Okiem Markizy - ebook
Okiem Markizy - ebook
„Nic nie może lepiej udowodnić istnienia tego, co się nazywa »ironią życia«, niż zamęt wywołany kłótnią moich braci po drugim referendum w sprawie niepodległości Quebeku. Mój brat Doris, bardziej poważny, bardziej zacietrzewiony niż zazwyczaj, zaczął rozpytywać wszystkich dookoła, czy można być bezwiednym, nieświadomym rasistą, podejrzewać o rasizm naszą rodzinę, naszego ojca, dziadka Cardinala, rasistą nazywać Louisa. Przywoływać na usta słowo, którego nie byliśmy w stanie normalnie wypowiedzieć w zdaniach, gdzie podmiotem było jedno z nas. To słowo – jak Doris powiedział pewnego dnia Salomonowi – nie istniało, gdy byliśmy dziećmi. W tym momencie waśń przybrała inny obrót”.
Rozległa, wielowarstwowa opowieść o dziejach pewnej montrealskiej rodziny jest jednocześnie opisem procesu przełomowych zmian cywilizacyjnych i mentalnościowych, jakie dokonały się w społeczeństwie kanadyjskiego Quebeku na przestrzeni kilku dziesięcioleci minionego stulecia. W historię rodzinnych perypetii autorka wplata fundamentalne zagadnienia tożsamości etnicznej, politycznej i kulturowej oraz stosunku do innych zbiorowości; pokazuje sposoby skutecznego poszukiwania dróg akceptacji Innego, która prowadzi do stworzenia wielokulturowego, harmonijnego społeczeństwa.
Książka Monique LaRue to pierwsza laureatka prestiżowej Nagrody Jacques’a Cartiera, przyznawanej powieściom w języku francuskim.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64134-43-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic nie może lepiej udowodnić istnienia tego, co się nazywa „ironią życia”, niż zamęt wywołany kłótnią moich braci po drugim referendum w sprawie niepodległości Quebeku. Mój brat Doris, bardziej poważny, bardziej zacietrzewiony niż zazwyczaj, zaczął rozpytywać wszystkich dookoła, czy można być bezwiednym, nieświadomym rasistą, podejrzewać o rasizm naszą rodzinę, naszego ojca, dziadka Cardinala, rasistą nazywać Louisa. Przywoływać na usta słowo, którego nie byliśmy w stanie normalnie wypowiedzieć w zdaniach, gdzie podmiotem było jedno z nas. To słowo – jak Doris powiedział pewnego dnia Salomonowi – nie istniało, gdy byliśmy dziećmi. W tym momencie waśń przybrała inny obrót.
Jestem siostrą dwóch poróżnionych braci: starszego Louisa i młodszego Dorisa. Ja jestem środkowym dzieckiem, całe życie przeżyłam w ich intymnej wrogości, starałam się zrozumieć jednego i drugiego, jak dzieci rozwiedzionych rodziców usiłujące nie stawać po którejkolwiek ze stron, pogodzić z sobą coś, czego pogodzić się nie da.
Nazywam się Marquise Simon, Markiza. Nazwisko mojego ojca to Cardinal – Maurice Cardinal, ale on nigdy nie zgodziłby się określić mnie inaczej niż nazwiskiem mojego męża: panią Salomonową Simon. To pod tym nazwiskiem dostawałam od niego każdego roku na urodziny tanią kartkę z życzeniami. Postanowiłam przybrać nazwisko męża nie dlatego, że tak nakazuje tradycja, lecz aby nie nosić nazwiska moich braci. Pod nazwiskiem Markiza Simon piszę dla dzieci: książki, programy telewizyjne. Opowiadam historie w bibliotekach, w telewizji, w radiu, na płytach, które rodzice dają dzieciom na Boże Narodzenie lub na urodziny. Aby pocieszyć dziecko, nigdy za dużo opowieści. Piszę dla dziesięciolatków. Pomagam im przekroczyć pierwszą granicę „tego, co już nigdy więcej nie powróci”, jednocyfrowego wieku życia. W autobusach od razu widać, do kogo adresuję swoje opowieści, dla kogo pracuję. Za długie swetry, za długie rękawy, za długie nogawki spodni u chłopców. U dziewczyn obrębione rzęsy, wywatowane staniki. Tak oto się definiuję, tak – bardzo uczciwie – zarabiam na życie. Mój program nie jest edukacyjny. Moja misja też nie. Opowiadam, aby uspokoić, ofiarować wytchnienie, odskocznię od rodziców.
Moi bracia wyobrażają sobie, że zadzieram nosa, że patrzę na nich z góry. Nigdy nie czytają tego, co piszę, ale zawsze wiedzą co.
– Uważa się za pisarza!
– Nie za pisarza, za pisarkę.
– We francuskim w ogóle nie ma słowa „pisarka”¹.
– Uważa się za autorkę, a ł t o r k ę.
– A i owszem, uważam się, jak najbardziej!
Ach, ci moi bracia…
Doktor Louis Cardinal, lekarz rodzinny, uwielbiany dobroczyńca ubogich i potrzebujących. Zwolennik niepodległości Quebeku, obrońca języka francuskiego, kandydat partii suwerenistycznej, dwukrotnie pokonany w wyborach. Starszy ode mnie o rok.
Nasz beniaminek, Doris. Artysta florysta, hybrydator, architekt krajobrazu. Twórca piękna i z tej przyczyny również czyniący dobro.
Dzieli ich dziesięć lat, a pomiędzy nimi ja. Zdolna ich zrozumieć, znosić, niezdolna, aby ich zrozumieć, wniknąć w ich głowy, w ich ciała. Dwóch mężczyzn i jedna kobieta, dwaj bracia i jedna siostra. Jedyne, co nas łączy, to miłość do zimy we wszelkich jej postaciach. Gardzimy łzawą jesienią i czułostkową wiosną, nienawidzimy błogości i rozluźnienia lata.
Louis.
Spędził większą część swojego życia w małym gabinecie o ścianach wyłożonych dębem, przy ulicy Hochelaga, w rejonowych przychodniach, poczekalniach, na korytarzach szpitala Maisonneuve-Rosemont, z nosem w bakteriach, ropie, najobrzydliwszych dziurach i zakamarkach naszego ciała. Zatkany nos.
Doris.
Przez większą część życia pochylony nad planami parków i ogrodów, żyjący w rozproszonym świetle i wilgoci zimowych ogrodów, w ciszy swoich kwiaciarni, czy może raczej sanktuariów, pachnących i spokojnych. Z Internetu cały świat zna jego ikebany fusion, borealne bonzai, archipelagi ogrodów, metyzacje krajobrazów.
Louis w ludzkiej materii, Doris w roślinnej i mineralnej, Louis wysoki i dobrze zbudowany, Doris mały i żylasty, jeden spięty ekstrawertyk i sangwinik, drugi też spięty, ale zamknięty w sobie. Jeden palacz, drugi niepalący. Smakosz win i smakosz herbaty. Smakosz win, który chciałby zostać smakoszem herbaty, i smakosz herbaty, który brzydzi się winem.
Ten sam poziom zamożności.
Kiedy Mały się urodził, miałam dziewięć lat, a Louis dziesięć. Już kilka lat wcześniej przeprowadziliśmy się na drugą stronę rzeki. Rodzice poprosili na chrzestnego lokatora z pierwszego piętra, Rainiera-Léopolda Oslera – w tamtym czasie znanego tylko nam – bo ojciec dogadywał się z nim w kwestiach teologicznych. Zanim jednak zdecydowali się na wybór chrzestnej, wydarzył się dramat z nożem kuchennym. Na szczęście był to fałszywy alarm, lecz Osler wyjechał w nieznanym kierunku; teraz wiadomo, że do Algierii, na Kubę, może do Kraju Basków.
Osler, Osler, Osler…
Jego odejście widziałam przez okno sutereny, z którego wypatrywałam Rosjan. Była epoka zimnej wojny, a Louis, który czytywał gazety i już wtedy dyskutował o polityce, zapewniał mnie, że Rosjanie nadejdą przez Biegun Północny, wpłyną na łodziach podwodnych Rzeką Świętego Wawrzyńca i każą nam się wyrzec naszej katolickiej wiary. Przecież w Fatimie Maryja płakała nad losem Kanady². Wypatrywałam okrętów wojennych, kompletnie nie mając pojęcia o historii świata.
Osler odszedł o świcie. Miał czarną pelerynę, beret, buty z czarnej skóry. Z powodu tej peleryny i beretu na wspomnienie z tamtego dnia, jakie po nim zachowałam, nakładają się zdjęcia André Gide’a. Młody i dumny ze swoją blond brodą, intensywnym i egzaltowanym spojrzeniem. Stał wyprostowany jak struna pod jedyną elektryczną żarówką na ulicy, która czyniła nam zaszczyt, że znajdowała się przed naszym domem. Przyjechała taksówka. Taksówka! Tylko on jeździł taksówkami! Potem w ciągu dnia pani Toussaint, jego „gospodyni” przyniosła nam czek. Oslerowi nigdy nie brakowało pieniędzy. Pani Toussaint prasowała jego koszule, gotowała mu i sprzątała. Była to żywiołowa jejmość, zawsze w dobrym nastroju. W naszym środowisku ktoś taki był rzadkością. Dwoje oryginałów.
Nazajutrz ciężarówka firmy przewozowej najechała naszą uliczkę jak rosyjski czołg i zobaczyliśmy, jak jeden po drugim znikają meble Oslera: kredens z wyrzeźbionymi rombami, ozdobna szafa, komoda i pojemnik na chleb, wyszukane w najdalszych zakątkach naszych wsi za dawną posiadłością Cap-Aurore. Co się stało z tymi meblami? Tego też nie wiem.
Kiedy Osler wyjechał, rodzice zdecydowali, że to my będziemy chrzestnymi mającego się urodzić dziecka. Brat naszej matki, jezuita, na którego mówiło się „ojciec Doris”, wyjaśnił nam, że gdyby rodzice pomarli, do końca naszych dni będziemy jego opiekunami. Do chrztu miała je trzymać kuzynka Doris, nazwana tak na cześć wuja. Tak więc, czy dziecko okaże się chłopcem czy dziewczynką, będzie nosiło imię Doris.
Wody odeszły mamie pewnego wczesnego poranka. Dziadek Aubin, mały chłopina o zdartym głosie, śmierdzący fajkowym tytoniem, przyjechał z miasta autobusem, żeby się nami zaopiekować, przywożąc torbę naszych ulubionych czekoladek: Kit Kat, Caravan i Caramilk. Ojciec był na wyprawie.
Na chrzcie Doris miał na sobie długą suknię, która posłużyła do tego celu najpierw nam, z tą różnicą, że Louisa i mnie ochrzcił w Montrealu kanonik L. G.³ Kiedy ojciec Doris położył mu sól na języku, żeby wypędzić z jego ciała demona, malec nie zareagował. Wydaje mi się, że już wtedy omiatał świat swoimi oczami niczym kogut na wozie policyjnym, ale wszyscy mi mówią, że dopiero co urodzone niemowlę się nie rozgląda. Z tego względu że nie mam dzieci, każdy uważa się w tej kwestii za mądrzejszego ode mnie.
Ku rozpaczy naszej matki był małym chłopcem z odstającymi uszami. „Łeb jak radar, mały skurwielinek, nieszczere to i podstępne” – zacznie o nim już niedługo mawiać nasz ojciec. Co było pierwsze: kura czy jajo? Jedyne, co się da powiedzieć, to, że Doris urodził się już w cieniu podejrzenia.
Po chrzcie matka podała ptifurki i kanapki z chleba z okrojoną skórką, zamówione w cukierni. Podczas gdy dorośli gawędzili, Louis i ja wślizgnęliśmy się do pokoju, gdzie spał Mały, a który do tej pory był n a s z y m pokojem. Na miejscu naszego łóżka rodzice postawili wyłożoną satyną kołyskę odziedziczoną po przodkach. Nas przenieśli do „wykończonej sutereny”. Kiedy wprowadziliśmy się do tego domu, rzeka wylewała na wiosnę i woda wchodziła do podpiwniczenia. Ojciec kazał zainstalować pompę i zlecił Oslerowi położyć „solage”. Mówiono, że Rzeka Świętego Wawrzyńca nie będzie już wylewać, że się ją ureguluje, ale mimo to bałam się żyjących w ściekach szczurów, które mogły wejść rurami kanalizacyjnymi i muszlą klozetową.
Osler potrafił zrobić wszystko. Widział wojnę, znał się na ciesielce, stolarstwie, umiał robić meble, mieszać zaprawę. Twierdził, że na to, co nasz ojciec nazywa „solage”, powinno się mówić „fundamenty”. „Osler to taki Jack of all trades”⁴, powiadał z zawiścią ojciec. On sam nie umiał zbyt wiele zrobić w domu. Potrafił tylko polować, łowić ryby, poruszać się w lesie. Kiedy potrzebował wyrazić zawiść pomieszaną z pogardą, używał jakiegoś angielskiego słowa.
Uchyliliśmy drzwi do naszego dawnego pokoju, gdzie unosił się teraz zapach talku, skisłego mleka i zielonej niemowlęcej kupy. Louis chciał zobaczyć, czy można się pobawić z tym naszym braciszkiem, który ściągnął na nas szyderstwa sąsiadów. „Wasza matka jest za stara, żeby mieć dziecko”, drwili Kulniccy, nasi wrogowie z naprzeciwka, biedacy zamieszkujący dawny domek letni. „Wasza matka ma siwe włosy! Jest za stara! Cardinalowie będą mieli dziecko! Ha, ha, ha…”.
Próbując je wyjąć z kołyski, Louis zaplątał się w tiul, a dziecko zaczęło krzyczeć stentorowym głosem, jakim dysponują wszystkie noworodki. Gapiliśmy się w jego małą buzię, bezzębną i szkarłatną, dziąsła czerwone jak rany, w jego cierpiącą twarz. Miał kolkę, był głodny, ryczał, od chwili gdy się pojawił, nigdy nienasycony, nic nie było w stanie go uspokoić. Tyran. Nasza wyczerpana matka nie potrafiła zadośćuczynić jego wymaganiom.
Ale jej mały palec mówił jej wszystko. Przybiegła, szybka jak wiatr, jakby wyrwana ze snu, wrzasnęła do nas szeptem (naprawdę potrafiła krzyczeć szeptem): „Ależ na miłość boską, co robisz, Louis? Chcesz zabić to dziecko?”.
C h c e s z z a b i ć t o d z i e c k o?
Oczywiście, że my, chrzestny i chrzestna, nigdy nie pomyśleliśmy, żeby zabić naszego brata-chrześniaka, i nigdy tego nie zrobiliśmy, ale ta myśl została zasiana w naszych głowach.
Działo się nie najlepiej. Ojciec przegrał konkurs. Był mierniczym-geometrą i pracował dla „Korony” – dla szczerozłotej korony, która stawiała nas ponad zwykłymi śmiertelnikami, pozwalając nam patrzeć z góry na naszych sąsiadów. „Korona” stawiała nas na piedestale. I oto stracił możliwość awansu w administracji tej „Korony”, która panowała nad ziemiami i lasami królowej Anglii⁵. Wedle tego, co nam zawsze powtarzał, nie mówił wystarczająco dobrze po angielsku. Więc nasza matka popadła w „depresję”. Tak brzmiała nazwa nowej choroby, wynalazku lekarzy, bliskich wrogów, może nawet bliższych niż Anglicy. Nasi rodzice nie wierzyli w istnienie choroby psychicznej. Ojciec nigdy nie wybaczył mi, że poślubiłam Salomona Simona, psychiatrę. Wprowadziłam do rodziny szamana, wróżbitę od lędźwi, serc i genitaliów. Nie był to miły podarunek dla człowieka tak podejrzliwego.
Gdyby nasza matka jeszcze żyła, wyparłaby się tych słów: „Chcesz go zabić? To ledwo narodzone dziecko. Jeśli go upuścisz na ziemię, może umrzeć, łatwo można mu zrobić krzywdę, skroń ledwo narodzonego dziecka jest cienka jak papier, jego czaszka jest mięciutka. Czy uderzyłeś go w głowę, odpowiedz! Odpowiadaj! Co wy dwoje zrobiliście temu dziecku? Przyznajcie się?”.
Była chuda i koścista, ale brzuch miała jeszcze wydęty, plecy przygarbione, całe jej ciało pochylało się do przodu, zniekształcone ciążą. „Podejdź tutaj, Louis! Mam ochotę wytargać cię za uszy, chłopcze! Podejdź! Dotknij! Połóż tu dłoń! Jego czaszka jeszcze się nie zasklepiła, czujesz to, o tutaj? Można go zabić drutem do wełny. To dziecko może wyrosnąć przez ciebie na wariata”.
T o d z i e c k o m o ż e w y r o s n ą ć p r z e z c i e b i e n a w a r i a t a.
Miała zwyczaj prowadzić nam dłoń, żeby pokazać, jak się pisze jakąś literę, jak się obiera jabłko. Zmusiła Louisa do dotknięcia ciemiączka, które pulsowało pod puszkiem. Potem oboje, ojciec i matka chrzestni, wypatrywaliśmy, czy to dziecko nie staje się szalone.
T e n d z i e c i a k n i e p r o s i ł s i ę n a t e n ś w i a t b a r d z i e j n i ż w y.
Dlaczego, dlaczego mówiono nam o śmierci i szaleństwie, jakbyśmy byli w stanie w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat zrozumieć tak poważne sprawy?
Osler wyjechał, Doris urodził się pod koniec lata. Lata 1957. Lata moli. Nasza ciężarna matka zrobiła wielkie porządki i całe ich chmary wylatywały z pokoju potraktowanego środkami antymolowymi. Wymierzona w nas bezimienna plaga. Mole wszystko zniszczyły: nasze zimowe płaszcze z granatowej wełny, z czerwonym paskiem i kapturem, ślubny garnitur i suknię panny młodej. Egipska plaga w dolinie łez. Wszy w naszych krzewach różanych, koty przychodzące się załatwiać pod naszymi oknami, brudne opakowania, które sąsiedzi polecali wiatrowi przywiać pod nasz dom razem z pyłkami swoich dmuchawców i jesiennymi liśćmi, a teraz jeszcze te mole. Wszystko przywiewa od Kulnickich, tych gołodupców, których bez wstydu mierzyliśmy wzrokiem, bo mieszkali w domku letnim, a my, po przeciwnej stronie drogi, w prawdziwym wiktoriańskim domu z wieżyczką jak w baśniach.
Lato moli, lato manny, jak mówiło się na owady zapychające drzwi z moskitiery. Te drzwi ojciec nazywał screens. „Maurice, mów przy dzieciach czysto po francusku!” Używał angielskich słów, żeby odreagować, screens, sink, desk, żeby się zemścić na Anglikach, którzy wyciągnęli mu szczebel spod nóg, którzy „zablokowali” go na drabinie płac i którym z powodu Korony musiał „lizać dupy”.
Owadzia „manna” nie ma nic wspólnego z tą, która wraz z rosą opadała na pustyni dla Hebrajczyków, ale w tamtym czasie myślałam, że chodzi o to samo. Mój mąż Salomon Simon co roku otrzymywał puszkę irańskiej manny od jednego ze swoich dawnych studentów z Douglas Hospital. Studenci Salomona kochali go jak ojca.
W latach przed Salomonem, w tych limbach z okresu przed Montrealem, zabawialiśmy się, rzucając płaskimi otoczakami nad brzegiem Rzeki Świętego Wawrzyńca. Osler nazywał to „puszczaniem kaczek”. Byliśmy jedynymi dzieciakami w okolicy z wyjątkiem Kulnickich, z którymi nie rozmawialiśmy już, kiedy urodził się Doris, z powodu zatargu na lodowisku hokejowym pomiędzy Louisem a najstarszym z dzieci sąsiadów. Można by pomyśleć, że żyliśmy w społeczności, którą dzisiaj nazywa się „wielokulturową”, ponieważ nad nami mieszkał Osler, z pochodzenia Belg, a naprzeciw nas ci Kulniccy, których nasi rodzice uważali za „imigrantów”. Tak jednak nie było. Całe lata później Christian Kulnicki, wielki reżyser, który zaadaptował dla teatru jedno z moich opowiadań, powiedział mi, że w XVIII wieku przypłynął na te ziemie z pułkiem najemnych żołnierzy niejaki Koulnitzszy, poślubił Frankokanadyjkę i że od tego człowieka wywodzą się wszyscy członkowie rodu Kulnickich w Kanadzie.
Brzeg rzeki śmierdział zgniłym drewnem i olejem okrętowym. Drobne fale szumiały, kiedy statki z kominami przepływały rzeką, zmierzając do portu w Montrealu. Wszystko to zniknęło wraz z uregulowaniem Rzeki Świętego Wawrzyńca, z budową drogi transkanadyjskiej. Przed regulacją rzeka wylewała rokrocznie jak Nil, woda wchodziła do ogrodów, nawadniała wielkie wierzby. Wiosną pływało się po ulicy łodzią. Żeby zejść do podpiwniczenia, ojciec wkładał gumowe wodery. Latem zakotwiczał łódź na końcu dróżki przechodzącej przed naszym domem, żeby przed wschodem słońca wypłynąć z Oslerem na połów ryb. Na brzegu rzeki matka uprawiała truskawki i maliny. Bawiliśmy się na wertepach, nieopodal zasieków z drutu kolczastego i baraków armii kanadyjskiej. Louisowi udawało się puszczać po dziesięć kaczek na raz. Dorisowi nigdy nie udała się nawet pojedyncza. Nie poznał Oslera. Kiedy się urodził, prace nad uregulowaniem Rzeki Świętego Wawrzyńca już się rozpoczęły. Nad brzegami wielkiej rzeki nic już nie było podobne do tego, co można zobaczyć na akwareli kupionej przez naszego dziadka od miejscowego malarza o nazwisku Marc-Aurèle Fortin⁶.
Nasz dziadek Cardinal był kolekcjonerem gromadzącym „Canadiana”, a nasz ojciec kontynuował jego pasję. Według Dorisa to właśnie ten dziadek postawił antysemicką tabliczkę przy wjeździe do wsi w Laurentydach⁷ założonej przez jego ojca, Mardocheusza Cardinala.------------------------------------------------------------------------
¹ W standardowej francuszczyźnie istnieje mało form żeńskich na oznaczenie zawodów uważanych w patriarchalnym społeczeństwie za męskie. Począwszy od rewolucji feministycznej w Quebeku (lata siedemdziesiąte XX wieku), zaczęto masowo używać form żeńskich, co ma nawet umocowanie w ustawodawstwie; na przykład na kobietę sprawującą funkcję ministra mówi się nie le ministre, lecz la ministre (la – żeński rodzajnik określony). W wypadku „pisarza” (l’écrivain) w Quebeku przyjęła się forma żeńska (l’écrivaine), stosowana czasem także we Francji, ale mężczyźni i część kobiet urodzonych w latach 1940–1950 za poprawną i „naturalną” uważają tylko formę męską (écrivain).
² Matka Boska objawiona pastuszkom w Fatimie pod koniec pierwszej wojny światowej miała ponoć powiedzieć: „Biedna Kanada!”.
³ Louis Groulx (1878–1967), kapłan Kościoła rzymskokatolickiego w Quebeku. Intelektualista o przekonaniach nacjonalistycznych, historyk, wykładowca. Wraz z Henrim Bourrassą uważany jest za czołowego twórcę quebeckiego nacjonalizmu pierwszej połowy XX wieku. Głosił, że pojawienie się „rasy” quebeckiej było zgodne z planem Bożym i że ma ona do odegrania ważną rolę cywilizacyjną. Jego myśl streścić można kilkoma hasłami wywoławczymi: mesjanizm, agraryzm, antyetatyzm i oczywiście – nacjonalizm.
⁴ Ang.: „złota rączka”.
⁵ Król Anglii – a od koronacji Elżbiety II, królowa Anglii – jest nominalnym władcą Kanady, co w wymiarze praktycznym prawie nic nie znaczy i nikomu nie przeszkadza. To, co w Polsce nazywałoby się własnością państwową, w krajach brytyjskiego obszaru metropolitalnego i kolonialnego określa się jako własność „Korony”.
⁶ Marc-Aurèle Fortin (1888–1970), znany i ceniony quebecki malarz i grafik, twórca wielu pejzaży wiejskich.
⁷ Laurentydy (fr. Laurentides) – malowniczy, turystyczny region w Quebeku, położony częściowo w Górach Laurentyńskich. W Quebeku kilka kluczowych miejsc geograficznych nawiązuje nazwą do świętego Wawrzyńca (Laurentego): stanowiąca oś kraju Rzeka Świętego Wawrzyńca (le fleuve Saint-Laurent) i góry Laurentydy. W przeszłości pojawiały się nawet propozycje, aby cały Quebek nazwać „Laurentia” czy też „Laurentie” (Laurentią), a przymiotnik „laurentien” (laurentyński) bywał przez pisarzy używany jako poetycki synonim obowiązującego dzisiaj słowa „quebecki”. Słynny w Quebeku zakonnik-botanik, brat Marie-Victorin, wydał w 1935 roku kompendium botaniczne tego regionu pod tytułem Flore laurentienne (Flora laurentyńska), co świadczy o pewnej popularności tej nazwy w czasach poprzedzających definitywny triumf nazwy „Quebek”. Była to, cokolwiek utopijna, ale symptomatyczna dla istniejącej w umysłach mieszkańców tego kraju, próba znalezienia odpowiedniej nazwy dla swojej ojczyzny, po tym jak termin „Kanada” został de facto przejęty przez federację, w której „Laurentyńczycy” nie czuli się najlepiej.