- W empik go
Oko za oko - ebook
Oko za oko - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 256 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Litości godna osobo: sierota bezwzględny – ojca matki nie znałem, ciotka…
Doktor przystanął.
Zainteresował go niezwykle piękny głos dziada proszalnego, który, siedząc na kamiennych wschodach kościoła, wprawdzie w okropnym rytmie jękliwym, lecz istotnie niezwykle dźwięcznym barytonem żale swoje ku poruszeniu litości przechodniów wywodził:
– Ciotka mnie z litosierdzia koziem mlekiem wykarmiła – ciągnął dziad z charakterystyczną żebraczą afektacją.
– Corpo di Bacco – zawołał doktór, był on bowiem zawołanym melomanem, tedy zachwyty swoje muzyckie z włoska miał zwyczaj wyrażać.
– Corpo di Bacco, cóż za cudowny metal dźwięczy w głosie tego łapserdaka!
Doktor miał w tej mierze pewną rutynę. Wiadomo, jak poważnie zajmował się karjerą śpiewaczą panny Pająk, tancerki z pod „Bohaterskiego Medora”, więc już nietylko po amatorsku, ale jako znawca rzeczywisty, piękny głos umiał ocenić.
– Per dio: pierwszorzędny materjał operowy.
– Ulituj się, serdeczna osobo, – jęczał dziad–kaleka od urodzenia, dotknięty nieuleczalną ślepotą…
Doktor, poza zajęciem się karjerą owej tancerki, zajmował się równie poważnie okulistyką, było to nawet jego specjalnością oficjalną, dającą mu wybitne stanowisko społeczne, sławę, zaszczyty i fundusze do zajmowania się karjerą śpiewaczą tancerki odpowiednie a konieczne. Jako okulista tedy, wywnioskował konsekwentnie, że dziad dotknięty kalectwem oczu, niewątpliwie należeć musiał do niezliczonych jego pacjentów. Zresztą wydało mu się, jakoby głos ten był znajomy i że mu przypomina pewien dość znamienny moment w jego karjerze lekarskiej. Jeżeli wówczas nie zwrócił uwagi na przedziwne wartości artystyczne niezwykłego barytonu, to tylko dlatego jedynie, że było to przed zajęciem się karjerą tancerki, więc ucho pod tym względem miał znacznie mniej wyczulone. W każdym razie, ażeby nie pozostawać w niepewności, jako człowiek szybkiej decyzji, skręcił na pięcie i stanął przed żebrakiem.
Nie było wątpliwości.
Tak, to ten sam biedak, któremu przed laty, przez ową właściwą sobie szybkość decyzji, zamiast chorego, zupełnie zdrowe oko zoperował. Tak, istotnie. Ta sama twarz, jak prorocza, jak natchniona, pełna łagodnego smutku i rezygnacji.
– Doktorze, mistrzu nieprzepłacony, panie wzniosłego serca, miej litość nad sierotą opuszczonym, kaleką bezradnym, ślepcem absolutnym.
Tu gestem znamiennym podniósł stare pudełko od sardynek niemal do wysokości jasnej, wachlarzowo spadającej na piersi, brody pana konsyljarza.
Doktor się obruszył.
– Łotrze, czemuż to łżesz, żeś ślepiec absolutny, skoro mnie poznajesz?
Tamten krzyknął radośnie.
– Ach, ach nareszcie! Nareszcie doczekałem się. Nie zawiódł mnie mój nowy zmysł cudowny:
– Mam przed sobą słynnego doktora Huga, znakomitego lekarza, wielkiego uczonego, obywatela zasług niezmierzonych, a mojego dobrodzieja osobliwego, mojego zbawcę, twórcę mego szczęścia, całej mojej karjery, całej mojej egzystencji. Poznałem cię, doktorze nieoceniony, moim nowym przepotężnym zmysłem, bo że ślepy jestem całkowicie, o tem chyba pan najlepiej wiedzieć powinien, jakoś mi sam własnoręcznie jedyne zdrowe oko z czaszki wyłusknął.
Nie lubił słynny lekarz wspomnień podobnej natury, to też chciał już cichaczem dziadowi zniknąć z przed owego zmysłu niepojętego, ale ten go ręką za połę świetnych skunksów uchwycił.
– Słówko jedno. Chciałem ci, dobroczyńco mój nieoceniony, złożyć dowód wdzięczności. Jest to poprostu moim obowiązkiem.
– Głupie żarty – mruknął lekarz z godnością.
– Bynajmniej. Szczera, najszczersza prawda. Wdzięczność rozpiera mi piersi, rozsadza całe jestestwo. Już wtedy, w momencie, kiedy ten fatalny dla was błąd popełniliście na mojej nędznej osobie, porwała mię radość niewysłowiona – byłbym skakał, taczał się po ziemi, wył, ryczał, pękał ze śmiechu…
– Myślę, że nie było słusznych powodów do radości–zauważył lekarz z właściwą sobie ścisłością rozumowania.
– Wprost przeciwnie – wielkie, bardzo wielkie.
– A jednak… Żebrak schylił głowę.
– Przyznaję, panie doktorze, żywiłem pewne wyrachowania dość małostkowe. Co pan chcesz? Byłem wtedy ostatnim nędzarzem. Nędza ludzi znikczemnia. Uległem właściwej biedakom meskinerji. Przypuszczałem, że słynny specjalista za swój mały lapsus manu… no, pojmuje pan, panie doktorze… jakieś skromne wynagrodzenie… jakąś bonifikację… W każdym razie utrata organu, bądź co bądź…
– O ile sobie przypominam, dałem ci coś tam.
– Dwa złote – pamiętam doskonale.
– Hm… wybacz… istotnie nie miałem więcej drobnych przy sobie…
– Ale ja żalu bynajmniej nie żywię. Owszem, kwota była najzupełniej wystarczająca. Kupiłem za nią sardynek, od których pudełko oto trzymam w ręku.
Ukazał ów przedmiot, a wraz melancholijnie uśmiechnąwszy się, dodał:
– Przesunęło się przez nie groszaków niemało – mam już domek w śródmieściu… wcale, wcale…
– Ach rozumiem…
– Nic jeszcze, doktorze szanowny, nie rozumiesz. Pudełko od sardynek – to rekwizyt zbyt dostępny i, gdyby powodzenie żebractwa od niego wyłącznie zależeć miało, słowo daję, konkurencja dziadowska byłaby poprostu nie do wytrzymania.
Racz pan łaskawie zważyć, – ciągnął – że ostatecznie nie koniecznie potrzeba wyjadać sardynki osobiście, lecz owszem podobną blaszankę, z zawartości właściwej już opróżnioną, łatwo znaleźć na każdym śmietniku miejskim, że tem samem łatwo przeniknąłby do procederu dziadowskiego ów dyletantyzm fatalny, który tak zgubnie zaciężył na wszystkich dziedzinach naszego życia ekonomicznego, intelektualnego, artystycznego, ba, sentymentalnego, czy erotycznego, jeśli pan woli.
Tu konieczna jest zawodowość zupełna, niewątpliwa, niepodrabiana. Tu konieczny jest zmysł swoisty.
– Wiem już: – przerwie doktor – ciężkie kalectwo rzeczywiste daje ci, biedaku, że tak powiem, rodzaj mistrzowstwa zawodowego w cechu.
Żebrak uśmiechnął się pobłażliwie i lekceważąco machnął ręką.
– Hej, hej, daleki pan jest od istoty rzeczy. Jest tu między nami wielu ślepców rzeczywistych, niewątpliwych, kalekich w całem, najkorzystniejszem słowa tego, znaczeniu. A co mają? Głód, chłód, niewygody, zatargi z policją, lekceważenie publiczności – nędza, nędza najczarniejsza! Zresztą wielu niewidomych pracuje i to, proszę mi wierzyć, pracuje nieraz bardzo ciężko.
Zatem, jak pan widzi, przenikliwość pańska, panie konsyljarzu, nie sięga zbyt głęboko w istotę wielu zjawisk, tak pospolitych jednak i codziennych. Nie o kalectwo samo tu chodzi, ale o pewne, wypływające z niego pośrednio lub bezpośrednio, przeobrażenia psychiczne, normujące stosunek nasz do życia. Ja, osobiście, przeobrażeniom tym uległem bezpośrednio po pańskim lapsusie, to jest po kompletnem przez pana, panie konsyljarzu, oślepieniu. W tej chwili odczułem, że stosunek mój do życia, czy, ściślej mówiąc, do rubla zmienił się radykalnie, to jest unormalnił się nagle, uzdrowotnił, wyprostował.
– To ciekawe.
– I pouczające – dodał żebrak. Ale pan nie siada…
Wskazał miejsce na wschodach obok siebie.
– Ha, mruknął doktor, nieco tą propozycją stropiony – dziękuję, postoję.
– Opowieść moja będzie długa.
– Nic nie szkodzi, mam ciepłe futro.
– Tedy zaczynam, – prawi dziad, wychodząc już zgoła z właściwego dziadowskiego tonu – zaczynam od początku.
– Stosunek mój do życia, czy ściślej, jak to zresztą już zaznaczyłem, do rubla był zawsze obrzydliwie nienormalny, fałszywy, poprostu kaleki. Drogą analogji i wyłączeń, zresztą drogą wszelkich innych metod poznawczych, doszedłem ostatecznie do zdjagnozowania swego stanu i stwierdzenia, że choroba jest dziedziczna, więc nieuleczalna.
Istotnie, stosunek już ojca mojego do rubla był fatalny i szło to widocznie, jako obarczenie familijne, jako spadek nieszczęsny po przodkach, jako stygmat czy kalectwo rodowe, którego, mimo najheroiczniejszych zabiegów leczniczych, pozbyć się nie byłem w możności. Nie pomogło staranne, bardzo realne wychowanie, nie pomogły najwymowniejsze przykłady z najbliższego otoczenia, nie pomogły wzorowo stosowane hygjena i profilaktyka.
Zło tkwiło strasznie głęboko.
Wyrażało się ono w sposób dwojaki. Przedewszystkiem nie umiałem wzbudzić w sobie należycie świętego szacunku dla rubla, dla takiego zwykłego pojedyńczego rubla, nie mówiąc już o kopiejkach i groszach, a powtóre, biorąc rubla, choćby takiego, który mi się najświęciej należał, rumieniłem się, jakbym popełniał coś kompromitującego.
Co pan chce? – westchnął ciężko – możemy rozumować logicznie, tymczasem w praktycznem zastosowaniu, przez jeden taki głupi odruch, całe rozumowanie fika niemożliwego kozła i, zamiast usiąść wygodnie, stajemy na głowie wbrew wszelkiej logice i korzyści realnej.
Zrozumiałem, że jestem skazany beznadziejnie, jeżeli mnie jakieś wydarzenie niezwykłe nie wytrąci z fatalnej orbity, po której krążyć musiałem z nakazu mego psychicznego upośledzenia. Zdawna przestałem wierzyć w skuteczność wszelkich paljatywów, mogła to uczynić jakaś niesłychanie śmiała operacja.
Marzyłem o spadku po wuju w Ameryce, o wygraniu na loterji, o rozbiciu banku w Monte-Carlo.
Stało się inaczej…
Zanim przyprowadzono mnie do szpitala w stanie, w jakim ci się, szanowny konsyljarzu, przedstawiłem, nie z jednego pieca chleb jadałem. To jest, dokładniej rzecz określając, jeść próbowałem, bowiem, niestety, stale między apetytem a chlebem kładło się w poprzek przeklęte kalectwo. Oto bywałem śpiewakiem, inżynierem, budowniczym, nauczycielem języków starożytnych i matematyki, palaczem przy samochodach, dziennikarzem, kupcem, fabrykantem, rolnikiem, bankierem. Mogę sobie oddać sprawiedliwość, że na każdem stanowisku stawałem pewną, mocną stopą, interes zaś każdy budowałem na tęgich, niezachwianych, zda się, podwalinach finansowych; cóż, kiedy zawsze znowu, czy to na stanowisku społecznem, czy w interesie finansowym, znalazł się ktoś, kto, dając mi rubla, starał się mnie przy tem haniebnie naciągnąć. Wtedy wzrok mój spotykał się z wzrokiem takiego sprytnego pana i, rzecz dziwna, pomimo, iż uznawałem stosunek jego do tych rzeczy za najzupełniej normalny, za jedynie słuszny i konieczny, zaczynałem się za takiego pana rumienić.
Naturalnie w pryzmacie mojego kalectwa załamać się to musiało w sposób patalogiczny, wywoływało to mianowicie odruch niepochamowanego zażenowania. Nie wiem już ostatecznie, czym się wstydził za kogo, czy za siebie, to pewna, żem się w chwilach podobnych mieszał straszliwie, spuszczał oczy i owego rubla wstydliwego wyrzekał odruchowo.
Tak się zaczynała ruina.
Potem, spłacając stare zobowiązania kosztem najkonieczniejszych potrzeb życiowych, spadałem coraz niżej, aż na samo dno nędzy. Toż wówczas, kiedy mię przyniesiono do szpitala, byłem obdartym, bezdomnym włóczęgą, żartym przez jakieś choróbsko, które mi zaprószył przypadkowo towarzysz przytułku noclegowego.
Proszę mi wierzyć – ciągnął, zapalając się – nie bardzo troszczyłem się o rezultat operacji chorego oka. Było mi wszystko gancpomada. Nagle… trach! Drugie oko djabli wzięli…
W tej chwili przyszło jakby uczucie niewypowiedzianej ulgi, w świadomości, że gdyby mnie kto najbezczelniej chciał naciągnąć, nie spuszczałbym oczu z tej prostej przyczyny, że ich nie mam.
Ba, teraz, teraz rozpocząć interes jakikolwiek!
Niecierpliwie oczekiwałem chwili opuszczenia szpitala. Natychmiast też po wyjściu kupiłem sardynek, które, nawiasem mówiąc, smakowały mi niewypowiedzianie, z pustem zaś pudełkiem zasiadłem na wschodach jakiegoś kościoła. Już dnia pierwszego, po opatrzeniu potrzeb najkonieczniejszych, które, jak zgadnąć łatwo, zbyt wygórowane nie były, udało mi się część dochodu, przez wielki dla groszaków tych szacunek, skapitalizować. Po roku nabyłem niewielką chałupkę na Pradze. Niebawem chałupkę zamieniłem na małą kolonijkę podmiejską, którą wszakże natychmiast z pewnym zyskiem odprzedałem i za pieniądze stąd otrzymane przyszedłem do wcale ładnej kamieniczki na jednej z ruchliwych ulic miasta. Ma się rozumieć w te pędy nadbudowałem trzy piętra, machnąłem windy, elektryczność, centralne ogrzewanie, podnosząc oczywiście komorne…
– Proporcjonalnie…
– Nie, panie, bez wszelkiej proporcji.
– Powinszować.
– Panu to zawdzięczam. Panie, pomyśleć, że gdyby mi pan był za swój lapsus zapłacił w stosunku do istotnej wartości mojego biednego włóczęgowskiego oka… no, sto, dwieście, trzysta rubli… Mizerja – przejadłbym pieniądze i trwał w nędzy beznadziejnej do końca. Ale uczucie, że ja pana widzieć nie mogłem, kiedy mi pan dwa złote wsunął w łapę, że nie musiałem spuszczać oczu…
– Oh, doprawdy, – przerwie ten skromnie – czyż warto o tem mówić?
– Warto, warto. Bowiem dzięki momentowi temu nastąpił we mnie ów przełom upragniony, ów zwrot konieczny, owo unormalnienie stosunku mego do wielu spraw życia. Dzięki momentowi temu, pozbyłem się chorobliwych odruchów i uodporniłem w walce o rubla.
To pańska zasługa.
– No, nie przesadzaj pan.
– Nie przesadzam i chcę być wdzięczny. Niewdzięczność jest najobrzydliwszą z przywar ludzkich. Szukałem pana. Oddawna na każdego w lepiej skrzypiących butach przechodnia wołałem: doktorze. Wiedziałem, że mi kiedyś na wołanie to odpowie pan swoim głębokim basem i że ja będę mógł z długu zaciągniętego nareszcie się wypłacić.
– No, no, proszę niech pan o tem nie myśli.
– Już pomyślałem. Bo właśnie panna Pająk…
– Co?
– Bo właśnie panna Pająk zwierzyła mi się, że protegowanie jej jest ponad siły pańskie, że pan miewa z tego powodu kłopoty… pewne trudności płatnicze, to też postanowiłem ulżyć panu ciężaru.
– Jakto?
– Zająć się losem tej wdzięcznej osóbki całkowicie.
– Łajdak! Jakiem prawem?
– O, mój Boże… No, rozporządzam znaczniejszymi funduszami. Proszę pana, niezrównana ta artystka, posuwając się w hierarchji społecznej, dzięki kulturze, jaką jej dajemy, uczę ją bowiem śpiewu… w wolnych chwilach.
– Pan?
– Ja. Otóż, powiadam, posuwając się w hierarchji, podnosi w odpowiednim stosunku stopę wymagań życiowych i stanęła ostatecznie na szczeblu… na którym… którego… Ha, cóż, wszystko ma swoje granice… i człowiek, żyjący wyłącznie z pracy rąk własnych, choćby przy najrozleglejszej praktyce…
– Jak śmiesz mówić mi coś podobnego?
– Proszę pana, ot już w tym roku nie mogłeś pan przyjaciółce naszej sprawić pelerynki sobolowej… musiałem ja…
– Pan? Nieprawda, dostała od babki staruszki.
– Od dziadka, panie szanowny, od dziadka.
– Po co mi pan otwierasz oczy na tę ohydę? Zacisnął pięści.
– Ach, jacy ludzie są okrutni i mściwi: oko za oko!ODPOCZYNEK
Dnia tego już od rana Mateuszowa wiedziała, iże ze starym będzie koniec.
Tako ono i ciotka Nastazja mówiła, która, wiadomo, baba była na chorobach się znająca, boć przecie bez mała od pół wieku całką wieś w potrzebie kurowała.
Kurowała ona i Mateusza, jako módz, najlepiej, ile że siostrzanowi rodzonemu starania, choć i bez wielkiej nagrody, nie skąpiła. Zamawiała stara, okadzała, borsuczą tłustością w dołku mazała, ziele święcone, co najskuteczniejsze, a insze, osobliwie na nowiu pod mogiłkami zbierane, dała pić, aże wraz machnęła ręką.
– Dziś, jutro – mówi – bolenie pod serce podejdzie i… "Mocny Boże" nie pomoże.
Ludzka rzecz: jakby stary – mówi – na siłach opadł, a z barłogu się ruszyć nie chciał, już mu jeno po księdza ślijcie, bo ostatnia jego godzina wybiła.
Poprawdzie próbował Mateusz do dnia z łóżka się zwlec, bodaj cieluchy obrządzić, toż do onej strzechy na stodole by najpilniej się brać, ile że jesień była za pasem i, nie daj Bóg, deszcze rychło lać zaczną, ale nijak nie zdołał. Okrutne kolki w boki go sparły, że oddech zabijało. Leżał na pościeli, jako kłoda i jeno jęczał nieludzkim głosem a mamrotał.
– Jakże to – myśli – dzieckam a babie taką robotę ostawić mam, której i chłop nie każdy uradzić potrafi. Jakże to bez poszycia stodoła pod zimę będzie i całą chudobę mało nie gorzej na zatracenie wydać przyjdzie.
Markocił się oną stodołą niemało, ale widzi co mu zapisano, tedy przez ściśnięte od bólu zęby krzyknie:
– Księdza!
Porwała się Mateuszowa od komina, kędy świniom w saganie kartofle warzyła, i jakoby oto na one wołanie czekała, trzaśnie w kark Kazka.
– Chybaj, bąku, a żwawo do Niechcic na plebanję, pocałuj dobrodzieja w rękę, i proś, żeby z olejami świętymi do nas duchem jechał, bo tatuś umierają.
Wysłała jeszcze Jagnę pod las po ciotkę Nastazję, małe dzieci z Marcysią wyprawiła do sadu, a sama stanęła podle łóżka i pogląda na męża.
On tchnie ciężko, piersiami okrutnie robi, że, dziw, nie pękną.
– Źle z tobą mężysiu?
– Źle.
– Już, mi chudziaku, nie pociągniesz?
– Zamrą.
Dwie wielkie łzy wytoczyły się kobiecie z pod powiek i zbiegły szybko po zwiędłych policzkach. A potem jakby się przerwały upusty, płynęły po tych policzkach zwiędłych długie, nieprzerwane łez strumienie.
Mateuszowa płakała. Żałosne łkanie wstrząsało jej ciałem. Szloch głośny mieszał się z bulgotaniem kartofli na kominie. Nagle kobieta przestała płakać. Wydobywające się z oczu łez perły pięścią wtłoczyła z powrotem pod powieki, nos utarła fartuchem.
– Żal żalem, a świniakom źreć dać trzeba.
Splunęła w ręce, energicznym ruchem dźwignęła ogromny, dymiący się sagan i wyniosła go na podwórze.
Mateusz sam został w izbie.
* * *
Kazek, jak przystało, kopnął się z miejsca co siły w nogach. W poczuciu ważności sprawy przez wieś pędził jak strzała, odkrzykując tylko nawołającym go chłopakom:
– Tatuś mi umierają.
Ale wieś długa była i nim do końca dobieżał, tchu mu w piersiach nie stało, zwolnił więc kroku, ile że droga pod górę szła i dobrze była piaszczysta. Na górce, chłopcy, co bydło gromadzkie na wygonie paśli, zebrali się w kupę pod figurą, psoty przejezdnym wyprawiać. Kiedy Kazka ujrzeli, jęli go łapać, żeby z nimi do towarzystwa przystał.
– Puszczaj – mówi im – po księdza na plebanję do Niechcic idę, bo mi tatuś umierają.
– Głupiś – odrzekną – księdza na plebanji niema. Widzielim jako dopiero co tędy na bryczce jechał – musi do dziedziczki z Topolowa.