- promocja
- W empik go
Okruchy gorzkiej czekolady. Rachunek nieprawdopodobieństwa. Tom 1 - ebook
Okruchy gorzkiej czekolady. Rachunek nieprawdopodobieństwa. Tom 1 - ebook
W poprzednich tomach cyklu Okruchy gorzkiej czekolady poznaliśmy historię Ani, jej traumy po stracie rodziców i próby odbudowania swego zniszczonego świata. Choć z początku wydawało się to niemożliwe, jednak do grona jej przyjaciół dołączył Paweł Jeż, matematyk z piekła rodem, nazywany przez swych uczniów Potworem. Jednak nie była to prosta relacja, a Ania wciąż gubiła się w swych uczuciach do człowieka, który wydawał się nie-do-dotknięcia. Tym razem dostajemy do rąk dziennik Pawła Jeża i mamy sposobność zobaczyć całą sytuację od drugiej strony, poznać sekrety tego człowieka, być świadkami jego przeżyć, zmagań z przeszłością i sobą samym. Genialny matematyk, specjalista od algorytmów szyfrujących, facet, który z powodu niezrozumiałej afery zmuszony jest pracować jako nauczyciel w liceum. Arogancki zbój czy wrażliwy, inteligentny człowiek, stojący niezłomnie po stronie przegranej sprawy, bo tak nakazuje mu poczucie przyzwoitości i honor? Czy relacje z Anią są z jego strony przyjaźnią czy czymś więcej? Co tak naprawdę kryje się w jego sercu?
Jak to powiedział kiedyś Czarek – nie jestem ósmym cudem świata. Jak to powiedział Leszek – jestem zasranym romantykiem. Jak to powiedziała Majka – jestem pierdolonym skurwysynem. Jak to powiedziała Emilka – jestem matematykiem.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-885-5 |
Rozmiar pliku: | 722 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To Leszek kazał mi pisać.
– Czyś ty zwariował? – spytałem. – Co ja jestem, pensjonarka? Faceci nie piszą pamiętników.
– To pisz dziennik – westchnął Leszek. – Dziennik, nocnik, co tam sobie chcesz. Ale lepiej pisz, chyba że chcesz w dalszym ciągu srać szyszkami.
Pomyślałem, że nie chcę srać szyszkami, bo po co mi jeszcze do kompletu hemoroidy. Potem pomyślałem, że Leszek zna mnie lepiej, niż wszyscy ludzie na świecie razem wzięci i się poddałem.
To może być nawet ciekawe doświadczenie. Nie pisałem od czasów licealnych, to znaczy coś tam pisałem, ale nie dbałem ani o nieskazitelną formę, ani o nazwanie emocji, ani o nic, co ważne jest w zapisie literackim. Zresztą teraz też raczej nie zamierzam bawić się w tworzenie wiekopomnego dzieła. Dziennik ma mi pomóc skanalizować wściekłość i frustrację, no i OK. Do tego ma służyć.
Oczywiście, że będzie służył do wszystkiego innego, jak to w życiu. Zamiary zawsze są pełne blasku. Jeśli chodzi o wykonanie, to zazwyczaj jest jak jest. I na tym polega nasz wdzięk.
Czy uda mi się opisać na spokojnie tę aferę?
Wciąż jeszcze nie wiem. Na razie miota mną niecywilizowana chęć odbezpieczenia pistoletu. Właściwie co chwilę odkładam długopis i odbezpieczam.
Bardzo przyjemne uczucie.
12 sierpnia
Dziś zadzwonił do mnie Piotrek i powiedział, że Liceum Plastyczne nie podlega Ministerstwu Oświaty, tylko Ministerstwu Kultury i Sztuki, i żebym spróbował. Na wszelki wypadek powiedziałem, żeby się walił, ale kto wie, czy nie spróbuję. Szczególnie jeśli chcę przeżyć. Śmierć z głodu jest dosyć uciążliwym sposobem popełniania samobójstwa, głównie ze względu na zaangażowanie czasowe, które wyraźnie kłóci się z moim temperamentem. Temperament mam dość wybuchowy, więc to raczej byłby Wielki Wybuch.
A prawda jest taka, że z firmy Garlickiego wyszedłem nie tylko jak śnieg biały, ale też z wilczym biletem. Jak się okazało, jest to sprawa dość upierdliwa i potrafiąca dokumentnie zrujnować życie, o czym oczywiście wcześniej nie wiedziałem. Nigdzie nie mogę znaleźć zatrudnienia, macki Garlickiego sięgają chyba wszędzie – na wszystkie uczelnie państwowe i prywatne, praktycznie w każde liczące się naukowo miejsce. Podejrzewam, że jest pierdoloną ośmiornicą. Już trzy razy byłem po słowie i zaraz następnego dnia dzwonił telefon, a w nim słodki, kobiecy głos sekretarki podrzynał mi gardło informacją, że poprzednie ustalenia mogę sobie powiesić na gwoździu w kiblu, bo właśnie kogoś na to miejsce zatrudnili.
Upadłem tak nisko, że zacząłem rekonesans po szkołach, trudno, mogę uczyć matematyki. Otóż nie mogę.
Sześć warszawskich liceów zbyło mnie grzecznie, ale stanowczo.
Postanowiłem sobie, że nigdy więcej.
Potem zdecydowałem, że to plastyczne jednak sprawdzę.
Ostatni raz.
15 sierpnia
Jestem umówiony z dyrektorem Andrzejewskim z tego plastyka. Myślałem, że jest tylko jedno liceum plastyczne w Warszawie, to na Smoczej, ale okazało się, że od kilku lat istnieje też drugie, na Żoliborzu. Sekretarka umówiła mnie na rozmowę bez żadnych obiekcji, zobaczymy, co będzie dalej.
Wieczorem pojechałem do Leszka, żeby zalać trochę robaka godności osobistej. Proszę, ścieliła się przede mną kariera naukowa, piękna, strzelista, jak start rakiety. Doktorant, beniaminek, naukowiec, genialne dziecko teorii liczb… Jak dobrze pójdzie, będę wbijał dumną naukę w tępe łby małolatów… o ile ich wcześniej wszystkich nie powybijam. Lepiej za młodu, po co się mają męczyć…
Leszek, widząc mój stan ducha, wyciągnął Tullamore Dew i rozbroiliśmy ten granat. Późno w nocy odebrał mi kluczyki od samochodu. Argumentowałem, że tak będzie szybciej, wygodniej i zdecydowanie bardziej widowiskowo.
Spytał, od kiedy celuję w widowiskach.
Przespałem się u niego na kanapie. Rano spojrzałem w lustro, twarz miałem jak murzyński sandał. Pomyślałem sobie, że to jest właśnie odpowiednie oblicze, które chcę zaprezentować mojemu potencjalnemu pracodawcy. Na widok takiej twarzy każdy pryncypał powinien jeszcze raz bardzo poważnie się zastanowić, czy na pewno chce mnie zatrudnić.
16 sierpnia
Byłem dziś w liceum plastycznym, żeby porozmawiać z jego dyrektorem.
Andrzejewski jest wielkim, potężnym facetem, co najmniej 140 kilo żywej wagi. Przeprosił, że nie może przyjąć mnie w gabinecie, bo ten właśnie się maluje i zaprosił do pokoju nauczycielskiego.
– A więc chciałby pan u nas pracować? – zagaił zręcznie.
Nie chciałem. Skinąłem głową.
– Skończył pan matematykę na Uniwersytecie Warszawskim, obronił pan tam dyplom. Ponad rok temu dołączył pan do zespołu profesora Garlickiego w jego prywatnej firmie i równocześnie rozpoczął pan pracę nad doktoratem pod kierunkiem profesora na pana macierzystej uczelni – oznajmił mi dyrektor.
Ponieważ fakty te kiedyś tam obiły mi się o uszy, więc nie odzywałem się.
– Nagle jednak zrezygnował pan z doktoratu i z pracy w firmie profesora Garlickiego. Dlaczego?
Co mu miałem powiedzieć?
Miałem wyjaśnić, że gdy przyszedłem niewinny jak dzieweczka do zespołu Garlickiego, byłem od lat jego ukochanym uczniem i faworyzowanym doktorantem, a w zespole z mety zostałem przyjęty do najściślejszego grona współpracowników, wprowadzonych w najbardziej poufne zlecenia? Miałem mówić, jak byłem z tego powodu szczęśliwy i dumny, a przede wszystkim wdzięczny za okazane mi zaufanie? Miałem mówić o tym, że bez namysłu w sytuacji krytycznej stanąłem po jedynej właściwej stronie i w nagrodę zostałem bezpardonowo usunięty z życia profesora i z życia zespołu? Czy może o tym, że ktoś zabawił się mną i zniszczył bez wahania, a w każdym razie pozbawił mnie możliwości jakiegokolwiek wytłumaczenia i obrony? Że profesor, którego traktowałem jak żywe wcielenie boga na Olimpie, nie zadał sobie nawet najmniejszego trudu, by spróbować mnie zrozumieć, a choćby zawahać się w swej ocenie i swym potępieniu?
Cała afera znów na krótko stanęła mi przed oczami, wyraźna w każdym szczególe… Chyba będzie już szła za mną jak zły cień ta dziwna, podejrzana sprawa, ocierająca się o kryminał i o nieobliczalnych reperkusjach. Tak, reperkusje były o wiele większe, niż mogłem przewidzieć, ale muszę przyznać, że niczego nie żałuję.
Więc co z tego mogłem opowiedzieć miłemu dyrektorowi liceum plastycznego?
– Ze względów osobistych – powiedziałem po namyśle.
Dyrektor patrzył na mnie zza okularów takim wzrokiem, jakby nagle odkrył we mnie jakąś wadę rozwojową lub fizyczną ułomność, której nie wypada przypatrywać się wprost.
– Hm, a co skłoniło pana do wyboru właśnie naszego liceum?
– Lubię sztukę – odparłem, uśmiechając się pogodnie.
– Tak, to bardzo miłe – powiedział bez uśmiechu. – Jednakże trzeba mieć pewne predyspozycje do odbioru sztuki.
– Wydaje mi się, że warunkiem wstępnym do odbierania sztuki jest posiadanie mózgu – odpowiedziałem z jeszcze pogodniejszym uśmiechem.
I tak za cholerę nie chciałem tu pracować.
– A więc dobrze, panie Pawle – odezwał się nagle dyrektor. – Sytuacja w naszej szkole wygląda tak: pani Biegańska, która jest zatrudniona u nas na etacie, właśnie poszła na urlop macierzyński. Mogę zawrzeć z panem umowę na jeden rok szkolny, ponieważ potem pani Biegańska wróci na swoje stanowisko. Nasza szkoła nie jest duża, liczy tylko osiem klas, po dwie równoległe w każdym roczniku. Czy ma pan jakiekolwiek doświadczenie pedagogiczne?
– Tak, jako doktorant miałem zajęcia ze studentami.
– Musi pan cały czas pamiętać, że nasza szkoła odbiega od tego poziomu. To liceum. W dodatku artystyczne i taka też młodzież tu się uczy. Ale lubi pan sztukę, więc myślę, że nie będzie pan miał żadnego problemu.
Jego ironia przeszła gdzieś nade mną dużym łukiem, w ogóle mnie nie dotykając. Chciał mnie zatrudnić! Coś niebywałego.
Przez sekundę napawałem się zwycięstwem, potem jednak pomyślałem, że tak naprawdę to facet jest w czarnej dupie – połowa sierpnia, kobitka na zwolnieniu, lada chwila zacznie się rok szkolny, lepszy trędowaty niż nikt…
Przyjrzałem mu się uważnie i skinąłem głową.
– Zatem myślę, że możemy przystąpić do sfinalizowania umowy – powiedział.
Wieczorem pojechałem do Piotrka, bo nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Ostatecznie co brat, to brat, zna mnie całe życie. Ula tylko na mnie spojrzała i poszła podgrzewać obiad.
– Nie pękaj, stary – powiedział Piotrek. – Lepsze to, niż nic. Musisz wziąć na wstrzymanie. I bardzo dobrze, że tylko rok. Przynajmniej tam nie utkniesz. Zobaczysz, wszystko się wygładzi, oklapnie. Facet spuści trochę dymu z uszu, za rok ruszysz znów z doktoratem, nic straconego. Przyda ci się ten czas.
– Ale…
– Nie pękaj, mówię. Zobaczysz, jeszcze będziesz miał w życiu wszystko, co będziesz chciał. Pozycję naukową, kupę szmalu, piękne kobiety, szybkie samochody…
– Czy na odwrót?
– Na odwrót też może być – parsknął śmiechem Piotrek i klepnął mnie po ramieniu.
Pewnie ma rację. Mam nadzieję, że ma rację. Nigdy nie zależało mi na kupie szmalu, ale przyznaję, że sytuacja, gdy nie mam czym opłacić czynszu, jest trochę wytrącająca z równowagi.
Samochód mam, może nie piękny, ale chodzi, a szybkie kobiety…
Jakoś po Majce nie chce mi się o tym myśleć. W ogóle nie chce mi się myśleć. O niczym.
1 września
Bardzo późna sierpniowa noc i gwiazdy lecą na wskroś czarnego nieba. Co gwiazda, to niewypowiedziane życzenie. Bo nie wypowiadam go.
Nie ma już Majki, nie ma marzeń o potędze. Umysł mam wypalony, gorycz rozlewa mi się miękko po całym krwiobiegu. Trucizna tej goryczy wsącza się bezlitośnie w naczynia krwionośne, w pamięć, w serce, w mrok. Chyba utraciłem już wszystko. Na własną prośbę, na własne żądanie.
Tyle z tego mam. Lewitujący kwadrat podłogi i niebo gwiaździste nade mną.
To może nie taki najgorszy punkt wyjścia. Gdy zamknę powieki, widzę drżącą krwinkę gwiazdy w kąciku oka. Ale bez tej wódki chybabym nie przeżył.
Przejrzałem sobie podręcznik metodyczny dla każdej klasy. Będzie mnie obowiązywał ten program. Czy kiedykolwiek sądziłem, że coś takiego się w moim życiu wydarzy?
Jutro…
Jutro Wielki Bal w Operze.
Wszelka dziwka majtki pierze i na kredyt kiecki bierze…1
A zatem – do widzenia, do jutra.
2 września
– Moi państwo, powitajmy nowego kolegę. Pan Paweł Jeż będzie uczył matematyki w naszej szkole w tym roku.
…A to pan Zbigniew Radtke od fizyki, pan Darek Krauz od biologii… nie, od historii… czy raczej biologii, nie, jednak historii, pani Bożena Talarczyk od chemii, oho, zaczyna się, pani Beata Grabowska od angielskiego, pani profesor Barska, uczy polskiego, pan Andrzej Skibiński projektowania ogólnego… ktoś od projektowania graficznego, od malarstwa, rzeźby, francuskiego, przysposobienia obronnego, wir postaci przechodzący przez moją sponiewieraną głowę.
Zbyszek Radtke w moim wieku, w dodatku fizyk, ale… nie wiem, facet jest tak ściśnięty w dupie, że bardziej nie można. Znam takich mózgowców, pośmiewiska każdej klasy, z paranoicznymi oczami, stawami nóg wyginającymi się pod niemożliwymi kątami, szczególnie gdy ich właściciele siedzą i niebacznie chcą założyć nogę na nogę… Raczej nie będzie z niego pociechy.
Darek, chyba jednak od historii, wydaje się fajny, spoko ziomek, może uda nam się pogadać parę razy, i ten drugi, Wojtek Szymański od? technologii? też OK.
Z babeczek mało która przywodzi myśl o grzechu, koszmarna Bożenka od chemii zdaje się nie spuszczać ze mnie oczu, ale może po prostu ma wadę. Zgryzu chyba też, bo wyraźnie się ślini. Znam, niestety, takie powalone modele.
Reszta to ludzie starsi. Bardzo dużo starszych osób.
Staliśmy wszyscy stłoczeni w rozległej auli, słuchając okolicznościowego przemówienia dyrektora. My z jednej strony, z drugiej rzędy wiośnianej młodzieży w strojach galowych. Zupełnie jak na zabawie w remizie.
Mdliło mnie od wczorajszej wódki i od tego, co miało nastąpić.
10 września
To jest po prostu niemożliwe.
Niemożliwe jest, żeby jakakolwiek szkoła prezentowała taki matematyczny poziom. Bardzo chciałbym zobaczyć na własne oczy tę panią Biegańską, która doprowadziła do tego dna, upadku i pustki umysłowej. Przecież tego się nie da opisać.
W każdej klasie sprawdzam poziom wiedzy, ale nic nie mogło mnie na taką depresję przygotować. Może dobrze, że nie spotkałem nigdy pani Biegańskiej, bo czuję, że jej nowo narodzone dziecko zostałoby sierotą.
Nieprzytomne oczy, tępa udręka na obliczach. Albo spojrzenia wbite w podłogę, żeby przypadkiem nie ściągnąć mojego wzroku. Zadaję retoryczne pytania, proponuję najprostsze przykłady, żyłki na skroniach zaczynają mi pulsować nieposkromionym rytmem udaru.
Niestety nie dorosłem do moich nowych obowiązków. Dziś w klasie oznajmiłem spanikowanej panience, że jej mózg to pusty bęben maszyny losującej. Innej poradziłem, żeby raczej poszła pograć w ping-ponga. Była tak nieprzytomna, że o mało nie poszła. Nie wiem, ile razy jeszcze będę musiał powiedzieć, że skrócić można sukienkę, ułamek jedynie uprościć. A wyrazy podobne nie znoszą się, tylko redukują. Znieść to można jajko. Czuję, że lada chwila zniosę.
Gdyby głupota mogła fruwać, to nad tą szkołą wisiałaby permanentna czarna chmura.
Najlepszy sposób zniszczenia szkoły? Czekać na łące w ukryciu, aż wielka chmura zawiśnie wprost nad znienawidzonym budynkiem. Wtedy wypuścić petryfikującą strzałę, która zamieni chmurę w marmur. Reszty nie warto omawiać.
Jaki dawny jest czas, gdy czytałem Cortazara… Jaki dawny jest czas, gdy pisałem… cokolwiek. Może czas wrócić?
Czas nigdy nie wraca.
15 września
Zadzwonił do mnie mój kumpel z byłej pracy, z firmy Garlickiego – Miki Konieczny. Przyznaję, że to ja dałem mu w prezencie to przezwisko, potem hm… odszedłem, ale przezwisko zostało. Zawsze chcę spytać, czy jest jakoś spokrewniony z Koniecznym z Piwnicy Pod Baranami i zawsze zapominam. Tym razem było tak samo.
– Cześć, stary – powiedział Miki. – Co tam u ciebie?
– Żyję – odparłem krótko. – Jeszcze.
– To prawda, że Garlicki puścił za tobą wilczy bilet?
– Pracuję w szkole.
– Nie pierdol? – zdziwił się Miki. – Dzwonię, bo wiesz…
Nie wiedziałem.
– Sprawa jest taka: parę dni temu zadzwonił do Garlickiego, do firmy, koleś ze Stanów z MIT. Zaproponowali ci tam stypendium…
Zatkało mnie doszczętnie. MIT – Massachusetts Institute of Technology. Co prawda to nie Ivy League – ale MIT! Przełknąłem ślinę.
– Garlicki dał mu chłodną odpowiedź, że już nie pracujesz w zespole, że się na tobie zawiódł i nie ma ani twojego adresu, ani telefonu. Przykro mi, stary. Ale dzwonię, żeby ci powiedzieć, że zapisałem nazwisko faceta, więc odnaleźć go tam na uniwersytecie to będzie miki…
Dla niego wszystko było miki. Pomyślałem, że dobrze mu wybrałem przezwisko. Zanotowałem nazwisko faceta, podziękowałem, rozłączyłem się…
No dobra, zadzwonić tam to miki. I co powiem facetowi? Zorientowałem się, że jestem już prywatnym człowiekiem, zwykłym nauczycielem w liceum, nie stoi za mną żaden zakład naukowy, nie jestem już członkiem szanowanego w świecie zespołu, jestem baranem, który odstrzelił się na własną prośbę. Kto będzie ze mną gadał, co mam do zaoferowania?
Miki jest przyzwoitym facetem, ale chyba lepiej, żeby tego nie robił, nie wspominał w ogóle o tej sprawie… Przez sekundę z telefonicznej słuchawki powiało dawną atmosferą starych przyjaźni, wspólnej pracy, wzniosłych marzeń… Tęsknię za tym zespołem, mimo że Garlicki… Tęsknię za nimi i taka jest cholerna prawda.
Tu, w tym dzienniku, mogę być szczery. Tu nikogo i niczego nie udaję, nikt tego nie będzie czytał.
Dlatego nie dbam o formę literacką, o poprawność towarzyską czy obyczajową, jestem sam nad tymi kartkami, jest czarna noc i znów wódka.
Następnego dnia wezwał mnie dyrektor Andrzejewski.
16 września
– Panie Pawle, czy moglibyśmy porozmawiać?
Taki wstęp nigdy nie wróży nic dobrego. Jak świat światem.
Gabinet ciągle się malował, znów wylądowaliśmy w pokoju nauczycielskim, opustoszałym po przerwie.
– Panie Pawle, jest pan prawdziwym postrachem w naszej szkole.
Spojrzałem na niego spode łba.
– Proszę… bardzo proszę o większą wyrozumiałość dla naszych uczniów…
– Ci nasi uczniowie kompletnie nic nie umieją, panie dyrektorze – powiedziałem ponuro.
Nie wspominałem o pani Biegańskiej. Przecież nie będę flekował nieobecnej. Nie będę oskarżał kobiety. Mamusia mówiła, że mi ręka uschnie… To znaczy w tym wypadku język.
– Nasi uczniowie… – zaczął Andrzejewski i zatrzymał się.
To debile – dokończyłem w myślach. To stado debili, taka jest smutna prawda.
– To przyszli artyści. To cholernie wrażliwe dzieciaki, często o ogromnym talencie. Ambitni, neurotyczni, interesujący, prawdziwe nieoszlifowane diamenty. Proszę, niech pan spojrzy na nich bardziej pobłażliwie.
Popatrzyłem na niego.
– Te diamenty będą musiały zdać maturę – powiedziałem powoli. – Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić. Matematyka jest na egzaminie dojrzałości przedmiotem obowiązkowym.
– To prawda, lecz młodsze klasy…
– Im większa dziura na początku, tym większa przepaść na końcu – przerwałem mu stanowczo. – Muszę przyznać, że jestem przerażony stanem ich wiedzy.
Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem bez sympatii. Czego on właściwie ode mnie chce?
Wyjaśniło się w następnym zdaniu.
– Drogi panie, mam właściwie tylko jedną prośbę… – powiedział dyrektor, gwałtownie grzebiąc po kieszeniach. Wyjął zmiętoszoną paczkę papierosów, obejrzał ją dokładnie i schował z powrotem. Za późno. Namiętne pragnienie zapalenia fajki owładnęło mną bez reszty. – Jest w czwartej klasie pewna szczególna uczennica. To sierota, straciła w zeszłym roku rodziców, zginęli w wypadku samochodowym. To Ania Kielanowicz, jest w czwartej a. Dziewczyna została zupełnie sama.
Zacząłem się gorączkowo zastanawiać, czy prośba, która za chwilę padnie, będzie dotyczyła zaadoptowania tej nieznanej Ani. Ale nie. Prośba okazała się bardziej banalna.
– To niezwykle utalentowana dziewczynka, chluba naszej szkoły, profesor Czechowska nie może się jej nachwalić. Pani Barska, jej wychowawczyni, darzy ją ogromną sympatią.
No dobrze, pomyślałem, do celu.
– Ania ma duszę typowo humanistyczną. Jest świetna z języka polskiego, niestety z matematyką ma kłopoty. Czy pan…
Nastawiłem czujnie uszu. Co ja, mianowicie?
– Czy nie zechciałby pan traktować jej trochę łagodniej?
– Nie – odpowiedziałem. – Nie zechciałbym.
– Nie uznaje pan kompromisów?
„Nie. Może jeśli chodzi o strategię, ale nie o zasady” – tak odpowiedział Robert Redford w filmie Więzień Brubaker na identycznie sformułowane pytanie.
Nie byłem Redfordem. Co miałem odpowiedzieć?
– Ujmę to tak – powiedziałem. – Od momentu, gdy zacząłem tu pracować, stałem się odpowiedzialny za poziom edukacji tej młodzieży. Całej, bez wyjątków. Jest mi niezwykle przykro, ale to nie jest moja wina, że pana uczennica straciła rodziców. Proszę mnie nie zmuszać, bym stosował taryfę ulgową z tego powodu.
– A zatem dziękuję, panie Pawle, za rozmowę – powiedział dyrektor, podniósł się i wyszedł.
Zostałem sam w pustym pokoju. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Potem zgasiłem papierosa i zapaliłem kolejnego. Potem zgasiłem kolejnego.
Jak ostatni cham. Dlaczego zachowałem się jak ostatni cham? Czy to ta rozmowa z Mikim tak mnie rozstroiła? Czy niemożność zapalenia? Co się ze mną dzieje? Jak mogłem być tak obcesowy, arogancki, bezceremonialny, opryskliwy i impertynencki? Jest jeszcze parę innych przymiotników, nie chce mi się ich wyliczać. Co mi zawiniła ta cała Ania, że akurat na niej skrupiło się wszystko? Moja niezgoda, bunt, moje stracone złudzenia, okpione nadzieje, moja gorycz, wściekłość, frustracja wobec świata – akurat musiały trafić pięknym prostym w tę nieznaną mi Anię, Bogu ducha winną, prócz tego, że nie umiała matematyki.
Siedziałem zmartwiały i przerażony własnymi reakcjami, w zupełnie pustym pokoju nauczycielskim, całkiem sam. Gdyby była przy mnie Majka…
Majka potrafiła sprowadzić każdą sytuację do parteru jednym prostym komentarzem, krótkim aforyzmem, celną pointą. Redukowała wszystko, co nazywała transcendentalną abnegacją bytu, to ja miałem tendencję do wpadania w takie stany – ona nigdy. Potem piliśmy drinka, albo szliśmy do łóżka i moje serce znowu zaczynało podejmować nierówną walkę z życiem. Ale, jak mówiłem, nie było już Majki.
Sam zakończyłem ten toksyczny związek, to ja podjąłem tę decyzję.
Majka. Szalona, trzymająca mnie w pionie, wyśmiewająca skrupuły.
Trzeźwa, przytomna.
Kiedyś ją kochałem.
17 września
Postanowiłem przyuważyć sobie tę Anię, o którą ściąłem się z Andrzejewskim, bo jakoś wcześniej jej nie kojarzyłem. Poprosiłem Darka i pokazał mi ją na korytarzu. Szczuplutka blondynka, wielkie oczy, pasikonik. Leszek nazywa tak niewyrośnięte małolaty, którym wszystko poszło w oczy i w niebotycznie długie nogi. Ładna. Nawet bardzo ładna. Rusza się z wdziękiem, ma klasę. Teraz ją sobie przypomniałem, siedzi w trzeciej ławce od okna, z taką bardzo jasną blondynką o nietypowym imieniu. Nie pamiętam jakim.
No tak. Przecież mam dziennik, a tam jest wszystko zapisane. Czemu po prostu nie sprawdziłem listy? Chyba brak kojarzenia staje się zaraźliwy…
Sprawdziłem. Ania siedzi z Apolonią. No proszę, widocznie tak też można mieć na imię. Człowiek uczy się całe życie.
Ania nic nie umie, od razu to widać. Jeszcze nigdy nie udało mi się z nią nawiązać kontaktu wzrokowego, umyka spojrzeniem, boi się.
Głupio mi z powodu tego wszystkiego, co powiedziałem Andrzejewskiemu. Żal mi tej dziewczyny. To nie jest prosta rzecz, zostać zupełnie samą. Bez rodziców, bez wsparcia. Z takim Andrzejewskim, w roli dobrotliwego wujaszka. Niech go diabli wezmą!
Chyba będę musiał z nim porozmawiać, powiedzieć, że ochłonąłem, przemyślałem i przepraszam. Albo może pogadać z jej wychowawczynią? Wychowawczynią czwartej a jest pani Barska, bardzo starsza, nobliwa pani, trochę w typie tej aktorki angielskiej Maggie Smith, ale o łagodniejszej twarzy. W oczach co pewien czas błyska jej iskra prawdziwego humoru. Czuję wewnętrzną ulgę, gdy pomyślę, że Ania jest pod jej opieką.
No i proszę. Czemu raptem zaczęła mnie obchodzić ta nieznana mi zupełnie dziewczyna? Dlatego, że ją w pośpiechu skrzywdziłem? Burknięciem, fochem, brakiem empatii… Wstyd.
1 Nawiązanie do poematu Juliana Tuwima Bal w Operze.