobrawka troski i ciosy dla męża przeznaczone, z miłości swej jedynie dla niego i troski o przyszłość syna czerpiąc siły, a w modlitwie szukając rady w sprawach, które o losie państwa rozstrzygnąć mogły. A trosk nie brakło. Rozkołysane zajściami pod Cydzyną, drzemiące dotąd siły pogaństwa, zdawały się przez chwilę grozić dziełu nawrócenia. Zaczęto wyganiać, a miejscami i mordować duchownych, tak że do znaczniejszych grodów chronić się byli zmuszeni. Bliższe kulturą i zrozumieniem chrześcijaństwu rycerstwo Mieszkowe i możni gdzieniegdzie w obronie porządku do starcia przyszli z pospólstwem, które wraz przywódców znalazło w kapłanach dawnych bogów, ukrywających się pod postacią znachorów, wróżbitów i gędłków.
Ten i ów z dawnych książąt plemiennych, korzystając z zamętu i ubezwładnienia Mieszka, niezapomnianych jeszcze swych roszczeń dochodził, wypowiadając posłuszeństwo. Wzmogły się pograniczne napady, szczególnie od strony Prusaków i niedawno przyłączonych Pomorzan. Groźne poselstwo pozywało Mieszka do stawienia się przed cesarzem, dla zdania sprawy ze starcia z Hodonem, choć rzecz jasna była. Niewątpliwie cesarz wiedział o zamierzonym napadzie, toteż niczego dobrego oczekiwać od niego nie należało; nie więcej niż od zaofiarowanej pomocy ze strony dziewierza, Bolesława Pobożnego, który podejmował się swym wojskiem porządek w kraju przywrócić, w nadziei widocznie, że w razie śmierci Mieszka, jako opiekun dziedzica, całym zawładnie państwem. Wiadomości, jakie o stanie kraju pobiegły do Rzymu, żadnej pomocy w opanowaniu trudności nie przyniosły, a wzbudziły jedynie nieufność Apostolskiej Stolicy do trwałości i szczerości dzieła nawrócenia. Byłoby nad czym głowę łamać i samemu Mieszkowi, Dobrawka jednak, biorąc zadanie na siebie, wiedziała, że bierze ciężar ponad siły. Drugi raz w życiu modliła się o cud i drugi raz wysłuchana została.
Odrzuciła nieszczerą pomoc brata; pieniędzmi ułagodziła cesarskich, przyrzekając, że Mieszko stawi się, gdy jeno wyzdrowieje. Do bawarskiego Kłótnika poselstwo poszło z wielkimi darami, by sobie pomoc i wstawiennictwo zapewnić. Przez Mieszkową siostrę, Adelajdę, pozyskała poparcie biskupów, augsburskiego i ratyzbońskiego, którzy, znając wpływ Piastówny na starego Gejzę, radzi byli przysłużyć się Białej Knegini dla rozszerzenia swych wpływów i przyśpieszenia nawrócenia Węgier. Do Sobiesława pobiegły posły z wieścią o stanie kraju i prośbą o pomoc. Sobiesław od jednego zamachu żelazną ręką zdusił poczynający się udzielać i Mazowszu rozruch, odcinając spodziewaną pomoc pogaństwu. Wytrzebił doszczętnie wyłamujących się z posłuszeństwa dawnych kniaziów i straszliwie spustoszył pruskie pogranicze, posuwając się ku Pomorzu, gdzie starczyło wieści o jego pochodzie i karach, jakie spadały na opornych, by rozruch zgasł. Sama zaś Dobrawka, wezwawszy mimowolnego sprawcę zamieszania, Stoigniewa, i przedstawiwszy mu skutki nieopatrznego poczynania, wraz z mężowskim bratańcem objeżdżała co bliższe okolice, gdzie dzięki miłości, jaką u prostego ludu zyskać umiała, i dzięki obecności Stoigniewa, która przeczyła podżegaczom, poparcie pogaństwu od niego obiecującym, z łatwością lud do spokoju i posłuszeństwa doprowadzić zdołała; nie uciekała się do przemocy, która jeno do wojny domowej mogłaby przywieść. Toteż gdy jesienią Mieszko, wreszcie do zdrowia przychodząc, opuścił łoże i sam sprawy państwa ujmować począł w swe ręce, słuchając raz w pogodny odwieczerz w sadach poznańskiego dworca opowiadania o przebiegu spraw – patrzył z pewnym zdziwieniem na wynędzniałe oblicze Dobrawki; ledwie mógł uwierzyć, ile jej zawdzięcza.
Choć surowy i niewylewny, nie mógł się oprzeć wzruszeniu na myśl, jaki trud podjąć musiała, by jego oszczędzić, i przygarniając ją, rzekł:
– Oto mi pomoc przyszła, której się nie spodziewałem. Widzę, że gdyby mnie nie stało, wam by rządy zostawić można.
– Bóg mnie od tego ustrzeże – odparła, wzdychając, Dobrawka. – Niełatwa to rzecz.
– Niełatwa! – powtórzył Mieszko i zamyślił się.
Siedzieli w milczeniu. Słońce chyliło się ku zachodowi i lekki powiew ruszył od rzeki. Z szelestem spływał od czasu do czasu na ziemię zwiędły liść; czasem ciężko uderzyło, spadając, zapomniane gdzieś na drzewie jabłko lub stada wróbli, układające się do snu w żywopłocie z głogu, dzikiej róży i tarniny, podnosiły nagle świergot ogromny.
Z dala, od stajen dochodziły głosy chłopięce, a wśród nich wybijał się jeden, który uśmiech wywołał na twarz Dobrawki.
– Nasz Bolko swojej drużynie przewodzi. Może byście go widzieć chcieli?
– Niechajcie! – rzucił Mieszko. – Niech się bawi, niedługo mu tego. Wszakże wkrótce postrzyżyny sprawić mu trzeba i już go świat zabierze, by nie puścić do zgonu.
Dobrawka pobladła. Twardy zwyczaj zabierze to dziecko, które matczynemu sercu wciąż jeszcze zdało się niemowlęciem, niezdolnym żyć bez jej opieki, pomocy i czułości. Zda się, że dopiero co piersią go własną karmiła, dopiero mówić uczyła słowami pacierza, a oto już świat wyciąga po niego swe twarde ręce. Ani się obejrzeć, a już nad nim śmierć zawiśnie; bo wojownikiem będzie i być musi, a jej z uczuć matczynych jeno tęsknota zostanie i trwoga o niego.
Mieszko, jakby wyczuwając jej myśli, dłoń na jej dłoni położył i rzekł:
– Nie buntujcie się. Raczej pomyślmy, kogo mu dać za piastuna. Mężem Bolko być musi, i to niepoślednim, jeśli udźwignąć ma to, co mu zostawię. A mnie już pół wieku minęło i siły nie te, co dawniej. Wrychle od niego pomocy a wyręki chciałbym doczekać.
Dobrawka jeno westchnęła. Całe życie oto wyrzekać się musi tych, których sercem pragnęłaby mieć przy sobie. Zazdrościła prostym ludziom, że wolni od tęsknoty żyją razem, póki ich sama śmierć nie rozdzieli. Lecz i te myśli tłumiła w sobie, uważając je za grzeszne, i szukała zapomnienia w modlitwie i dobrych uczynkach.
– O czym myślicie? – zapytał po chwili Mieszko.
– Gorzko mi czasem, panie! Ale nie dla szczęścia ten świat stworzony, więc nie buntuję się, jeno się modlę i krzepię nadzieją, że w lepszym świecie wszystkich, których kocham, mieć będę na wieki przy sobie!
– Dużą siłę wam daje wiara – ozwał się Mieszko w zamyśleniu.
Dobrawka coś odrzec zamierzała, gdy nagle krzyki pacholęce zbliżać się szybko zaczęły. Zaszeleściły krzewy w żywopłocie, a spłoszone stada wróbli z wielkim szumem frunęły na drzewa, utyskując swarliwie nad zakłóconym wypoczynkiem. Mniejsze, choć jeszcze bardziej hałaśliwe stado wyrostków, łamiąc gałęzie, darło się przez żywopłot.
Dobrawka wstała, by powstrzymać najazd, przerywający wypoczynek męża, gdy z gęstwy wynurzył się pierwszy Bolko, a za nim, jeden po drugim, jego towarzysze.
Ujrzawszy księstwo, stanęli onieśmieleni, jedynie Bolko podbiegł, witając matkę serdecznie, a ojca z powściągliwym zaciekawieniem. Dobrawka, spojrzawszy na Bolka, na widok jego potarganych szatek, podrapanych, brudnych i posiniaczonych rąk i twarzy, aż zakrzyknęła:
– A cóżeś ty, skrzacie, działał ze sobą? Jak strach na wróble wyglądasz!
Bolko, zapominając o obecności ojca, ze śmiechem przytulił się do matki, wołając:
– Ady bitwę my toczyli pod Cydzyną. Mszczujowego Jurka nawet pachołcy do dom odnieśli, bo sam iść nie udolił. Ale my wygrali, a ninie jeńca idziemy tracić do rzeki.
Dobrawka westchnęła, wznosząc oczy w górę, lecz Mieszko uśmiechnął się i zagadnął:
– A ty kimeś był w tej bitwie?
Bolko zarumienił się i odrzekł z pewnym ociąganiem:
– Mało nas jest, to naprzód byłem strykiem Ściborem, a potem wami! A ninie jestem Stoigniew i Zbrozło.
Mieszko zaśmiał się i rzekł:
– To ci i drużyny nie trzeba, sam bitwy mógłbyś staczać.
Chłopak zarumienił się zmieszany, lecz wraz odparł:
– Cóż bym za kniaź był bez drużyny?
– A inni się nie przeciwili? – zapytał Mieszko, patrząc na zarumienione twarze stojących opodal w milczącym uszanowaniu chłopaków.
– Jakże się mogą przeciwić?! Przecie to moi drużynnicy. Zresztą byłem najmężniejszy, co sam Stoigniew przyświadczył i nawet mi łoszaka podarował, karego ze strzałką, po strykowym ogierze, a Jaskotel przyrzekł, że mi go objeździ, jeno się do cna z cydzyńskich ran wyliże.
– Widzę ci ja, żeś go i próbował – rzekł Mieszko, patrząc na poobijane Bolkowe kolana.
Bolko zamilkł, milczeniem potwierdzając przewinienie, gdyż na wyraźny zakaz matki nie wolno mu było do koni przystępować.
Mieszko jednak dodał pobłażliwie:
– Skoroś zwyciężył, to ci wybaczę, ale pomnij, że czas wam obu: dorośniecie, to będziesz na nim jeździł.
– Pozwólcie chociaż, bym mógł go karmić – rzekł Bolko żałośnie. – Inaczej mnie za swego pana znał nie będzie. – Patrzył niespokojnie w oczy ojca.
– Matki proś! – rzekł Mieszko.
– Pozwolicie, matulu? – prosił Bolko przymilnie.
– Pozwolę raz dnia, a więcej nie, bobyś w stajni zamieszkał – odparła Dobrawka. – A teraz dość zabawy: bierz swoją drużynę i do kaplicy na wieczorną modlitwę. Potem wieczerza i spać!
– A przyjdziecie, matulu, utulić mnie na dobranoc? – spytał szeptem, by inni nie słyszeli.
– Przyjdę! – rzekła miękko, a gdy odbiegli wśród krzyków, dodała: – Takie ci to jeszcze dziecko, a wyrywa się od matki, choć jej potrzebuje.
– Dziecko! – przytaknął Mieszko – ale chrobry jest.
– Jakżeby inaczej?! Przecie to Piastów krew i Przemyślidów! I nie tego się boję, by chrobry nie był, jeno by mu tego serca, co ma dobre i miłosierne, nie zatwardzili.
– Twardną od walki dłonie, twardnieje i serce. A walczyć będzie musiał, bodaj życie całe.
Zamyślili się oboje. Różowy zmierzch szarzał, pas borów na widnokręgu z głębokiego fioletu przechodził w czerń. Dobrawka wstała, mówiąc:
– Czas i na was spocząć, jeszczeście nie ze wszystkim silni.
– Alem podporę w was znalazł – rzekł, uśmiechając się do niej w mroku.– II –
Bliźniacy
Tuman wstawał z wilgotnych łąk i zalewisk nad Wisłą. Odbicia zorzy gasły, zawlekane zrazu zwiewną, lecz coraz to bardziej gęstniejącą zasłoną mgły, która dźwigała się niepostrzeżenie z nagrzanych jeszcze ciepłym, jesiennym słońcem mokradeł i w miarę jak chłód wieczoru odbierał ciepło wodom, rozpełzała się po całym kraju coraz szerszymi smugami, które w końcu zlały się w jedno, otulając nadwiślańską płaszczyznę białawą zasłoną. Pod tą zasłoną wrzało jednak życie i nie cichły głosy zbierającego się już pomału do odlotu ptactwa. Ciemniejsze tło nieba raz w raz przecinały świszczącym lotem stada kaczek, które przelatywały z jednych mokradeł na drugie lub ciągnęły od niedalekiej rzeki na żerowisko.
Nagle coś zakłóciło beztroskę ptasiego królestwa, gdyż z łopotem skrzydeł i trwożliwym kwakaniem podrywać się zaczęły stada, jedno po drugim, i umilkł gwar kaczych wieców. Natomiast w ciszy, jaka chwilowo objęła opuszczoną część ich dziedziny, słychać było z dala odgłos taplania się jakichś ziemnych istot po bagnie, a po chwili i głosy ludzkie, które zbliżały się ku gościńcowi, wiodącemu od Krakowa na Mazowsze. W mgle rozróżnić można już było dwie postacie; wyszedłszy na nietopielistą, choć mokrą, łąkę, szybciej posuwać się zaczęły, a dotarłszy do suchego gościńca, rzuciły niesione na plecach brzemiona na ziemię, dysząc z utrudzenia.
Resztki dziennego światła pozwalały rozeznać twarze dwóch wyrostków, tak do siebie podobnych, że zgadłbyś zaraz bez ochyby bliźniaków i darmo szukał, po czym odróżnić jednego od drugiego. Te same płowe, lekko wijące się włosy, te same błękitne, duże oczy, te same proste nosy nad okrytymi już puchem czerwonymi ustami o psotnym wyrazie. Tym samym ruchem ocierali pot z uznojonych mimo chłodu twarzy i te same głosy rozległy się w zapadającym zmierzchu, gdy zrazu rozmawiać, a za chwilę kłócić się jęli, rzekłbyś, iż kłóci się ktoś sam z sobą.
– Wstawaj, Miłosza! – rzekł pierwszy, dźwigając się z westchnieniem. – Do dom jeszcze drogi kęs, a matuś wrócić kazali przed zachodem.
– Idźże sam, kiedyś nagły. Przed zachodem i tak nie wrócisz, chyba przed jutrzejszym – odparł drugi i rozłożył się wygodniej. – Nawyciągałem się nóg z błota od rana, to i wyprostować je muszę.
– A wieczerzę nam zjedzą i znów przez ciebie na głodno spać pójdę. Wstawaj, gniłku, kiedy każę! – krzyknął wyrostek, zwany Otłoką.
– Co zaś masz mi do rozkazywania – warknął Miłosza, a w głosie jego brzmiała groźba. – Nazwiesz mnie jeszcze raz gniłkiem, to cię otłukę, Wytłoko! Głodnyś, to żrej kaczki, cośmy nałowili, widzisz go! Gniłkiem mnie będzie zwał!
– Byś wiedział, żeś gniłek; dwa razy nogą ruszy i już by leżał jak baba w połogu.
– Leżę, bo mi się chce, a nie proś, bym wstał, bo z ciebie flaki powytrząsam, jeno słowo powiesz.
Ale Otłoka nie rzekł słowa, jeno palnął Miłoszę pięścią w grzbiet, aż zadudniło, a ten, choć niby znużony, skoczył jak żbik i znowu rzekłbyś, że się ktoś bije sam ze sobą, tak się sczepili jeden drugiego, daremnie przemóc usiłując. Pasowali się z dziwną zaciekłością, tak zacietrzewieni, iż nawet nie dosłyszeli odgłosów kopyt zbliżających się we mgle koni i oprzytomnieli dopiero, gdy jakieś potężne ręce, za karki ich pochwyciwszy, postawiły na nogi, a męski, młodzieńczy głos zawołał:
– Iście dwa koguty! Gościniec zawalili, że przejechać trudno.
Oprzytomnieli obaj i rozjuszone twarze zwrócili ku natrętowi, gotowi widocznie skoczyć mu do gardła za nieproszone rozjemstwo, gdy nagle Otłoka z przestrachem krzyknął:
– Tarło!
Miłosza zaś patrzył zmieszany na przybyłego, który przybliżył twarz w mroku do twarzy chłopców i zawołał:
– Ba! Żem to was nie poznał bez patrzenia! Miłosza i Otłoka! To się dalej bijacie, jak od kołyski. I dalej nie wiem, który jest który. Wąsy wam rosną, a rozumu nie przybywa.
– I! Nie, ino zmarzli my na kaczkach, cośmy je na sidła łowili. To ino dla rozgrzewki! – ozwał się jakoś niepewnie czupurny zwykle Miłosza. – A ty do dom chcesz jechać? – zapytał.
– A gdzie bym zaś jechał?! – odparł przybyły, a gdy milczeli, patrząc na siebie, rzekł ze złością:
– Tak mnie witacie?! Dam ja wam gościńce!
– Nie to; ino że ojciec strasznie na ciebie zeźlony, klął się, że i przez próg nie puści.
– Rodzic? Na mnie?! – zakrzyknął przybyły i ręką w czoło się uderzył. – Prawda, żeście mnie za Tarłę wzięli, a nic nie wiecie! Przeciem ja Krzesz, do dom wracam z wojny, na której się legło biednemu Tarle. A byłby wrócił, toby ojciec jak najczestniejszego gościa go przyjął, a sąsiady spraszał, by się sławą jego pochwalić.
Chłopcy patrzyli z niedowierzaniem, zaciekawieniem, smutkiem, nie wiedząc, o co prędzej pytać, wszystkiego na raz dowiedzieć się żądni, lecz Krzesz zawołał:
– Siadajcie na juczne! Jedziemy!
Sam na konia skoczywszy, trącił go ostrogą i ruszył z kopyta. Chłopaki dopadli podwodnych i dogoniwszy go, jechali jakiś czas w milczeniu. Dopiero gdy konie znów przeszły w stępa, Miłosza zagadnął:
– Pomiłuj! Przecie zdechnę z ciekawości, nim zajedziemy. Powiadaj, jak było?
Krzesz jednak milczał zasępiony, a po chwili odparł:
– Wytrzymacie do domu. A co u was?
– Ano, jak zawdy; tyle że Wojsław i Degno u Sobiesława na Mazowszu już wojują, ino my dwa i Dobrochna w domu ostali się. I ojciec nas puścić nie chcą; mówią, że ktoś na dziedzinie siedzieć musi, bo on się starzeje. Musiało na nas paść!
– Juści się starzeje! – dodał Otłoka z goryczą. – Rękę ma twardą a ciężką jak drzewiej, tyle że włos mu pobielał. I na nas dwóch teraz się krupi, kiedy my sami ostali. – Westchnął ciężko.
– Dobrochna podrosnąć musiała jako i wy? – zapytał Krzesz.
– Taka ona i Dobrochna – rzekł Miłosza.
– Juści rośnie złe ziele! Z ojcem przeciwko nam trzyma! – dodał Otłoka.
Krzesz zaśmiał się i popędził konia, a po chwili na tle ciemniejącego nieba dojrzeć już można było wynurzające się z mgły kępy drzew, wśród których, przytajone, leżało opole starego Tarły i jego rodu.
Gdy się zbliżali do dworca, psów kilka wypadło ze szczekaniem, lecz poznawszy swoich, skomleć i łasić się zaczęły. Starsze, które pamiętały Krzesza, do piersi mu jęły skakać, gdy zsiadłszy z konia i wodze chłopakom oddawszy, ku wejściu do dworca się skierował; młodsze, które go nie znały, stojąc z tyłu, merdały jednak zachęcająco ogonami na znak, że i one zawrzeć przyjaźń gotowe. Z psiej gromady poważnie wyszedł ojciec rodu, stary Zbój, na wyraju będący, gdyż węch mu już nie dopisywał, i upewniwszy się, że swojak przyjechał, wzruszonym okiem ponuro spojrzał na Krzesza i łapę mu na kolanie położył.
Powitanie przerwało otwarcie drzwi, wiodących z podcienia do sieni, w której na kominie płonął ogień. W ciemności wystrzelił snop czerwonego blasku, oświetlając nadchodzącego Krzesza, na tle zaś ognia ukazał się cień jakiejś drobnej postaci, która dziecinnym jeszcze głosem zawołała:
– Kto…? Tarło! – krzyknęła jakby przestraszona i skoczyła ku Krzeszowi, który na ręce ją porwał, całując.
– Ojciec zaraz wrócą. Nie możesz ostać; od żupana wieść przyszła, że cię do grodu mają dostawić.
– Nie trap się! – odparł ze śmiechem. – Choćby chcieli, nie dam się.
– Juścić widzę, żeś tęgi wojak, ale będziesz się to z ojcem bił?!
– A choćby! Ale nie trzeba, przeciem ja Krzesz!
– Krzesz? – wykrzyknęła zdumiona. – Adyś podobny jak Miłosza do Otłoki, ani rozeznać. A, wróciły te próżniaki! – zawołała, patrząc na zbliżające się od stajni postacie chłopców, zgiętych pod tobołami.
– Na gościńcu ich znalazłem! – zaśmiał się. – Bili się jako zawdy.
– Idźcie ino do izby – krzyknęła ostro na chłopaków – da wam matula wieczerzę, a ojciec dołożą! O północy u was słońce zachodzi.
– A niechby nie dała! – mruknął Miłosza.
– Kiedy północ, czemu ty nie śpisz, skrzacie? – dorzucił Otłoka.
Porwała się ku nim, lecz prędko do domu wbiegli, wołając od proga:
– Matuś! Krzesz przyjechał!
Widno niezbyt pewnie się czuli i radzi byli odwrócić uwagę od siebie.
Z komory wybiegła kobieta hoża, rumiana, rosłej postawy, z jasnymi włosami, w których nie znać było poczynającej się siwizny, i Krzesza, który, witając, pod nogi ją podjął, za głowę ściskać i całować zaczęła. Zaledwie jednak zamienili kilka słów, spytała:
– A Tarło gdzie? Takiś podobny do niego, aż mnie w sercu ścisnęło.
– Poległ! – odparł Krzesz.
Dagna oczy ręką zakryła i odwróciwszy się bez słowa, weszła do komory. Dobrochna zaraz za nią skoczyła, a Krzesz, zasmucony i znużony jazdą, usiadł na ławie przed kominem i w ogień się zapatrzył. Chłopaki znów nagabywać go jęli o opowieść, lecz Krzesz odparł:
– Dajcie mi teraz spokój! Lepiej jeść przynieście, bom zgłodniał, a opowiadać będę, gdy ojciec wrócą i matka się wypłacze.
Chłopcy kopnęli się za wieczerzą, gdyż im też głód się przypomniał, lecz w tej chwili psy zaszczekały jak na swojego, rozległy się ciężkie kroki i w drzwiach stanął stary Tarło. Krzesz powstał na powitanie i ku ojcu się miał, lecz stary odstąpił od drzwi i bez słowa ręką na nie wskazał wymownie. Krzeszowi ścisnęło się serce, lecz zarazem gniew chwycił za gardło – za siebie i za Tarłę, na tę surowość ojcowską, od której już odwykł, wojując. Rzekł więc szybko, przyduszonym głosem:
– Chcecie, to wyjdę! Byście jeno nie żałowali. Lepiej przódzi posłuchać, niż sąd wydawać zawczasu!
– Nie ja cię sądziłem, a słuchać musiałem, że syn mój wywołańcem został i hańbę ściągnął na ród.
– Nie sądził mnie nikt, bo Krzesz jestem, nie Tarło. A daliby bogowie Tarle, by wrócił, to byście też musieli wysłuchać, że sławę wam, nie hańbę przyniósł.
– Jako mówisz? – zapytał stary, przybliżając się i patrząc ze zdumieniem na Krzesza, jakby go pierwszy raz widział. – Licho nadało, że własnych dzieci człek rozróżnić nie może. Dagna! – krzyknął.
– Ostawcie matkę! Niech się wypłacze w komorze.
Stary spojrzał pytająco na Krzesza, a ten rzekł:
– Płacze po Tarle, bo poległ!
Stary pobladł i ciężko opuścił się na ławę. Po chwili głowę do ognia odwrócił, bo wstydził się łez, które gwałtem cisnęły mu się do oczu.
W tej chwili, kłócąc się i poszturchując, wpadli do sieni Miłosza z Otłoką, lecz widząc, że ojciec siedzi w milczeniu, sami umilkli. Stary jednak usłyszał ich wejście i powstawszy, rzekł głosem, który starał się uczynić surowym:
– Jeść dawajcie Krzeszowi, bo zdrożony pewnikiem. A jutro pogadamy, czemuście na przykazany czas wrócić nie pośpieli i ja sam skot obrządzić musiałem.
Chłopcy, krzywiąc się, brali się niezdarnie stół zastawiać, trącając jeden drugiego, gdy z komory wyszła Dagna, spokojna już, lecz z twarzą pobladłą i zaczerwienionymi oczyma.
– Ostawcie, nicponie, sama zrobię – rzekła.
Stół ręcznikiem haftowanym nakryła i po chwili siedzieli wszyscy za stołem, jeno Dobrochna nie wyszła z komory, gdzie wypłakawszy się za tym bratem, który ją pieścił najbardziej, z żalu usnęła. Późno w noc siedzieli, słuchając opowieści o smutnych dziejach Tarły i jego sławnym końcu. Kury już piały, gdy stary, który siedział z głową podpartą, zakrywając twarz, wstał i ozwał się nieswoim głosem:
– Bogowie mnie skarali, żem własnej krwi nie wierzył. Spać już idźcie, Krzesz zdrożony być musi.
– Ale ojciec zmiękli! – szepnął zdziwiony Miłosza do Otłoki.
– Ciekawość, czy gdybyśmy legli, też by się nad nami użalił?!
– Juści! Najbardziej nad tobą!
– A może nad tobą? – syknął zeźlony Otłoka.
I bić się jęli na nowo, jeno że bez słowa, by nie zmącić uroczystego nastroju.
Posiedział Krzesz dni parę, bogate gościńce z łupów rozdał krewniakom i swojakom, powałęsał się z chłopakami, niedawne a już niepowrotnie minione czasy wspominając, i pomału o wyjeździe przemyśliwać począł – niechętnie, gdyż dobrze mu było. Za własne męstwo i za czyny Tarły puściznę miał objąć po Dziku, lecz nie śpieszył się osiąść tam w pustce, gdzie niedawno gromadą siedzieli wesołą. Jeńcy też rozbiec się musieli, gospodarstwo poszło pewnie w zaniedbanie, a odbieranie ziem od niechętnych Starżów nie uśmiechało mu się także. Rad by też był choć jednego z braci zabrać ze sobą i mieć swoją duszę, by słów parę zamienić z kim było, gdy przyjdą długie wieczory zbliżającej się jesieni. Siedząc raz przy miodzie po wieczerzy, rozpoczął z ojcem o wyjeździe, nieśmiało zmierzając, by starego wybadać, czyby braciom z nim jechać nie pozwolił.
– Po prawdzie – mówił – to i wyręki z nich wiele nie macie, bo im łowy i wojaczka w głowie, a swojaków tu nie brak, co wam, jako staroście, pomoc wszelką okazać muszą. Mnie się zaś przydadzą, bo tam łowy i straż – cała gospodarka, tyle że bydła i owiec trochę się podchowa. A siedzieć samemu cni się.
Stary nawet nie bardzo skoczył, czego się Krzesz obawiał, lecz odparł niechętnie:
– Myślałem, że sam ostaniesz, a ty ostatnich dwu chcesz mi zabrać. Wygnam ja im z głowy wojaczkę i łowy i pracy nauczę. A u ciebie rozpuściliby się do reszty. Gadać szkoda, ktoś na dziedzinie ostać musi.
– Wrócą przecie Degno i Wojsław, to któregoś osadzicie, gdy na was czas przyjdzie, ale jary z was jeszcze chłop.
– Wrócą jako ty, albo i Tarło! – dodał stary stłumionym głosem. – Niech jeno wojaczka któremu zasmakuje, to mu i się pocić nad pługiem czy z leziwem więcej nie chce.
– Bo i po co! – rzucił Krzesz lekko. – Jeńca przywiodę, niech się poci, a co my w jednej wyprawie zyszczemy, tegoście wy przez całe życie nie doszli. Dzikowe ziemie większe niż całego rodu naszego.
Krzesz chybił, bo stary zeźlił się. Chwilę żuł gniew, gdyż nie chciał z synem, który już od władzy jego odwykł i wyjechać miał wkrótce, ostro postąpić, jednak krew mu uderzyła do głowy na Krzeszowe gadanie.
– Posłuchaj no! – rzekł. – Wojowali my i dawniej, gdy kniaź wiciami zwołał na obronę. A potem wracał każdy tam, gdzie siedział, i do pracy się brał czestnej. Przywiózł co z łupów, nie przywiózł, zajedno, bo nie żył z tego, jeno co ziemia dała, własna, rodowa, od praojców zasiedziana, a nie obca, co ją z ręki do ręki rzucacie jako dziewkę niewolną, kiedy się sprzykrzy. Raz kniaź da, raz odbierze, jak mu wola, ale taka ziemia serca nie przywiąże i nie dziw, że ją niewolnikiem obrabiać chcecie, bo trudno serce do tego mieć, co dziś jest, a jutro nie będzie. A i drzewiej tacy byli, co żyli z łupu, ale ino wywołańce, co ich z rodu wyświecili albo nieszczęście zagnało do lasu. Ale ich zbójami zwano i czci nie mieli, ani im w głowie postało nad tych, co na swoim siedzą, się wynosić. A dziś się taki wojem mianuje i za lepszego ma, bodaj od własnego rodzica.
Tu stary pięścią, co miał jeszcze jak bochen, w stół trzasnął.
– Ma ci który więcej krzepy, to miast pług głębiej w ziemię wrazić, morduje drugich.
– Nie sierdźcie się! – rzekł Krzesz pojednawczo, ale nieprzekonany. – Zbóje i dzisiaj są, ale kniaź tępić ich każe, a my jego ludzie, nie dziw, że dba o nas, bo tym dziedzinę w ręku trzyma i od wroga broni.
– Juści trzyma, bo i wami dań wybiera od swoich, jaką mu się podoba. Wygnali Piasty obcych, Popielów, co jako zdobywcy rządzili, a ninie sami tak rządzić zaczynają. Zaś młodzi, choćby ty, co z wolnych od wieka rodów pochodzą, za pachołków im służą, na równi z przybłędami i nie jeno w smak im to, ale jeszcze za lepszych się mają od tych, co na swoim, z niczyjej łaski siedzą i żyją ze swojego, bez krzywdy niczyjej. Próżniaczyć się wam chce i używać na tym, czego ojcowie nie mieli, a żyli. Lepsze wam obce napoje, szaty i broń, obcy obyczaj i wiara.
Zmieszał się trochę Krzesz, gdyż ochrzczony był, a ojcu bał się przyznać, ale po chwili odparł:
– Bodaj was! Próżniaczymy! Choćby pod Cydzyną, cośmy dwa dni i dwie noce prawie bez jadła i spania Niemców prali, aż ręce opadały! Oraliście kiedy tak długo?
Stary milczał, a Krzesz ciągnął, upewniając się:
– Juści wolę wieleckiego konia niż naszego chmyza, długi normański miecz od maczugi i grecki łuk od naszego. Wiele byśmy wskórali naszą bronią po ojcach przeciw Niemcom, co w żelazo przybrani. Żeby Tarło pancerz miał, nie byłby zginął.
Stary milczał ponuro, a Krzesz ciągnął:
– Kniaź wie, co robi, że drużynę trzyma, i wie, za co jej płaci. A nam że wojaczka lepiej od orki smakuje, dziwne wam? Weźcie do orki źrebaka, co go siła rozpiera i do swobody nawykły, to wam uprzęże pozrywa, bo chce pędu użyć, póki młody. A tenże sam orał wam będzie, gdy się wyswawoli rok albo dwa. Albo jak go wywałaszycie!
Stary milczał i nad czymś sumował. Wreszcie zaczął:
– I drzewiej młodzi inak na świat patrzyli niż starzy, ale nie było tego, by wszystko, co stare, rzucać, jak ninie. Nie przeciwiłbym się, by świat przepatrzyli i nie od służby ja kniaziowi. Ale temu, że który wyjdzie, wracać już nie chce. Sześciu was było, a, widać, sam na starość ostanę. I wnuków nie ma po kim doczekać, kiedy się jeno włóczycie. Wziąłbyś białkę, toby ci weselej było niż z tymi wyrostkami. I w gospodarstwie większa wyręka, bo w domu siedzieć będzie, a nie włóczyć się jako te nicponie.
Krzesz niechętnie ramionami wzruszył, a stary mruknął:
– I dziewki wam też nasze nie smakują. Tylko przywiedź obcą, to cię za syna znać nie chcę.
– Żadnej mi nie potrzeba, bo doma siedział nie będę – odparł Krzesz posępnie – a chłopaka ze sobą brać mogę wszędy. Dajcie choć jednego! Nie utrzymacie ich i tak!
Stary burknął niechętnie:
– Nie puszczę żadnego. Wrócą Wojsław i Degno, to ci ich przyślę.
Wstał i cichcem podszedłszy do drzwi, otworzył je znienacka.
Miłosza i Otłoka odskoczyli zmieszani.
– Ciekawiście, co będzie? Wraz się dowiecie! – krzyknął i chwyciwszy ich za karki, wywiódł na podworzec i do kłodówki zamknął. Powróciwszy, zapytał:
– Kiedy chcesz jechać?
– Jutro, za waszym zezwoleniem.
– Dbasz ty o moje zezwolenie – mruknął stary. – Spać idź, bo chcesz dwoma dniami w Krakowie stanąć, tedy ruszyć musisz przed świtem.
Cisza i ciemność ogarnęły wkrótce Tarłowe obejście. Raz jeno psy zaszczekały, ale uspokoiły się zaraz – widno ktoś swój wychodził. Noc była czarna, bezgwiezdna i dość wietrzna, ale mimo to koło kłodówki bystre oko rozróżniłoby postacie, które porozumiewały się szeptem. Potem uspokoiło się wszystko aż do piania kogutów. Zaświeciły błony w oknach, ruch się począł w obejściu, siodłano konie i lekko dopiero szarzało, gdy stary Tarło z Dagną i Dobrochną żegnali siedzącego już na koniu Krzesza. Wyprowadzili go za bramę i chwilę stali, patrząc, aż zniknął w szarym jeszcze mroku.
Dagna już do bydełka z Dobrochną odeszły, a stary, wzdychając, skierował się ku domowi. Po drodze coś sobie przypomniał, zboczył do loszku i otworzywszy drzwi, zawołał:
– Wychodźcie!
Nikt mu nie odpowiedział, więc myśląc, że chłopcy śpią, wszedł do kłodówki. Przy szarym świetle chmurnego poranka ujrzał, że loszek był pusty. Zaklął pod nosem i zatrzasnąwszy drzwi, odszedł do domu.
Krzesz zrazu wypuścił konia, chcąc użyć pędu, i leciał czas dłuższy, chwilami jeno zwalniając, gdy przez niepewne mostki, na zdążających ku Wiśle strumieniach przejeżdżać przyszło lub droga, wśród bagnistych łąk wiodąca, rozmokła już była od pierwszych jesiennych opadów. Dopiero gdy koń, mimo chłodu, zagrzał się, Krzesz skręcił w łączkę i pozwolił popaść się rumakowi, czekając na brata i przypuszczając, że minął go gdzieś, nie dostrzegłszy. Czekał dość długo, tak iż zawrócić już chciał, niespokojny, czy coś się nie stało, choć kraj był bezpieczny i jeszcze chłopcu znany, lecz gdy dosiadł konia, ujrzał z dala nadchodzącego. Chłopak ruszył biegiem i za chwilę był tuż.
– Jesteś nareszcie! Nie wiedziałem już, co poczynać – wracać się czy dalej jechać. Mówiłem, byś gościńcem szedł, a nie łąkami, na krótsze. No, siadaj i jedziemy, bo dość czasu zmitrężyłem.
Jechali jakiś czas obok siebie, milcząc. Chłopak był wyraźnie niespokojny; kręcił się na siodle i przepatrywał każdy gaik i krzak po drodze. Po chwili Krzesz zagadnął:
– Miłosza?
Roztargniony chłopak nie odrzekł nic, a Krzesz popatrzył podejrzliwie, po czym krzyknął:
– Otłoka!
Chłopak drgnął jak przebudzony i widocznie myśląc o czym innym, zapytał:
– Czego?
Krzesz konia wstrzymał i rzekł:
– Ty oszuście, myślałeś, że się nie wyda?!
Chłopak zaczerwienił się i rzekł:
– Co się ma wydać?
– A żeś ty nie Miłosza. Żeby nie to, że wracać zła wróżba i żem cię wbrew ojcu zabrał, tobym cię odwiózł z powrotem, do ukarania. Ale jeśli myślisz, że lżejszą mam rękę niż stary, toś się pomylił!
To rzekłszy, uchwycił chłopca za kark, chcąc go z konia ściągnąć, ale Otłoka wywinął się jak piskorz i zeskoczywszy z siodła, krzyknął:
– Ani mi się waż mnie tknąć, bo cię nożem pchnę albo zbiegnę od ciebie. Nie na tom z domu uciekł, by mnie kto inny prał.
– Ty jucho! – pół śmiejąc się, a pół gniewnie zawołał Krzesz. – Ojcuś umknął, na mnie rękę byś podniósł, a Miłoszę oszustwem ostawiłeś, byle samemu ujść spod ojcowej ręki. Takie ziele z ciebie? Idź do licha, gdzie cię oczy poniosą.
– Juści pójdę! – odparł chłopak zuchwale – ale Miłosza ze mną. A ty wracaj, jak chcesz czas zmitrężyć. Niech ci konie nogi połamią.
– Co bzdurzysz? – spytał niecierpliwie Krzesz.
– Co słyszysz! Albo nas obu weźmiesz, albo żadnego, a do domu nie wrócimy. Damy se radę bez ciebie!
– Co sobie dacie? Przecie Miłosza ostał! – rzekł Krzesz zdziwiony.
– Juści, bo ty chcesz! Puściłem go w nocy, jenośmy się pobili i poszedł osobno. Pewnie, jucha, usnął gdzie w krzach. Jak go najdziemy, to go tak spiorę, że przez miesiąc łacno go poznasz.
– A niech was! – zaklął Krzesz. – To ojca samego ostawić chcecie? A wezmę was, to i mnie się w domu nie pokazywać.
– E! – rzekł lekko Otłoka – co ci ojciec zrobią. A wrócą Wojsław i Degno z Prus, to niech ojcu orzą. Prawie do tego, bo chłopy silne a głupie i nieruchawe. Przedtem na nas wszystko zganiali, ale nie będzie nas, to ich ojciec zaprząc potrafią.
Krzesz zaśmiał się, a Otłoka, korzystając z tego, przyskoczył i przymilać się zaczął:
– Mójeś ty! Juże nas weź obu; obaczysz, jak będzie dobrze. Miłosza, choć jest chłop sprzeka i bitnik, ale wesoły, żeśmy się nieraz po ziemi tarzali od śmiechu. Jeno go przy pysku krótko trzymać, a będziesz miał z nas pociechę.
– Już ja was obu potrafię trzymać! – zagroził Krzesz. – Siadaj no na koń, będzie, co będzie.
– A z Miłoszą co?!
– Co ma być?! Niech się martwi sam. Wie, gdzie jedziemy, to nas najdzie. Dość mitręgi. Do Krakowa dwadzieścia mil z okładem, ani na północ tam nie staniemy, a nie myślę zajeżdżać koni!
Ruszyli i jechali sporo. Słońce już przezierało przez rzedniejącą zasłonę chmur i Sandomierz świecił na wzgórzu, gdy go mijali, do grodu nie wstępując. Otłoka otwarcie rozglądał się już za Miłoszą, lecz daremnie. Coraz był niespokojniejszy i parę razy usiłował zagadnąć Krzesza, co robić. Ten jeno odburknął, by robił, co chce, a Miłosza niech sobie radzi, kiedy na swój rozum wziął. Późną nocą zajechali do Krakowa, już po zawarciu bram, i przenocowali na podgrodziu. Otłoka był zmartwiony, a Krzesz zły, ale gadać o powrocie i szukaniu Miłoszy nie chciał. Z rana wstał, by u żupana się zgłosić i ludzi do stróży odebrać, których powieźć miał ze sobą. Zebrawszy się, wołał na Otłokę, chcąc mu gród pokazać, lecz na próżno. Otłoka zniknął.