Okres półtrwania - ebook
Okres półtrwania - ebook
Drugi tom serii postapo "OPAD" Františka Kotlety
Wojna się skończyła. Po dawnej planecie pozostały tylko wspomnienia i zgliszcza po uderzeniach setek nuklearnych głowic. Stary świat zniknął, a nowy jest całkiem inny – dziki, bezwzględny, radioaktywny... Resztki ludzi próbują przetrwać w jego ruinach i zbudować coś na kształt cywilizacji. Są jednak i tacy, którzy nie chcą cywilizacji. W rzeczywistości nie chcą też dziczy. Pragną tylko jednego – dokończyć robotę, którą światowe mocarstwa rozpoczęły swoją wojną. A przeciwko nim stoją ci, którzy wierzą w nowy początek. Ale czy ten świat jest w ogóle wart ocalenia?
Strony: 320
Tłumaczenie: Ilona Gwóźdź-Szewczenko
František Kotleta – najpoczytniejszy czeski pisarz sci-fi i fantasy ostatniej dekady. Wydał ponad 40 książek, sprzedając ich łącznie około pół miliona. Najwięcej fanów zyskał „Opad” (w oryginale „Spad”), który otwiera czterotomową postapokaliptyczną serię. W przekładzie na język polski wydano oba tomy cyberpunkowego „Undergroundu”.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-65558-95-4 |
| Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Wojna się skończyła. Po dawnej planecie pozostały tylko wspomnienia i zgliszcza po uderzeniach setek nuklearnych głowic. Stary świat zniknął, a nowy jest całkiem inny – dziki, bezwzględny, radioaktywny... Resztki ludzi próbują przetrwać w jego ruinach i zbudować coś na kształt cywilizacji. Są jednak i tacy, którzy nie chcą cywilizacji. W rzeczywistości nie chcą też dziczy. Pragną tylko jednego – dokończyć robotę, którą światowe mocarstwa rozpoczęły swoją wojną. A przeciwko nim stoją ci, którzy wierzą w nowy początek. Ale czy ten świat jest w ogóle wart ocalenia?__Wielki sukces jest podsycany
przez wiatr drobnych niedogodności._
_(Japońskie przysłowie)_
Facet leżący obok miał na prawym ramieniu wytatuowany znak niewolnika. Próbował się go pozbyć, przypalając skórę rozżarzonym żelazem, ale pomimo blizn po oparzeniach piętno wciąż obwieszczało światu, że właściciel tej skóry był kiedyś podczłowiekiem. Nawet pył i ukąszenia komarów, które zdobiły jego znamię w trzech miejscach, nie zdołały tego przykryć. W tym roku pojawiło się cholernie dużo owadziego ścierwa. Ciekawe skąd się brało, bo wiosna była tak sucha, że musieliśmy zacząć skraplać wodę, żeby połowa miasta nie zdechła z pragnienia. A dziś zrobiło się wyjątkowo gorąco. Tak gorąco, że nawet nie miałem ochoty zapalić cygara.
Ale w końcu jakoś się przemogłem, oparłem plecy o pień usychającego świerka i zapaliłem tytoń z naszych pierwszych zbiorów. Udało nam się kupić kilka nasion od grupy wędrownych bułgarskich handlarzy i, o dziwo, w Brnie przyjęły się całkiem nieźle. Ale prawdziwych cygar, takich jak te, które robili na Kubie, nie dało się z tego zrobić. Nie wiem, czy chodziło o to, że nie zwijała ich na swych udach gruba Murzynka, ale ten smak – cóż, to nie było to samo. To trochę tak, jakby zblazowany barman podsunął ci colę zero zamiast normalnej. No tak… stare dobre czasy, kiedy to był mój jedyny problem.
– Widzisz coś? – zapytałem faceta, którego zwali Bob.
Był Czechem. Przybył do Brna z całą rodziną bez grosza przy duszy i aby ją utrzymać, sprzedał się w niewolę. Wraz z grupą innych przybyszy spędził kilka ostatnich lat, czyszcząc i odnawiając miejską kanalizację. A kiedy okazało się, że podczas wojny służył w wojsku, wyciągnąłem go z kanałów i dałem mu nową pracę.
Na moje zapytanie mężczyzna tylko potrząsnął głową. Trzymał lornetkę przyciśniętą do oczu. Podczas gdy reszta facetów ostentacyjnie się nudziła i gapiła w niebo, dłubiąc w nosie lub drapiąc się po kroczu, Bob naprawdę się starał. Wyglądało to tak, jakby nawet po tym, jak to kazałem uwolnić wszystkich niewolników, czuł, że musi wykonywać lepszą robotę niż inni, bo w przeciwnym wypadku zbierze cięgi.
Nasz punkt obserwacyjny znajdował się na wzniesieniu, z którego mieliśmy względnie dobry widok. Słowo „względnie” jest tu jak najbardziej na miejscu, ponieważ otaczający nas obszar porastały brzozy i olchy osiągające wysokość około pięciu metrów. Zaciągnąłem się cygarem i pacnąłem komara. Zwykle gęsty dym tytoniowy potrafił je odpędzić, ale ten był jakoś szczególnie agresywny. Przy trzeciej próbie rozmazałem go w końcu na mojej starej kamizelce wojskowej.
– Pułkowniku, ktoś nadchodzi – odezwał się Bob.
Podszedłem do niego z cygarem w ustach. Podał mi lornetkę i wskazał ręką w kierunku zachodzącego słońca. Przez chwilę ustawiałem ostrość i wpatrywałem się w drzewa, aż w końcu dostrzegłem prawie niezauważalny tuman pyłu, przedzierający się przez zwiędnięte liście brzóz. Między drzewami pędził jeździec na koniu. Gdyby nie było tak sucho, nic byśmy nie zobaczyli.
Zaciągnąłem się mocno cygarem.
– Na koń! – rzuciłem rozkaz, a senni i znudzeni mężczyźni natychmiast się ożywili.
* * *
Wpadliśmy na siebie tuż pod naszym punktem obserwacyjnym. Tym jeźdźcem okazała się Alice. Była czymś w rodzaju mojego ochroniarza, moją prawą ręką, matką i córką w jednym.
– Jest ich więcej, niż się spodziewaliśmy. Sześć ciężarówek i co najmniej dwadzieścia pięć osób na koniach – oznajmiła po zatrzymaniu swojego gniadego konia. Wokół niej wzniosła się chmura pyłu z zaschniętej gliny.
– Mają ropę? – zapytałem zaskoczony.
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Ciągną ich konie. Zabrali z ciężarówek, co się dało, żeby były lżejsze, i każdą ciągnie sześć par koni. Strzelcy wydają się bardzo ostrożni. Prawdopodobnie już doszły do nich wiadomości o nowym porządku w okolicy.
– Ale prawdopodobnie nie aż takie, aby objechali nas szerokim łukiem. – Uśmiechnąłem się, ocierając brudny pot z czoła. Kurz był wszechobecny.
Odwróciłem się do mojego oddziału – piętnastu facetów. W większości byli żołnierzami lub weteranami wojny domowej, a pozostali to całkiem nieźle wyszkoleni rekruci z szeregów wyzwolonych niewolników. Jeśli tego nie spieprzymy, mamy szansę wygrać bez znacznych strat w ludziach.
_Znaczne straty w ludziach_ – takie zwroty przychodziły mi do głowy automatycznie. To pierwsza rzecz, jakiej uczy się każdy dowódca na prawdziwej wojnie – nie nazywać rzeczy po imieniu. Ludzie nie umierają, ale _dochodzi do strat w ludziach_. Analogicznie: wróg nie zostaje zabity, ale _wyeliminowany_ lub ewentualnie _unieszkodliwiony_, a miasto nie zostało splądrowane, lecz _jego potencjał militarny został znacznie zmniejszony._
– Ryan i Crash jadą za nimi, ale kiedy pokonamy wzgórze, ujrzymy ich nawet z odległości kilometra. Zostawiają za sobą chmurę pyłu wielkości Meksyku. – Alice uśmiechnęła się.
Wyciągnęła zza pasa manierkę i napiła się. Następnie spięła konia i kłusem popędziła z powrotem.
Ruszyliśmy za nią.
* * *
Alice miała rację w kwestii chmury pyłu. Dzięki niej karawana była widoczna z daleka. Ciągnęła się na dobre trzysta metrów, a ja gorąco współczułem biedakom w dwóch ostatnich autach, ponieważ zostali dosłownie zanurzeni w tym pyle. Droga, którą jechali, była po prostu ubitą ziemią, więc teraz zamieniła się w pokryty pyłem szlak. Mogli pojechać starą asfaltówką, ale zaprowadziłaby ich zbyt blisko Brna. Poza tym gorący, lepki asfalt nie jest najlepszy dla koni.
Ale przez naszą ziemię musieli przejechać – zmierzali bowiem do Pragi, gdzie za niewolników dawano najlepszą cenę. Pędziliśmy wzdłuż karawany, w kierunku południa. Przez około pół kilometra osłaniał nas młodnik, a kiedy słońce w końcu przestało palić, czyli mogło zrobić się już około szóstej lub siódmej po południu, wyprzedziliśmy ich na tyle, by przygotować zasadzkę.
* * *
– Gdzie jest Ryan? – rzuciłem nerwowo w stronę Alice.
Miałem nadzieję, że natkniemy się na niego po drodze. Poza tym chmura pyłu na horyzoncie zbliżała się do nas dość szybko, choć większość chłopaków nie wykopała jeszcze odpowiedniego okopu. Przynajmniej rozłożyliśmy wszystkie nasze kolczatki służące zatrzymaniu pojazdów na trasie i wokół niej.
– Prawdopodobnie obserwują ich z północy. Gdy zacznie się walka, pozycję wskażą panu krzyki konających, pułkowniku. – Uśmiechnięta Alice w końcu zdjęła z pleców swój AK-12, genialny produkt powstały na skutek ewolucji słynnego kałasznikowa, po czym pobiegła na skraj lasu. Jej broń miała skuteczny zasięg do około ośmiuset metrów, więc w przeciwieństwie do chłopaków nie musiała się męczyć z łopatką polową. Ja natomiast wszedłem głębiej w las. Czekał tam na mnie Bob i pięciu naszych najlepszych jeźdźców.
* * *
Zatrzymaliśmy się wśród dorodnych dębów, dobry kilometr od przygotowanego miejsca zasadzki, dokąd wróciliśmy praktycznie po własnych śladach. Podczas gdy mężczyźni pilnowali koni, ja wspiąłem się na koronę najbardziej rozłożystego drzewa. Ujrzałem pierwszy wóz pokrytej pyłem karawany. Był taki sam jak pozostałe – ruska ciężarówka wojskowa pozbawiona silnika i cięższego wyposażenia, aby mogły ją ciągnąć konie. Tam, gdzie się to dało, metalowe części zostały zastąpione drewnianymi. Na pakach dwóch pierwszych ciężarówek znajdowały się stosy drewnianych skrzyń zabezpieczonych żelaznymi łańcuchami. Pozostałe były wypełnione głównie bardzo młodymi ludźmi obu płci. Średnia wieku wynosiła około szesnastu lat.
Ostatni z pojazdów posiadał nawet plandekę. Co prawda połataną, ale cokolwiek się pod nią znajdowało, zostało należycie ochronione przed kurzem i naszymi ciekawskimi spojrzeniami.
Nawet osłaniający konwój jeźdźcy na koniach starali się unikać wszechobecnego pyłu. Jechali po bokach karawany z chustami osłaniającymi usta, z dobrych trzysta metrów od pojazdów, aby w ogóle móc oddychać.
Zeskoczyłem z drzewa i gwizdnąłem. Niemal natychmiast z brzozowej dżungli wyłonił się Bob, ciągnąc za sobą dwa konie. Za nim podążała reszta rezerwistów z eskadry.
Przy pomocy byłego niewolnika wsiadłem na siodło. W tym momencie zobaczyłem pierwszą ciężarówkę, gdy wykonywała szaleńczy zygzak. Zrobiła coś w rodzaju ósemki, wzbiła chmurę pyłu wielkości Meksyku, Stanów Zjednoczonych i Kanady (włącznie z Wyspami Dziewiczymi) i się zatrzymała. Konie rżały tak głośno, że wiatr przyniósł te dźwięki aż do nas. Po zatrzymaniu jeden z nich nagle zaczął stawać dęba i uderzać w pozostałe. Po kilku chwilach nadjechała kolejna ciężarówka, a za nią dalsze. Jeźdźcy zbliżyli się do nich.
Ponownie przyłożyłem lornetkę do oczu i skoncentrowałem się na największym skupisku ludzi. Załoga pierwszej ciężarówki biegała między nimi, gestykulując dziko rękami i wskazując przy tym na podwozie. Większość kół miała przebite opony. Sterczały z nich nasze kolce.
– W porządku, zaraz zakumają – mruknąłem. Niemal w tym samym momencie rozległy się pierwsze strzały z naszej lewej strony.
Jeźdźcy zaczęli spadać z siodeł niczym dojrzałe gruszki. Moje chłopaki oraz Alice mieli ich jak na dłoni i walili z pukawek jak w tarcze na strzelnicy. Konie przywiązane do ciężarówek płoszyły się i powodowały spore zamieszanie wśród niewolników. Obstawa karawany również zaczęła strzelać, ale to tylko jeszcze bardziej wystraszyło zwierzęta. Niektórzy nieprzyjaciele, już ogarnięci paniką, zaczęli z nich zeskakiwać i rzucać się na ziemię, podczas gdy inni usiłowali się ukryć za ciałami swoich wierzchowców.
I wtedy go zobaczyłem. Wysoki facet, w długim, czarnym płaszczu i skórzanym kapeluszu na głowie, wjechał między stado zdezorientowanych ludzi i zaczął wydawać rozkazy. W jednej chwili sformował grupę dwunastu jeźdźców, którzy wyruszyli na spotkanie strzelców w okopach. Pozostali – z dowódcą na czele – zawrócili konie i ruszyli z powrotem w kierunku, z którego przybyła karawana.
* * *
– Zadziałało, pułkowniku – powiedział Bob.
Pokiwałem głową z zadowoleniem.
– To pierwsza rzecz, jaka przychodzi ci do głowy, gdy masz usta i oczy pełne kurzu, a ktoś zaczyna do ciebie strzelać z zasadzki. Wysyłasz połowę swoich ludzi do frontalnego ataku, podczas gdy pozostali próbują okrążyć wroga i zamknąć mu drogę ucieczki. Tylko, kurwa, nie spodziewałem się, że aż tylu ich przeżyje – warknąłem.
– Jedenastu! – Jeden z moich chłopaków szybko ich policzył.
Chyba mówili na niego Stary Richard. Wyglądał na około czterdzieści lat, więc nie kumałem, skąd taka ksywa. Może dlatego, że nie miał połowy zębów, a jego twarz zdobiło kilka blizn, które wskazywały, że kiedy tracił te zęby, to musiało być mega przeżycie, więc to naprawdę cud, że w ogóle to przeżył.
– Nas jest siedmioro – mruknąłem, po czym dodałem: – Poradzimy sobie.
* * *
Ruszyliśmy pod osłoną drzew. Nadejście grupy faceta w czerni wpierw zwiastował wznoszący się pył, a potem narastający stukot kopyt uderzających o suchą ziemię. Koń Starego Richarda chciał zarżeć, ale na szczęście jego jeździec w porę go uspokoił. Następnie, już chyba piąty raz, Richard splunął obficie na swoją strzelbę, aż ślina spłynęła z niej na grzbiet konia. Pierwszy raz widziałem coś takiego w Brnie. Chłopaki wierzyli, że to przynosi szczęście i kula z ocharkanej spluwy zawsze trafi do celu.
Mocno ścisnąłem konia nogami i położyłem palce wskazujące na spustach rewolwerów. Oba colty pythony zostały pokryte miniaturowymi drobinkami kurzu. Miałem ochotę je przetrzeć, ale wrodzy jeźdźcy byli coraz bliżej. Powinni nam wlecieć prosto w ramiona – przez drzewa prowadziła bowiem niewielka ścieżka, którą handlarze niewolników musieli podążyć, jeśli chcieli szybko dostać się na tyły Alice, a przy tym nie przedzierać się przez gęste zarośla. Stanęliśmy w niewielkiej odległości od ścieżki, ukryci za liśćmi młodych brzóz, jakby za półprzezroczystym parawanem.
– Zaraz się zacznie – szepnął Bob, a Stary Richard znowu splunął na strzelbę.
Położyłem palce na spustach.
– Ognia! – krzyknąłem, gdy jeźdźcy wjechali z impetem na drogę w niewielkiej odległości od nas.
* * *
Pociski przelatywały przez liście drzew i krzewów, kończąc swój lot w ludzkim i końskim mięsie. Starałem się celować w postacie jeźdźców, choć na początku okazało się to trudne, więc strzelałem bardziej na wyczucie tak jak inni. Wkrótce jednak przestrzeń między nami a handlarzami stała się znacznie bardziej przejrzysta. Strzały ze strzelb naszpikowanych różnego rodzaju prowizoryczną amunicją, od małych gwoździ po wyszczerbione kawałki stalowych prętów wykopanych z gruzów, przerzedziły liście i gałęzie tak bardzo, że chwilę później nasze dzieło było doskonale widoczne. Prawdopodobnie kilka pocisków z mojego pythona podziurawiło stojącą przede mną młodą brzozę, która przewróciła się na ziemię. Łatwiej nam było teraz celować. Ale pozostali przy życiu napastnicy również mieli ułatwione zadanie.
– Kurwa! – Bob zaklął i zsiadł.
Dostał kulkę gdzieś w ramię, a tryskająca z rany krew obryzgała grzywę mojego konia. W tym momencie właśnie wymieniałem pusty bębenek na naboje w jednym z pythonów, który wcześniej wystrzelałem, mierząc do jeźdźców.
Popędziłem rumaka do przodu. Pokłusowałem przez przerzedzone zarośla i zobaczyłem jakichś siedem, może osiem koni leżących na ziemi. Krew lała się z nich strumieniami, a te, które jeszcze żyły, rżały straszliwie, przygniatając swoimi ciałami rannych najeźdźców, którzy wkrótce mieli znaleźć pod nimi śmierć. Reszta zwierząt, straciwszy jeźdźców, po prostu uciekła do lasu. Widziałem, jak jeden z wierzchowców przedzierał się przez świerki, ciągnąc za sobą ciało faceta z kulą w głowie.
Bang!
Kula prawdopodobnie przeleciała tuż obok mnie. Po lewej stronie drogi stało trzech jeźdźców, którzy w porę zrobili unik przed naszym wściekłym ostrzałem.
Jednemu z nich wypaliłem prosto w łeb. Pocisk przeszył mu nos, a twarz rozbryzgnęła się na wszystkie strony. Jego koń spłoszył się, przeszkadzając w strzelaniu pozostałej dwójce. Obaj pozostali przy życiu mężczyźni mieli pistolety. Zgadywałem, że jest to ruski sprzęt wojskowy. Wśród nich znajdował się facet w długim, czarnym płaszczu.
– Hej, hej! – ponagliłem konia, który ruszył za nimi, przeskakując przez dwa zakrwawione ciała jakichś facetów i to był jedyny powód, dla którego nie trafiłem zbiegów. Tak więc zamiast gościa w czarnym płaszczu, załatwiłem tylko spłoszonego konia. Stanął dęba, po czym wpadł grzbietem na wysoki buk i osunął się na ziemię.
– Pułkowniku! – zawołał za mną jeden z moich ludzi, którzy przybyli z pomocą.
Wystrzeliłem jeszcze dwa pociski, a kilka kul od dwóch ostatnich handlarzy niewolników przeleciało tuż obok nas. To była szybka wymiana ognia. Nie mieliśmy szansy trafić. Strzelaliśmy przez drzewa i krzaki, wokół których wiła się droga, i nie mieliśmy pojęcia gdzie są pozostali dwaj. A oni byli w tej samej sytuacji. Wstrzymałem konia.
– Ilu mamy zabitych?! – krzyknąłem do chłopaków za mną.
– Dwóch rannych – odpowiedział Stary Richard, spluwając.
Prawdopodobnie znów na szczęście. Tym razem jednak jego plwocina wylądowała na drodze, tworząc w pyle mały krater.
– Zajmijcie się nimi i wróćcie do karawany!
Wykrzyczawszy ostatnie słowa, wsadziłem nowe pociski do pythonów i pogoniłem za uciekinierami.
* * *
Po dwustu metrach ścieżka zaczęła się zwężać, tak że mógł nią podążać tylko jeden jeździec. Końcówki brzozowych gałązek chłostały mnie po całym ciele. Zmusiłem konia do maksymalnej prędkości, mimo że dróżka pod nami była usiana korzeniami.
Ale się opłaciło. Po trzech minutach zobaczyłem plecy jednego z handlarzy niewolników. Jego koń zwalniał z powodu krwawiącej rany na zadzie.
Odczekałem chwilę, aż szlak znajdzie się w linii prostej, aby upewnić się, że trafię – i tak się stało. Facet wygiął się w łuk i zwalił całym ciałem na grzbiet konia. Najwyraźniej przestrzeliłem mu kręgosłup.
* * *
Radość z celnego strzału nie trwała długo. Gość w czarnym płaszczu się odwrócił, a ponieważ on także miał mnie jak na dłoni, wystrzelił we mnie pełny magazynek.
* * *
Mój koń przyjął kilka pierwszych pocisków, a potem jeden wbił się w moje lewe ramię.
– Ty skurwielu! – syknąłem z bólu, celując w środek klatki piersiowej napastnika.
Mniej więcej w tym samym momencie, w którym pociągnąłem za spust, mój wierzchowiec opadł z sił i runął na ziemię.
* * *
Padłem razem z nim i walnąłem się w głowę. Najchętniej bym zaklął, ale nie mogłem – podczas upadku ugryzłem się w język. Krew płynęła mi z ust, a ja modliłem się w duchu, żeby to było tylko przez ten język.
– Ku… kurwa! – warknąłem z ustami pełnymi krwi i przeturlałem się bezwładnie poza zasięg nóg umierającego konia. Uderzyłem plecami o korzeń, po czym prawie straciłem przytomność.
_Rewolwer_ – pomyślałem, szukając broni w kaburze na lewej nodze. Nie było jej tam. Moje ręce zaczęły macać ziemię wokół. Python, którego upuściłem, gdy padł mi koń, zapewne leżał gdzieś dalej, ale drugi, który wypadł z kabury, musiał być w pobliżu.
– Tego szukasz? – dobiegł mnie głos z lewej strony.
Należał do faceta w czarnym płaszczu. Przeskoczył nad zwłokami mojego wierzchowca, a potem kopnął w coś leżącego na ziemi. To chyba był mój python.
W nieznajomym interesujące wydały mi się dwie rzeczy. Po pierwsze, miał dziurę w płaszczu, a z jego boku ciekła krew. Drugą rzeczą był fakt, że w prawej ręce trzymał pistolet.
– Nikomu, kto wtrącał się w interesy Tadeusza Bartowskiego, nigdy nie uszło to na sucho. – Uśmiechnął się, mówiąc jakimś polsko-czeskim dialektem, po czym wycelował mi między oczy i pociągnął za spust.
* * *
Klik.
Głuchy dźwięk wydobył się z broni.
– Na tym polega problem z pisztoletami, że ludie, którzi je mają, nigdy nie naućą się nimi poszługiwać – powiedziałem, ledwie radząc sobie z obolałym, krwawiącym językiem. – Myszlą sobie, że magazinek nigdy się nie skońći, a tu chuj.
Facet chrząknął gniewnie i sięgnął do kieszeni, gdzie prawdopodobnie miał zapasową amunicję. Ale przygotowałem się podczas mówienia – wyciągnąłem nóż z kabury, którą miałem pasku za plecami i skoczyłem na równe nogi. Zachwiałem się, ale utrzymałem pozycję.
Pusty magazynek spadł z pistoletu na ziemię i uderzył o kamień. W lewej ręce faceta pojawił się nowy, który wyłowił z kieszeni, po czym spróbował wstawić do broni.
– Aaaa! – krzyknął, gdy przeciąłem jego rękę ostrzem. Mimo to trzymanego magazynka nie wypuścił z rannej dłoni.
Dopiero drugie cięcie pomogło – przeciąłem ścięgna jego ramienia, z którego zaczęła tryskać krew. Wtedy zaatakował mnie pistoletem. Zamachnął się błyskawicznie prawą ręką i trafił mnie lufą w podbródek. Następnie próbował uderzyć mnie w skroń, ale mój nóż okazał się szybszy. Dźgnąłem go w mięsień prawej nogi, a potem tylko kopnąłem w lewe kolano. Tadeusz Bartowski upadł w pył obok mojego pythona, ale nie wahał się ani chwili i sięgnął po niego zranioną, prawą dłonią. Kopnąłem go w głowę, a potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż zemdlał. Wreszcie mogłem spokojnie schylić się po broń.
* * *
Wkrótce reszta grupy mnie dogoniła. Nieśli tylko jednego rannego. Bob nie przeżył. Wykrwawił się, zanim zdążyli mu pomóc. Ten w czarnym płaszczu był twardszy. Stary Richard opatrzył mu rany i po kilku minutach doszedł do siebie. Przywiązaliśmy go do konia Boba i pojechaliśmy na skraj lasu.
* * *
Walka się skończyła. Aczkolwiek nie do końca. Reszta karawany zebrała się wokół trzech wozów, które utworzyły coś w rodzaju barykady, a ocalali ukryli się za nią. Alice i jej chłopcy pozostali na swoich pozycjach.
– Szkoda kul. – Dziewczyna wzruszyła ramionami, gdy do niej dotarliśmy. – Chowają się za samochodami, czekając na nasz atak – wyjaśniła.
– To mogą czekać do usranej śmierci. Dla nas to byłaby bezsensowna śmierć – odparłem wyraźniej, bo powoli przyzwyczajałem się do spuchniętego języka.
Sytuacja była jasna. Wszyscy stojący w zasięgu słuchu mężczyźni westchnęli z ulgą. Gdybym kazał im wsiąść na konie i zaatakować, zrobiliby to, ale wiedzieli, że wielu z nich by tego nie przeżyło.
– Ilu z tych, co chcieli was dopaść, zlikwidowaliście? – zapytałem Alice.
– Wszystkich. Jednocześnie Ryan porozwalał resztę tych tam. – Wskazała głową w stronę samochodów.
– Więc nie jest ich zbyt wielu.
– Trudno powiedzieć, ilu ludzi mieli w tych wozach. Kiedy likwidowaliśmy kawalerię, nie widziałam, jak się przegrupowują. Jestem pewna, że Ryan to rozgryzł, ale radia już dosłużyły, a tych kurewskich sygnałów dymnych nie umiem wysyłać.
No tak, ja też tęskniłem za radiami i telefonami satelitarnymi. Wyciągnąłem z bocznej kieszeni porysowaną, blaszaną tubę na cygaro i wyćwiczonym ruchem wysunąłem je z niej, a następnie zapaliłem.
– Pewnego dnia palenie pana zabije, pułkowniku – westchnęła Alice, wyciągając manierkę i upijając z niej łyk.
– Macie coś białego? Cokolwiek – zapytałem, rozglądając się z nadzieją po moich ludziach.
* * *
Trochę to trwało, ale w końcu dostałem względnie białą koszulkę, którą zdjął z siebie jeden z chłopaków. Alice przywiązała ją do dębowego kija, po czym tak wyposażony ruszyłem pieszo w kierunku karawany. W lewej ręce trzymałem kij z białą flagą i czułem, jak moja ręka odmawia posłuszeństwa. W końcu miałem kulę w ramieniu, którą wpakował mi drań w czarnym płaszczu. Mięśnie w ramieniu drgały, a opuszki palców mrowiły z coraz większą intensywnością.
Zaciągnąłem się cygarem, przez chwilę smakowałem dym w ustach, a potem zrobiłem wydech.
– Robię się za stary na to gówno – westchnąłem i ruszyłem dalej. Zatrzymał mnie dopiero czyjś wystrzał. Ktoś leżał pod najbliższym samochodem, chowając się za rowerem z przebitą oponą. Zwolniłem i zrobiłem jeszcze trzy kroki. Dopiero po nich stanąłem w miejscu.
– Czego chcesz?! – dobiegło zza samochodu.
Facet mówił po polsku, ale z silnym, wschodnim akcentem. Pomyślałem, że jego językiem ojczystym musi być rosyjski lub ukraiński.
– Pizzę i pięć zimnych pilznerów. Pizza jakakolwiek, mogę wziąć nawet gówno z ananasem – odpowiedziałem, znów zaciągając się cygarem.
Moje poczucie humoru nie spotkało się ze zrozumieniem, ponieważ rozległ się kolejny strzał. Tym razem na ziemi przede mną. To był ktoś chowający się za drugim samochodem. Kula uderzyła jakieś dwa metry przede mną, a w powietrze wzbił się gejzer pyłu.
– Ale wystarczy mi, jeśli przestaniecie zgrywać bohaterów i poddacie się. Jeśli dobrze liczę, za godzinę zapadnie zmrok. Jesteście otoczeni i, w przeciwieństwie do nas, raczej nie otrzymacie wsparcia. Dziś wieczorem zmasakrujemy was wszystkich, nie weźmiemy żadnych jeńców. Daję wam dziesięć minut. Wyłaźcie z rękami w górze i stańcie tu, gdzie ta biała flaga – powiedziałem, wbijając kij w ziemię.
Wykonałem wspaniały gest, ale miałem wrażenie, że zaraz odpadnie mi ręka. Na szczęście nie doszło do niezręcznej sytuacji, w której tyczka z koszulką upadłby na ziemię, a ja przez kolejnych kilka minut próbowałbym ją ponownie wbić. Odetchnąłem przez zaciśnięte zęby i kontynuowałem:
– Jeśli się poddacie, pozwolimy wam kontynuować podróż. Oczywiście po tym, jak skonfiskujemy waszych niewolników. Jeśli nie, zabijemy was. Koniec negocjacji. Zostało wam tylko dziewięć minut i czterdzieści sekund – oznajmiłem, odwracając się na pięcie i odchodząc.
* * *
To nie był pierwszy raz, kiedy postawiłem komuś ultimatum. W rzeczywistości nie jestem w stanie zliczyć, ile razy groziłem jakimś ludziom masakrą, trzymając białą flagę. Zazwyczaj robiłem ją z prześcieradła, ręcznika, koszulki, a raz po prostu wzięliśmy podartą, zieloną kurtkę wojskową i posmarowaliśmy ją wapnem. Sporo czasu zajęło wtedy Turkom zrozumienie, co to oznacza – że nie suszymy majtek na wietrze wzbudzonym przez ostrzał artyleryjski. Doświadczenie nauczyło mnie, że im twardsze ultimatum, tym większe prawdopodobieństwo, że wróg się podda. Z jednej strony dużą rolę w tym wypadku pewnie odegra fakt, że rzeczywiście nie mają się gdzie wycofać, a z drugiej z pewnością wrażenie, jakie wywarłem. Moje aroganckie zachowanie musiało sprawić, że poczuli, iż nie mają z nami szans, że jesteśmy pewni zwycięstwa. Kilka razy w życiu zagrałem va banque i przyniosło to oczekiwane rezultaty. Raz nawet się nam poddali, gdy mieli przewagę liczebną. Zorientowali się dopiero wtedy, gdy zobaczyli, że mamy jednego strażnika na dwóch więźniów.
Bang!
Strzał rozległ się, gdy odszedłem wolnym krokiem około czterystu metrów od białej flagi. Powoli odwróciłem się i stwierdziłem, że akurat do mnie nikt nie strzelał.
_Szybko poszło_ – pomyślałem, pociągając z resztki cygara, po czym rzuciłem je na ziemię.
Mężczyźni za samochodami zaczęli się kłócić i najwyraźniej padł najsilniejszy argument – kula między oczy. Teraz musieliśmy tylko poczekać i zobaczyć, kto wygrał. Zwolennicy walki czy tchórze?
W końcu faceci zaczęli wychodzić zza samochodów z podniesionymi rękami.
* * *
Zostało ich ośmiu. Atak w dzień byłby problemem, ale w nocy moglibyśmy ich załatwić bez strat w ludziach. Zapędziliśmy więźniów do miejsca, w którym sterczała biała flaga, po czym sprawdziliśmy, czy nie mają ukrytej broni i kazaliśmy usiąść na ziemi. Dołączył do nich Tadeusz, który rzucił w ich kierunku gniewne spojrzenie. Dla pewności związałem mu ręce.
* * *
Usiadłem na jednej ze skrzyń, które wyładowaliśmy z samochodów i pozwoliłem Alice, aby opatrzyła mi ranę. Najgorsze było to, że skończyły mi się cygara, więc tylko zacisnąłem zęby z bólu. Prawą ręką zacząłem uderzać w najbliższą skrzynię, by sobie ulżyć.
– Jest pan za stary na to gówno, pułkowniku – powiedziała dziewczyna, usuwając kulę z mojego ramienia i zaszywając ranę trzema szwami.
– Wiem – mruknąłem.
– Musi to też zobaczyć lekarz. – Alice wyciągnęła z torby bandaż, którym zaczęła fachowo obwijać ranę.
Chciałem znów syknąć z bólu, ale w tym momencie z jednej z ciężarówek wydobyto coś dziwnego.
* * *
Przeszliśmy przez szereg uwolnionych niewolników. Było ich całkiem sporo, około czterdziestu pięciu. Głównie młode kobiety i mężczyźni poniżej dwudziestego roku życia. Oni są przecież najcenniejsi. Trzy osoby zostały ranne. Dostali kilka zabłąkanych kul podczas wymiany ognia.
– Znaleźliśmy ją przy skrzyniach z ładunkiem, z dala od innych niewolników – poinformował Ryan.
Poleciłem mu sprawdzenie całego ładunku tych nieszczęśników. Ja sam cieszyłem się, że żyję.
To była dziewczyna. Bardzo szczupła i dość niska – miała najwyżej ze sto pięćdziesiąt centymetrów. Nosiła tylko kawałek materiału, który wyglądał jak koszula nocna. Zasznurowali ją jak szynkę do wędzenia, a jej dłonie i stopy były ciasno związane. Ryan i Crash wynieśli ją z ciężarówki, a następnie ostrożnie położyli na ziemi.
– Żyje? – zapytałem.
Ryan tylko wzruszył ramionami.
Wyciągnąłem nóż, na którym wciąż znajdowała się krew gościa w czarnym płaszczu, po czym przeciąłem sznur krępujący ręce dziewczyny. Musiała być związana przez dłuższy czas. Liny na jej rękach wpiły się w jej skórę. Kiedy je zdejmowałem, strupy zaczęły odpadać, a z odsłoniętych ran popłynęła krew.
– Wody – wyszeptała po angielsku.
Nawet Stary Richard, który stał obok i spluwał na ziemię, zrozumiał to słowo. Pomknął do jednej z ciężarówek, a następnie podbiegł do dużego zbiornika z pitną wodą, by napełnić swoją piersiówkę.
– Ej! – wrzasnąłem do najbliższej niewolnicy, prawie trzydziestoletniej brunetki w utytłanej sukience. Podobnie jak większość jej grupy wpatrywała się z fascynacją w związaną dziewczynę. – Kim ona jest?
Ale niewolnica tylko wzruszyła ramionami. Pozostali zachowywali się podobnie. Niektórzy wpatrywali się w ziemię.
– Wody – powiedziała ponownie kobieta w koszuli nocnej, tym razem bardziej stanowczo.
Richard w końcu przyłożył butelkę do jej spierzchniętych ust. Przełknęła pierwszy łyk i się zakrztusiła.
– Nie tak łapczywie, dziewczynko. – Pochyliłem się i chwyciłem jej brudny podbródek.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie pochodziła gdzieś z Kaukazu, jak początkowo myślałem, ale była czystej krwi Japonką.
Spojrzała mi ciekawie w oczy, a potem poczułem jej dłoń na plecach.
* * *
Była niewiarygodnie szybka – zwłaszcza biorąc pod uwagę to, w jak fatalnym stanie się znajdowała. Rzuciła się na kolana, wyciągając nóż z kabury na moich plecach. Potem zachwiała się, odbiła i skoczyła na obie nogi.
Odwróciłem się i instynktownie sięgnąłem po rewolwer. Ryan i Crash zrobili to samo. Skierowała czubek ostrza w moją stronę i cofnęła się powolnym krokiem. Potknęła się, ponieważ dopiero co uwolnione z więzów stopy odmówiły jej posłuszeństwa. Włożyłem pythona z powrotem do kabury.
– Ej, dziewczyno, nie zrobię ci krzywdy – powiedziałem po angielsku, rozkładając ręce w bezbronnym geście.
Japonka zmrużyła oczy i gorączkowo się rozejrzała. Nie miała za wiele możliwości odwrotu. Po jednej stronie znajdowało się stadko niewolników, z tyłu zaś jeńcy, a resztę przestrzeni wypełniali moi ludzie. Mimo to szła dalej w kierunku grupy handlarzy niewolnikami.
Ruszyłem za nią.
– Nic ci się nie stanie. Jesteśmy żołnierzami Armii Republiki Czeskiej. Przestrzegamy wszystkich naszych starych, cywilizowanych praw. Zabierzemy cię do szpitala w Brnie – powiedziałem uspokajającym tonem.
Potknęła się ze dwa razy, ale udało jej się nie upaść.
W końcu mogłem się jej dobrze przyjrzeć. Ciało dziewczyny pokrywały blizny. Pod warstwą brudu rysowały się stare, zagojone rany. Ale najbardziej widoczne były te nowe, pokryte strupami. Niektóre z jej ran zaogniły się. Mogła mieć czterdzieści lat, choć trudno to stwierdzić. Japońskie kobiety zazwyczaj wyglądały na około osiemnaście lat, więc równie dobrze mogła mieć siedemnaście, jak i pięćdziesiąt.
– Mam strzelić jej w nogę? – zapytał Ryan.
Szedł tuż za mną, dzierżąc w prawej ręce swój DW 715.
Potrząsnąłem głową.
– W jej stanie mógłbyś ją dobić. Ci skurwiele dali jej w kość, nie chcę być tym, który dokończy ich robotę – wyjaśniłem.
Ryan tylko wzruszył ramionami i schował rewolwer.
– Słuchaj, to naprawdę głupia sytuacja. Nie zostawię cię samej na pustkowiu, bo nie przeżyjesz. Po prostu oddaj mi nóż i pozwól nam sobie pomóc – kontynuowałem po chwili.
W tym czasie dyskretnie obserwowałem Alice, która idąc po łuku, podeszła do jeńców. Jeśli ktoś mógł bezpiecznie rozbroić dziewczynę, to właśnie ona.
Niewolnicy przyglądali się temu w milczeniu, z szeroko otwartymi oczami. Jedynie Tadeusz Bartowski zaczął się gorączkowo trząść, jakby chciał uwolnić się z więzów. W tym momencie Japonka ponownie się potknęła i upadła. Przynajmniej tak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Padła na ziemię, ale natychmiast przewróciła się na bok, a potem jeszcze trzy razy. To sprawiło, że w jednej chwili znalazła się blisko nadzorcy niewolników. Ten ryknął z przerażenia. Pozostali mężczyźni wstali i uciekli.
* * *
Przez chwilę nie miałem pojęcia, co się, do cholery, dzieje. Na początku wyglądało na to, że nadzorca niewolników chciał jej coś zrobić, następnie odniosłem wrażenie, że zorganizowała to wszystko, by pomóc im w ucieczce, ale tak naprawdę chodziło o coś zupełnie innego.
– O cholera! – sapnęła Alice i kilkoma skokami znalazła się u boku Japonki.
Pobiegłem za nią.
* * *
Bartowski krwawił, a Japonka się uśmiechała. Jego krew spływała po jej ramieniu. Wbiła mu nóż wpierw między nogi, a następnie w brzuch. Kilkoma wprawnymi pchnięciami rozerwała go, wypuszczając na zewnątrz wnętrzności i resztę tego, co zjadł dziś na obiad. Chyba była to fasola z kawałkami mięsa żubra.
Alice wbiła nóż w rękę Japonki i powaliła ją tak, żeby nie mogła się ruszyć. Przez cały czas tryskała na nie krew konającego handlarza.
* * *
Wystrzeliłem dwa pociski w powietrze.
– Stać! – krzyknąłem do uciekających więźniów.
Okazali się posłuszni.
Ryan złapał ich i zapędził w nowe miejsce, gdzie położyli się na brzuchach i założyli ręce za głowę. W międzyczasie dotarłem do białej flagi i kałuży krwi pod martwym Bartowskim. Wyjąłem nóż i wyczyściłem go o jego czarny płaszcz. Teraz i tak już by mu się do niczego nie przydał.
– Co to miało być?! – zapytałem z wyrzutem Japonkę. Przytrzymywana przez Alice nie mogła się ruszyć.
– Nie muszę ci niczego wyjaśniać – odpowiedziała po angielsku. W głosie dziewczyny nie było słychać nawet śladu jej niedawnej nieśmiałości. – Zabierz mnie do dowódcy garnizonu wojskowego. Tylko jemu zamierzam się wyspowiadać – dodała z naciskiem.
– Uh, dziewczyno. – Potrząsnąłem głową. – To będzie na dłuższą rozmowę.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_