Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Okruchy - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 września 2025
20,19
2019 pkt
punktów Virtualo

Okruchy - ebook

Mark nosi w sobie więcej ran, niż pokazuje światu. Wychowany w cieniu brutalnego ojczyma i innych bolesnych doświadczeń latami uczył się milczeć. Aż spotkał Emily, która nie bała się jego ciemności, pęknięć w duszy. Z każdą chwilą, dotykiem, słowem rodzi się między nimi coś silniejszego niż wszystko, co znał. Lecz przeszłość nie odejdzie łatwo. Pewnej nocy ich świat rozpada się na kawałki. Przejmująca opowieść o stracie, wierze i nadziei i tym, że nawet złamane serce potrafi kochać najpiękniej.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-499-9
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Autokar toczył się powoli po jednej z bocznych dróg. Jakiś kwadrans temu kierowca uzgodnił z opiekunem wycieczki, że skrócą nieco trasę i odbiją na północ. Profesor zgodził się ochoczo, cała podróż męczyła go już od samego początku. Nic zresztą dziwnego, bo jego podopieczni nie należeli do najspokojniejszych.

W przeciwieństwie do niego uczniowie ostatniej klasy Great Lakes College mieli się całkiem dobrze. Rzecz jasna ich ciała lekko protestowały podczas długiej wycieczki, więc niektórzy z nich siedzieli w bardzo dziwnych pozycjach, czy to śpiąc, czy dyskutując z kolegą, albo koleżanką w pobliżu.

Byli też i tacy, którzy potajemnie sięgali po innego rodzaju rozrywki, jak na przykład dłoń wędrująca tu i tam po ramieniu koleżanki, albo znaczące spojrzenia w stylu „Poczekaj, aż zostaniemy sami w pokoju hotelowym”. Czasem otrzymywali w zamian równie znaczący, porozumiewawczy błysk w oczach, a czasem wcale nie takie lekkie szturchnięcie w bok i wyraz obrzydzenia na twarzy obiektu westchnień.

Jedno można stwierdzić z całą pewnością — nikt się nie nudził. Być może za wyjątkiem pewnej dziewczyny siedzącej tuż przy oknie po stronie kierowcy, gdzieś w środkowej części pojazdu. Głowę oparła o szybę i zamknęła oczy, nie dbając o to, że średniej długości brązowe włosy zburzyły się lekko. W ręce wciąż trzymała swój telefon komórkowy, nie zamierzała zasnąć, a jedynie odciąć się od panującego gwaru, hałasu, od całej „ekipy z Toledo” jak czasem sami siebie nazywali ludzie z jej klasy. Nikt jej nie zaczepiał. Emily Jacobs nie była dobrą partnerką do zabawy, gdyż nie gustowała w alkoholu, narkotykach, czy opowieściach o tym, kto kogo „zaliczył” i w jakiej pozycji.

Siedzenie obok niej było puste. Nic dziwnego, na żadnej wycieczce nikt nigdy nie siadał obok niej. O czym by mieli z nią rozmawiać? O najnowszych wynikach egzaminu z matematyki?

Być może właśnie dlatego tak bardzo zdziwiła się jakieś pół godziny później, kiedy poczuła lekkiego kuksańca w bok, jakby przybysz nie chciał jej przestraszyć, a jedynie zwrócić jej uwagę.

— Tylko nie zacznij chrapać — dobiegło ją miękko z miejsca obok.

Odwróciła głowę w kierunku głosu. Jej zdziwienie było tak duże, że rozszerzyła oczy dość szeroko i palnęła może mało logicznie:

— Skąd się tu wziąłeś?

— Z dziesiątej planety zza Księżyca — odparł chłopak ze śmiechem. Jej równolatek, Mark Doughney należał — trzeba to przyznać — do jednych z najprzystojniejszych facetów w college. Nie miał długich włosów, ale jednak dłuższe, niż zazwyczaj mają mężczyźni. Barwę miały brązową, nieco jaśniejszą od tych Emily. Niebieskie oczy migotały wesoło. — Wszyscy z tyłu zasnęli — dodał wyjaśniająco. — I chrapią. Okropność.

— I schroniłeś się w moim towarzystwie? — odparła Emily, nie do końca rozumiejąc, co kierowało jej kolegą.

— Owszem. Jesteś ciekawsza od gości śpiących z otwartymi ustami i wydającymi dźwięki głośniejsze od silnika odrzutowca. — Mark dowcipkował dalej. — Co czytałaś? — Zajrzał ciekawie w jej telefon.

— Ej! To nie twój interes! — Jacobs natychmiast wsadziła komórkę z powrotem w kieszeń. — Znalazł się pan wścibski.

— Pewnie jakiś gorący romans, prawda? O seksownym chłopaku, który zdobywa serce pięknej, acz skrytej dziewczyny. — Doughney położył dłoń na piersi. — I żyli długo i szczęśliwie.

— Głupek — Emily parsknęła śmiechem. — Nie cierpię takich historii. Nie mają pokrycia w rzeczywistości.

— Czasem mają. Kto wie, co los przyniesie.

— Serio w to wierzysz? W księcia z bajki? — Zmarszczyła brwi. — Ty? Facet, który chodził chyba z połową college?

— Czuję się dogłębnie urażony. Zraniłaś mnie w samo serce. — Mark zrobił cierpiącą minę.- Miałem tylko trzy dziewczyny.

— Chyba w ciągu miesiąca. — Emily nie ustępowała.

— Nie moja wina, że żadna z nich nie była tą jedyną. A poza tym wcale nie chodziłem z nimi na randki. Były jedynie… zainteresowane. Chwilowo.

Drgnęła. Coś w głosie chłopaka jej nie pasowało. Sposób, w jaki wypowiedział ostatnie zdania. Jakby...na ułamek sekundy przestał żartować.

— A tobie się marzy szczera i wieczna miłość? W wieku dziewiętnastu lat? — Spytała ciszej, niż zamierzała.

— Nie. — Odpowiedział poważnie, na moment zrzucając fasadę żartownisia. — Nic mi się nie marzy. Marzenia to głupota. Nigdy się nie spełniają.

Zostawił ją samą z tą zagadkową wypowiedzią, bo któryś z jego kolegów zawołał go z powrotem na tył autokaru. Patrzyła za nim chwilę, jakby zastanawiając się, co tak naprawdę miał na myśli. Takie słowa z ust Marka Doughney nie były rzadkością. Były wręcz ewenementem, który nigdy wcześniej się jeszcze nie wydarzył.Rozdział 2

Gdzieś z tyłu coś brzęknęło cicho. Nauczyciel albo nie słyszał, albo nie chciał słyszeć, ścisnął tylko palcami nasadę nosa, jakby próbował się uspokoić. Opieka nad tą właśnie klasą była trudniejsza niż zapanowanie nad stadem rozjuszonych byków, albo bardzo krnąbrnym oddziałem wojska. Ewentualnie jednym i drugim naraz.

Emily za to od razu rozpoznała ten odgłos. Przecież to samo działo się na każdej wycieczce. Któryś z chłopaków, a czasem nawet i dziewczyn, przemycał do autokaru alkohol i to na pewno nie jedną butelkę. Dla uczniów ostatniego roku Great Lakes College bardziej interesujące były doznania spowodowane procentami, niż podziwianiem Galerii Sztuki w Falls Church.

Wiedziała, co nastąpi potem. Chóralne śpiewy sprośnych piosenek, dziwne wyrazy twarzy tych, którzy będą próbować powstrzymać wymioty, spacery między siedzeniami. I ten umęczony głos profesora błagający ich o spokój. I litość nad jego duszą.

Musiała jednak postawić sprawę uczciwie — nie wszyscy będą pijani. Część wypije jedynie kilkanaście łyków i grzecznie zaśnie na swoim miejscu. Albo pod nim. Przynajmniej będą cicho.

Jakąś godzinę później tył autokaru był już dość mocno rozbawiony. Ktoś kogoś całował. Jeden chłopak wstał, stwierdził, że musi się wysikać i opadł z powrotem na siedzenie. Inny panicznie szukał papierowej torebki, albo woreczka foliowego. Trzeci chyba zgłodniał, bo dzierżył w ręce sandwicha i wyglądał w sumie normalnie, poza tym, że wpatrywał się w kurczaka ukrytego pomiędzy kromkami zupełnie, jakby obawiał się, że drób zaraz na niego wyskoczy.

Nawet nie westchnęła. Znała ich wszystkich od kilku lat, wiedziała, czego się spodziewać. Czasem tylko zastanawiała się, jakim cudem cały komplet zdaje do kolejnej klasy. Prawda była taka, że profesorowie po prostu chcieli się ich jak najszybciej pozbyć z college.

Włożyła sobie jedną ze słuchawek do ucha. W pierwszej chwili włączyła się jej przypadkowo jakaś dziwna piosenka na YouTube, ale wszystko byłoby lepsze od pokrzykiwań z tyłu. Sięgnęła po drugą słuchawkę i zamarła. Bo drugiej nie było.

— Czego ty słuchasz? — skrzywił się Doughney z jej słuchawką w uchu. — Brzmi jak wyjące aligatory.

— Oddawaj! — machnęła ręką gdzieś w kierunku ucha Marka, chcąc odzyskać własność, ale chłopak ją uprzedził i złapał za dłoń.

— Nie ma mowy. Zacząłem łapać tekst. Chcę się dowiedzieć, o czym to jest. Cicho bądź, właśnie leci refren.

Emily wyszarpnęła dłoń i z czystą premedytacją ustawiła głośność praktycznie na maksimum. Doughney aż podskoczył i wyjął słuchawkę z ucha.

— Odbiło ci?! — rzucił oskarżycielsko. — Chciałaś mnie ogłuszyć?

— Nie — odpowiedziała niewinnie, zmniejszając poziom muzyki. — Jedynie ułatwić ci zrozumienie słów. Gdybyś wcześniej nie dosłyszał.

— Wariatka — podsumował, masując sobie obolałą małżowinę. — Idziesz na tył, szalona kobieto? Rodney ma chyba whiskey.

— Mowy nie ma. — Jacobs na samą myśl zrobiło się niedobrze. — Nie chcę skończyć z głową w kiblu.

— W tym autokarze nawet go nie ma. Kibla znaczy się. — Mark zauważył całkiem słusznie. — Chodź, rozerwij się chociaż raz.

— Mam własne sposoby. — Pomachała mu przed nosem telefonem z otwartym ebookiem. O ile zdążył zauważyć, była to jedna z lektur.

— Nudziara. — Doughney oparł się plecami o siedzenie i skrzyżował ramiona. Wyglądał, jakby wcale nie zamierzał wracać na miejsce.

Nie spojrzała na niego. Bo i po co? Zaczęła czytać, powoli, dokładnie, wiedząc, że niedługo będą musieli napisać wypracowanie na temat tej właśnie lektury. Nie chciała psuć sobie całkiem dobrego zestawu ocen zbieranego od początku roku. Można rzec, że jej stopnie w porównaniu z tymi Marka były wręcz imponujące, nie mówiąc już o reszcie klasy.

— O czym to w ogóle jest? — Padło jakiś kwadrans później, kiedy już całkiem zapomniała, że siedział obok niej.

— Sam przeczytaj. Czy ja ci wyglądam na lektora?

— Nie. Ale na taką skwaśniałą jak cytryna bibliotekarkę już tak. Jeszcze ci tylko kota brakuje. Będziesz kiedyś taką starą panną krytykującą wszystko i wszystkich.

— Wolę być starą panną, niż mieć trzy dziewczyny na miesiąc i nawet nie pamiętać ich imion — odburknęła nieco niesprawiedliwie.

Wyraz twarzy chłopaka zmienił się na krótką, ulotną chwilę. Prawie niezauważalnie.

— Mówiłem ci już, że było inaczej, niż wszyscy myślą. Sporo rzeczy jest inaczej, niż wam się zdaje.

— Co na przykład? Jesteś tak naprawdę tajnym agentem? Albo kosmitą? Masz jakiś wielki, straszny sekret? A w ogóle czemu tu siedzisz, zamiast upijać się z tamtymi? — Wskazała głową na tłum skupiony na tylnich siedzeniach. — Znając ich, zaraz braknie whiskey.

Nie odpowiedział. Nie od razu. Patrzył przez parę sekund gdzieś w bok, potem na własne dłonie, by w końcu rzucić krótkie:

— Nie jestem taki, jak on.

I wrócił na swoje miejsce. Emily już, już miała zagłębić się w lekturze, kiedy palec zamarł nad ekranem komórki. W pamięci zawirowały jej ponownie słowa kolegi. „Nie jestem taki jak on”. On. Liczba pojedyncza. Nie „oni”. Nie ludzie z ich klasy. Tylko „on”. Ale kto?Rozdział 3

Dźwięki i zapachy dochodzące z tylnich siedzeń miały różne natężenie. Emily nie wnikała do końca, co który z nich oznacza i przez kogo jest wydawany. Próbowała wyłączyć wyobraźnię podsuwającą jej niezbyt ciekawe obrazki i skupić się na lekturze.

Profesor Johnson nawet nie próbował nad niczym zapanować. Wiedział, że to nie ma sensu. Poza tym nie za bardzo wiedział, co konkretnie miałby zrobić. Nakrzyczeć na nich? Zostałby zakrzyczany, albo wysłuchany przez tych jeszcze zdolnych go w ogóle usłyszeć, po czym jedyną odpowiedzią, jaką by otrzymał, byłoby cielęce skinienie głową i powrót do snu, pijaństwa, czy obmacywania koleżanki. Siedział więc jedynie z przodu, po prawej stronie i wpatrywał w drogę przed autokarem.

— Gdzie mi z paznokciem do oka?! — zaprotestował nagle ze swojego siedzenia Doughney, ofuknąwszy kogoś z tyłu. Dziewczyna nawet się nie odwróciła, by sprawdzić, kto i dlaczego chciał tak agresywnie potraktować gałki Marka. Pewnie się z kimś pokłócił i się trochę poszarpali, czy coś.

Nie zareagowała też na odgłos upadającego na podłogę ciała. Jak ktoś zleciał z miejsca, to się przecież podniesie. Kiedyś. Być może dopiero wtedy, jak dotrą już do celu w Falls Church. Zawsze to chociaż trochę mniej decybeli.

Za chwilę ktoś albo został uderzony, albo sam się uszkodził, bo Emily usłyszała coś, co brzmiało jak „ohe ęby!”. Obeznana w słownictwie i sposobie wysławiania się kolegów pojęła, że to najprawdopodobniej James Morrison próbował powiedzieć „Moje zęby!”, tylko trochę mu nie wyszło.

— Nawet cię nie dotknąłem! — Oburzenie Doughney’a aż zawibrowało w powietrzu.

— Henie! Ale arcie ak! — wypluł z siebie Morrison, co dziewczyna przetłumaczyła sobie jako „Mnie nie! Ale oparcie tak!”.

— Bo mnie Mason popchnął i wpadłem na twoje krzesło od tyłu! — Mark nadal nie poczuwał się do winy.

— Ja mam rączki tutaj! — rozległ się protest Masona.

Zanim jednak rozbawiona całą sytuacją Emily zdążyła się odwrócić i na własne oczy zobaczyć, gdzie też chłopak ma ręce i kto naprawdę był winien brakom w uzębieniu Jamesa, autokarem podejrzanie zatrzęsło. Zupełnie, jakby pojazd podskoczył na wyboistej drodze. Tyle, że ścieżka może była wąska, ale równa jak stół w sali biologicznej.

— Co jest? — spytała samą siebie i wychyliła nieco głowę, by spojrzeć na kierowcę, bo ten zachowywał się nieco dziwnie.

— Jest jakiś problem? — Profesor Johnson nawet by się nie zdziwił. Akurat z tą klasą zawsze były jakieś problemy, być może przekleństwo przeniosło się teraz i na autokar.

— Nic, z czym nie dam sobie rady — mruknął kierowca, ale nie brzmiał przekonująco. — Silnik się na moment zakrztusił. Ale proszę się nie martwić, dojedziemy bezpiecznie do Falls Church.

— Pytanie, czy w jednym kawałku — rzucił kąśliwie nauczyciel, co zszokowało Emily. Wykładowca musiał być napięty jak struna.

I tak było w rzeczywistości. Bo to właśnie Johnson siedział najbliżej prowadzącego pojazd i widział, jak mężczyzna próbuje opanować kierownicę, która co rusz wymykała mu się z rąk jak jakaś wściekła gazela.

— Może lepiej się zatrzymajmy? — zaproponował profesor dziesięć minut później, kiedy połowa uczniów bardzo już żałowała, że jadła śniadanie. Niektórzy żałowali nawet, że jedli cokolwiek w życiu. Zbladli wszyscy i ekipa z Toledo wyglądała jak stado zagubionych duchów.

— Nie ma takiej potrzeby — zapewnił dość gorączkowo kierowca. — Za pół godziny wyjedziemy na główną drogę i tam jest stacja benzynowa, to przy okazji sprawdzę, czemu tak nami szarpie.

— Moim żołądkiem też szarpie — szepnął lekko białawy Mark, bo usłyszał rozmowę z przodu.

— Pół godziny? Mamy wytrzymać jeszcze trzydzieści minut w takich warunkach? — zszokował się siedzący z przodu Henry, wykazując dziwną jak na niego błyskotliwość matematyczną.

— Zapewniam, że… — próbował go uspokoić kierowca. Ale nie zdążył.

Autokarem szarpnęło ponownie, ale tym razem z taką siłą, jakby został pociągnięty do przodu przez hordę wygłodniałych gepardów. Doughney przeklął nawet dość ostro jak na niego, bo jego czoło spotkało się boleśnie z oparciem siedzenia Morrisona, który znowu poleciał do przodu i pożegnał się z kolejnym zębem. James obiecał sobie solennie lepiej dbać o to, co mu jeszcze zostało w ustach, ale sekundę potem uzmysłowił sobie, że poza zębami ma w nich jeszcze krew. Odwrócił się gwałtownie i już miał wyrazić swoje niezadowolenie waląc pięścią w nos winnego wszystkiemu Marka, gdy coś go zastanowiło.

Wszyscy jego siedzący na tylnich miejscach koledzy, włączając w to Doughney’a, wpatrywali się w coś przed nimi z mocno rozszerzonymi oczami. A potem zaczęli krzyczeć. Bardzo głośno krzyczeć.

Morrison spojrzał w tą samą stronę i sam wrzasnął.

Sekundę później przerażenie ogarnęło już cały autokar.

— Trzymajcie się mocno! — huknął Johnson, sam chwytając się własnego krzesła.

Nie pomogło. Nic nie pomogło. Ani krzyki, ani pospieszna modlitwa szeptana przez kierowcę, który nagle stał się bardzo religijny. Ani płacz kilku dziewczyn ze środka pojazdu. Ani nawet zamknięte oczy Marka Doughney’a, który jako jedyny wydawał się być pogodzony z losem.

Jeden plusk. Tylko jeden. Za to bardzo głośny.

A potem cisza.

I woda, miłościwie przykrywająca tonący autokar.Rozdział 4

Czy krzyczysz, kiedy toniesz? Nie. Umierasz w ciszy. Woda wdziera ci się do płuc, a ty po prostu się temu poddajesz. Za chwilę znikasz całkiem pod taflą i kiedy ktoś widzi cię następnym razem, jesteś już tylko zwiotczałym ciałem na jeziorze. Milczącym, płynącym często twarzą w dół, jakbyś nie chciał nikomu przeszkadzać nawet będąc martwym.

Autokar nie był jeszcze całkiem zanurzony. Jednak obniżał się coraz szybciej, coraz głębiej, zabierając ze sobą tych wszystkich młodych ludzi, którzy mieli tylko na własne oczy zobaczyć kilka dzieł sztuki. Zapłacą za to własną śmiercią, ostatnimi oddechami.

Nie. Morrison się na to nie zgadzał. Stracił już dzisiaj dwa zęby, nie zamierzał stracić niczego więcej. Zdawał sobie sprawę, że w tej fazie zanurzenia i tak nie otworzy drzwi ze względu na ciśnienie, walnął więc w boczną szybę. Mocno. Z całej siły, nawet się nie zastanawiając, skąd wytrzasnął młotek ratunkowy, bo wcześniej nawet go nie zauważył. Tuż obok niego Johnson szarpał się z zagłówkiem fotela, aż w końcu wyrwał go i również uderzył w szybę.

Wszystko działało przeciwko nim. Czas, ciśnienie, woda. Wszechobecna woda. Ta, która otaczała pojazd i ta, która z chlupotem wdarła się do środka przez rozbite szkło, chcąc zagarnąć życia uczniów ostatniej klasy Great Lakes College.

Najgorsze było przerażenie. Spora część z nich nie wiedziała nawet, jak mają się zachować. Panikowali, krzyczeli, tulili się do siebie. Emily milczała, ale rzuciła okiem w tył autobusu, sama nie wiedząc dobrze, dlaczego właściwie to robi. Doughney’a nie dojrzała. Może akurat się schylił? Zanim zdążyła się zastanowić, jej myśli zajęło co innego — jezioro, bardzo szybko wypełniające pojazd przez rozwalone szyby. Henry przepłynął koło niej, próbując rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz, ale przegonił go w tym spanikowany kierowca. Chłopak zdziwił się nieco, odepchnięty na bok przez bezlitosnego mężczyznę, ale zaraz potem sam też wypływał między ramami okna na górę, na powierzchnię, do życia.

Przypominało to trochę balet. Chaotyczny, bezmuzyczny taniec walki o to, by mieć jeszcze jakąkolwiek przyszłość. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że część z uczniów była jeszcze nie w pełni trzeźwa i działała instynktownie, ale czasami bardzo mało sensownie, wpadając na kolegę, czy koleżankę.

Kilku z nich krwawiło, czy to z czoła, czy nosa, Peter chyba miał rozcięte ucho. Ale i on, błyskawicznie machając ramionami, wyrwał się ku tafli wody, w górę, po życie.

Jacobs zerwała się do pozycji siedzącej tak szybko, że aż zakręciło się jej w głowie. Przez moment nie wiedziała, gdzie się znajduje. Potoczyła dziko wzrokiem wokoło i dopiero wtedy do niej dotarło.

Autokar. Wypadek. Woda. Jezioro. Ranni koledzy i koleżanki. Ucieczka kierowcy. Szok, przerażenie.

I oddech. Głęboki, chociaż jeszcze drżący. Zaczerpnięty na brzegu, na którym właśnie odzyskała przytomność. Musiała wydostać się z pułapki, potem dotrzeć na stabilne podłoże i zemdleć. Ubranie miała mokre, włosy, buty, dosłownie wszystko. Ale żyła. I była bezpieczna.

Jeszcze jeden oddech. Niepewne stanięcie na nogi. Powrót słuchu. Pokrzykiwania profesora mieszały się z głosami „ekipy z Toledo”.

— Już dobrze. — Peter podszedł do niej i położył jej dłoń na ramieniu. — Już po wszystkim. Jesteś bezpieczna. Wszyscy jesteśmy. Trochę mokrzy i zziębnięci, ale żywi.

— To… dobrze — odpowiedziała Emily, spoglądając z wdzięcznością na chłopaka. — Jak to się w ogóle mogło stać...co się… czemu…

Zaplątał się jej język. Szok skradał się nagle, powoli, zdradziecko. Przecież tak naprawdę ledwo uszła z życiem. Mogła zginąć tam, w jeziorze, mogła właśnie dryfować w ciemnej wodzie jak zdechła ryba z zamglonymi oczami. Albo jak padnięty aligator.

Aligator. Serce jej walnęło, raz, drugi, trzeci. Nie wiedziała, dlaczego akurat właśnie to słowo przyszło jej na myśl. Ale przywołało czyjeś imię. Mark.

— Peter! — szarpnęła kolegę za ubranie. — Gdzie jest Doughney? Gdzie Mark?!

— Nie wiem — odparł wolno tamten, jakby dopiero teraz sobie to uświadomił. Podrapał się po głowie, nieco zawstydzony tym, że nie może pomóc. — Pewnie gdzieś na brzegu. Ale ja go nie widziałem.

Nikt go nie widział.

Nikt.

Biegała. Pytała. Wołała go. Z coraz większym niepokojem.

Nie odpowiedział.

Może…

…już nie mógł.Rozdział 5

Nie pamiętała, o czym ostatnio rozmawiali. Jakby ktoś wymazał jej z głowy te zdania, które mogły mieć tak ogromne znaczenie. Bo mogły być finalnymi, mogło już nie być ich więcej. Nigdy. Chyba coś o whiskey. I o książkach. Oraz o tym, że jest inny. Nie taki, jak… ktoś. Nienazwany, nieokreślony ktoś. Teraz już nie będzie mogła się tego dowiedzieć. Zapytać go. O nic go już nie zapyta.

— Mark! — jej krzyk rozdarł powietrze.

Odpowiedziały jej jedynie zdumione spojrzenia ocalałych kolegów.

— To jego tu nie ma? — spytał James, który zdążył otrzymać już przydomek „Minus dwa”, bo tyle zębów mu poległo.

— Jakby był, to Emily by się tak nie darła — podsumował sytuację leżący na brzegu Henry. Spoczywał na plecach i się nie podnosił. Nie dlatego, że był ranny. Po prostu było mu wygodnie.

— Pewnie się utopił — stwierdził Morrison, wciąż w żałobie po części uzębienia.

— Utopił się. Po prostu się utopił — wyszeptała dziewczyna, czując, jak serce zatrzymuje się na chwilę.

Żart Jamesa wcale nie musiał okazać się żartem. Mógł okazać się prawdą. Okrutną, być może, ale nie zmieniało to faktu, że nieodwracalną.

Najrozsądniejszą decyzją byłoby danie znać profesorowi. Ale Johnson właśnie dyskutował z kierowcą o dalszym planie działania. Zanim Emily do niego dobiegnie i wszystko mu wyjaśni, Doughney — o ile oczywiście nadal żył — mógł udać się w bezpowrotną drogę do nieba. Czy też jak zawsze powtarzał, do piekła.

— Nie. Nie, nie, nie… — szepnęła cicho i sekundę później była już z powrotem nad taflą jeziora. Tym razem już bez chwili zawahania wskoczyła do środka, w głębinę, pragnąc odszukać tego klasowego „bad boya”, tego śmieszka, tego...jedynego chłopaka — jedynego człowieka! — który usiadł przy niej podczas wycieczki. Być może na chwilę, owszem, ale usiadł. I może nawet siedziałby tam dłużej, gdyby za drugim razem sama go nie pogoniła.

Woda była ciemna, cicha, mroczna. Nie docierały do niej krzyki z brzegu, nawoływania, że chyba jej odbiło. Całkiem możliwe. Ale jakie to miało znaczenie? Co innego mogła zrobić, suszyć się razem z innymi, podczas gdy Mark konał samotnie?

~ Gdzie jesteś, Doughney? Gdzie jesteś? ~ przemknęło jej rozpaczliwie przez głowę.

Nie widziała nic, mało co też słyszała. Może dlatego za pierwszym razem zwyczajnie przepłynęła obok. Ale potem, ułamek sekundy później dotarło do niej, że tam, trochę po lewej, to nie jest dziwny kształt podwodnej rośliny. To rękaw koszuli chłopaka, którego tak poszukiwała.

Zawróciła, najszybciej jak tylko mogła. Sama była słaba, ale zmusiła serce i płuca do pracy, ramiona do ruchu, byle bliżej do niego. Byle mu pomóc.

Mark miał zamknięte oczy. Nie widziała, żeby oddychał. Prawdopodobnie nie żył od dobrych kilku, kilkunastu minut. Ale i tak nie mogła go tu zostawić.

Wsunęła mu ręce pod bezwładne ramiona i chwyciła mocno, modląc się, by go uniosła. A nie było to łatwe, Doughney swoje ważył.

Brakowało jej powietrza, miała wrażenie, że zaraz eksplodują jej żyły. Z głowy chłopaka unosiła się różowa mgiełka krwi. Falowała za nim, więc najprawdopodobniej uderzył o coś tyłem głowy, stracił przytomność i się utopił. Dokładnie tak, jak przepowiedział to Morrison.

Szarpnęła tyle, ile tylko miała w sobie pary. W górę. Ciało Marka oparło się na niej, jakby chcąc się przytulić. Było tak ciężkie, że zaraz wciągnie ją w nurt i zginą oboje.

~ Nie. Nie w ten sposób ~ pomyślała i naprężyła mięśnie. Nie chodziło jej nawet o własną śmierć, bardziej nie chciała porzucać Doughney’a, zasługiwał przecież na pogrzeb.

Wystrzeliła na skos, bo tam było płycej, bliżej do powierzchni. I miała rację, za moment górna część jej ciała przebiła wodę, usta otworzyły się szeroko, łapiąc haustami powietrze. Głowa Marka leżała jej na ramieniu, oparta, nieruchoma, martwa.

I wtedy eksplodował świat. Krzykami, piskami, nawoływaniami z brzegu. Peter już biegł jej pomóc, ale zanim dotarł, Emily zdążyła wyciągnąć zwłoki kolegi z wody. Opadła na chwilę obok nich, dysząc ciężko.

Wszystko w niej drżało. Całe ciało, każdy mięsień. Powiedzieć, że była wyczerpana, to nic nie powiedzieć. Dygotała też jej dusza, z rozpaczy za Markiem. Może nigdy nie byli blisko, ale przecież znała go tyle lat. Chodzili do tej samej klasy, od początku nauki w college. A teraz on nie żył. W zwyczajny wtorek.

Zacisnęła powieki, czując, jak z jej oczu płyną łzy. Otworzyła je w samą porę, by zobaczyć, jak profesor Johnson stara się resuscytować chłopaka.

Sztuczne oddychanie. Masaż serca. I jeszcze raz. I jeszcze.

Nie zdawała sobie sprawy, że szepcze.

— Mark, proszę cię. Proszę cię, żyj…

Ale on jej już nie słyszał.Rozdział 6

Tyle dźwięków. Szepty, krzyki wokoło. Nerwowe mamrotanie próbujących złapać zasięg i dzwonić po pomoc.

Ale zabrakło tego jednego. Zabrakło jego oddechu. Głowa Marka odchylona na prawo spoczywała na brzegu, oczy miał zamknięte. Pierś poruszała się jedynie w rytmie uścisków Johnsona, ale płuca nie pracowały.

W końcu nawet profesor odstąpił, chociaż w głowie miał mętlik. Co on ma teraz zrobić? Jak to wytłumaczyć? I w jaki sposób przenieść ciało? I gdzie? Kogo zawiadomić? Skoro tu nawet nie ma kontaktu telefonicznego? Mają łapać stopa i prosić o podwózkę? Dwadzieścia przemoczonych osób i jeden trup?

Emily podniosła się z ziemi, ale zaraz upadła na kolana, tuż przy Doughney’u. Przy tym, którego z takim wysiłkiem próbowała uratować. Wiedziała, że chłopak nie żyje.

— Jak śmiesz — szepnęła drżąco. — Jak śmiesz wyzywać mnie od kwaśnych bibliotekarek, a potem sobie umierać, kiedy próbuję cię ratować? Jak śmiesz?!

Krzyknęła nagle, czując, jak opanowuje ją rozpacz. Przecież to był jej kolega. Miał zaledwie dziewiętnaście lat!

— Siadasz obok mnie, gadasz do mnie, a potem się topisz? Tak po prostu? Kpisz sobie ze mnie?!

Sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Ale musiała w jakiś sposób wyładować tą irracjonalną złość na biednego Marka. I piekącą bezradność, żal. Z całej siły, jaką miała w drobnych rękach, uderzyła go pięścią w klatkę piersiową, tak mocno, aż zabolało ją samą.

— Robisz sobie ze mnie jaja, Marku Doughney?! — wrzasnęła jeszcze raz. Trudno się dziwić jej reakcji, rzadko uczestniczysz w katastrofie autokaru, prawie się topisz w lodowatej wodzie, a potem wyciągasz zwłoki z jeziora. I to wszystko w ciągu niespełna godziny.

Emily, zapłakana i roztrzęsiona, poczuła nagle, jak czyjeś silne ramiona obejmują ją od tyłu i przygarniają do siebie. Peter. Ten, który zawsze stał gdzieś na uboczu, ale czasem na jego twarzy błąkał się uśmiech.

— Już dobrze, już — szeptał kojąco, głaszcząc dziewczynę po plecach. — Nie patrz na niego.

— Nic nie jest dobrze — chlipnęła mu w koszulę. — On się utopił. A ja nie umiałam…

Przerwał jej dygoczący, chrapliwy kaszel, jakby ktoś równocześnie się krztusił i próbował coś wypluć. A zaraz potem jęk.

— Moja głowa…

Odwróciła się gwałtownie, ku rozczarowaniu Petera, który odkrył, że całkiem dobrze trzymało mu się dziewczynę w ramionach. Co więcej, chciałby to zrobić ponownie. Przecież była taka zrozpaczona i wystraszona, ktoś powinien się nią zająć. Prawda?

Tymczasem Doughney zwinął się w kulkę na podłożu, wykrztusił wodę z płuc i złapał za tył głowy.

— Który mnie walnął? — jęknął, czując pod palcami lepkość krwi z rozciętej skóry. — I co się w ogóle stało, bo nie ogarniam?

— Emily uratowała ci życie. — Johnson poczuł się w obowiązku wyjaśnić swojemu studentowi, kucnął przy nim i pomógł mu usiąść. — Jak się czujesz? Przez dobre kilka minut nie oddychałeś.

— Jacobs mnie uratowała? — Niebieskooki oderwał palce od głowy i przyjrzał im się, zniesmaczony. Były poplamione na czerwono.

— Owszem. — Profesor położył mu dłoń na ramieniu. — Chciałem wezwać pogotowie, ale tu nie ma w ogóle zasięgu. Autokar wpadł do jeziora. Ty się uderzyłeś i straciłeś przytomność. Wskoczyła za tobą do wody i wywlekła na brzeg. Robiłem ci CPR, nie działało. Dopiero Emily zaczęła na ciebie wrzeszczeć, uderzyła cię pięścią w pierś i serce ci zaskoczyło.

— Ty bijesz ludzi? — Mark w końcu zwrócił uwagę na swojego dzisiejszego anioła stróża. Wciąż zresztą zapłakanego. — I to nawet martwych? A taka byłaś zawsze cichutka. Kto by pomyślał.

— Następnym razem cię tam zostawię. I jeszcze podtopię — odpowiedziała mu przez łzy, nieco urażona jego zachowaniem. Być może nie oczekiwała podziękowań, ale wydawał się… zbyt ironiczny. Jakby to, że wskoczyła za nim do lodowatej wody, nie miało żadnego znaczenia.

— Może powinnaś. — Wziął głęboki oddech i stanął na własnych, chociaż nadal mocno trzęsących się nogach. Pomocną dłoń opiekuna grupy zdecydowanie odepchnął. — Zamiast idiotycznie ryzykować życiem dla kogoś takiego, jak ja.

— Ty… nawet nie jesteś mi wdzięczny. — Otarła łzy rękawem, czując, że strach i smutek przechodzi w ostre wkurzenie.

— Nie mam za co — odpowiedział cicho i trochę łagodniej, widząc, że sprawił dziewczynie przykrość. A tego akurat nie chciał. Zawahał się chwilę, a potem dorzucił. — Wydaje ci się, że mi pomogłaś. A tak naprawdę jedynie przedłużyłaś moją agonię.

I odszedł w stronę zbierającej się już wokoło profesora grupki studentów. Szybkim, stanowczym krokiem.

Wszystko po to, by ukryć fakt, jak bardzo trząsł się z zimna. I szoku. Ale szoku nie od zatrzymania krążenia.

Tylko od tej dziwnej, niepokojącej, może też przerażającej myśli, że ktoś włożył tyle wysiłku w to, aby on oddychał.

On.

Mark Doughney.

Bad boy.

Podrywacz.

Nieuk.

Kpina losu.

Pomyłka.

Nieudacznik.

I ponad wszystko — ten, który nie powinien nigdy się narodzić.Rozdział 7

Ciężko byłoby określić tą grupkę wlokących się ludzi. Zombie? Dziwaczna pielgrzymka? Jakieś potępione demony z dna piekieł? A raczej jeziora, jeżeli już mówimy o dnie.

Henry opierał się ramieniem o Jamesa, próbując nie upaść, ale też i trochę dramatyzując. Gdzieś przed nimi trzęsące się kroki stawiał Mason. Profesor też nie wyglądał za dobrze. Nawet kierowca nieszczęsnego autokaru miał minę, jakby usiłował powstrzymać mdłości.

Emily trzymała się z tyłu, jak zawsze. Czuła na sobie wzrok Petera, jakby kolega chciał zapytać o jej samopoczucie, ale brakło mu odwagi. Ona sama co jakiś czas kierowała spojrzenie na tego, którego uratowała. Nawet zrobiła krok w stronę Marka, ale zaraz zwolniła, nie będzie przecież za nim biec. Nie była aż tak zdesperowana, żeby z nim porozmawiać.

Widziała jednak, że chłopak co jakiś czas przykłada sobie dłoń do tyłu głowy i lekko się krzywi. Rana mu już nie krwawiła, ale zdecydowanie powinien go zobaczyć lekarz. Tyle, że na tym pustkowiu nie tylko nie było pomocy medycznej, ale i żywego ducha.

— Czemu się tak ciągle na niego gapisz? — Peter zdecydował się zadać dręczące go od dłuższej chwili pytanie.

— Co? — Jacobs drgnęła i spojrzała na kolegę mrugając kilkakrotnie. — Wcale się nie gapię. Patrzę tylko, czy idzie prosto. Nie chcę, żeby mój ratunek poszedł na marne.

— A ty, prywatna pielęgniarka Doughney’a? — Nie był przekonany. — Niech Johnson go pilnuje. W końcu jest naszym wychowawcą.

— Profesor bardziej się przejmuje raportem, jaki będzie musiał złożyć, niż Markiem — szepnęła Emily i zdała sobie z czegoś sprawę. Doughney’em nikt się w tym momencie za bardzo nie przejmował. Szli przed siebie zajęci sobą, chyba nikt nie obejrzał się, czy nie spojrzał na uratowanego, żeby sprawdzić, czy dalej z nimi człapie.

Niedoszły topielec faktycznie człapał. I co jakiś czas drżał. Trudno było tego nie zauważyć, jeśli patrzyło się na niego chociaż przez pół minuty.

— Za to ty przejmujesz się nim aż za bardzo! — Peter czuł się tym faktem coraz bardziej zirytowany. I… zazdrosny.

— Wolisz, żeby się przewrócił i umarł gdzieś na ścieżce? — odburknęła może trochę agresywnie, ale zaczynała mieć dość wyrzutów kolegi, poza tym naprawdę niepokoiła się o Doughney’a. Mark zdecydowanie nie zachowywał się normalnie.

— Pierwsza byś pobiegła go łapać, gdyby mdlał! — rzucił rozeźlony Peter, ale Emily zignorowała go kompletnie i przyspieszyła kroku, by zrównać się z niebieskookim.

— Jak się czujesz? — spytała cicho, tak, żeby tylko on to usłyszał.

— Nie twoja sprawa — dobiegło ją od strony Marka, ale nie brzmiał, jakby chciał, żeby się od niego odczepiła. Raczej… zrezygnowanie.

— Moja, odkąd cię wyciągnęłam. Boli, prawda? — Nie ustąpiła. Zdała sobie sprawę, że naprawdę chciała poznać odpowiedź.

— Czujesz się odpowiedzialna za ofiarę losu, który nawet — jako jedyny — nie potrafił sam się wydostać, tak? — Wciąż na nią nie patrzył.

— Nie o to chodzi. — Szli dość wolno, reszta grupy mijała ich powoli, aż zostali praktycznie na jej końcu. — Widzę, że ledwo idziesz. I się trzęsiesz. Chcę pomóc.

— Mnie się nie da pomóc! — Teraz już praktycznie warknął, ale zaraz skrzywił się znowu. — Cholerny łeb!

— Profesor mówi, że za jakieś pół godziny dojdziemy do motelu. Stamtąd zadzwonimy po lekarza. Zbada cię i…

— Dasz mi wreszcie spokój?! — Doughney odwrócił się tak gwałtownie i spojrzał na nią z takim ogniem w oczach, że aż się cofnęła. — Znalazła się matka Teresa! Nic mi nie jest. Rozcięcie się goi. Już prawie nie krwawi. I chyba każdy by się trząsł z zimna, gdyby spędził tyle czasu w wodzie. Jednego tylko żałuję, że mnie tam nie zostawiłaś. Po cholerę mnie ratowałaś?!

— Jak to po co? — wykrztusiła z zaciśniętym gardłem. — Wolałbyś się utopić? Umrzeć i to jeszcze w taki sposób?

— Owszem. — Wciąż był wściekły, ale pierś mu falowała, jakby próbował się uspokoić. I chyba trochę żałował swojego wybuchu. — Wierz mi, kiedy autobus tonął, miałem w myślach jedno słowo — „Nareszcie”.

— Nie chcesz żyć? — Wiedziała, że nie powinna pytać, ale słowa same wyskoczyły z jej ust. Jeszcze nigdy go takim nie widziała. Zachowywał się zupełnie inaczej, niż Mark Doughney, którego znała. Zadźwięczały jej w uszach słowa chłopaka jeszcze sprzed wypadku — „Sporo rzeczy jest inaczej, niż wam się zdaje.”.

— Żyć? — powtórzył gorzko. Tym razem już ciągle na nią patrzył. — Ja nie żyję, Emily. Ja trwam. Tylko czasem już nie wiem, po co. I doskonale zdaję sobie sprawę, żeby byłoby lepiej, gdybym przestał.

— To nieprawda. — Zaprzeczyła wstrząśnięta. Miała ochotę złapać go za rękę, ale się powstrzymała.

— Prawda. To byłoby najlepsze wyjście. — Doughney nagle mrugnął kilkakrotnie, jakby do oczu wpadło mu światło, albo jakby… próbował ukryć łzy. — On by się ucieszył. A ja… ja miałbym spokój.

— Kto by się ucieszył? Mark! — Nalegała, gdy nie odpowiedział od razu. — Kto by się cieszył z twojej śmierci?

— Jest taki jeden. — Odparł burkotliwie po długiej chwili. — A już na pewno nikt by nie płakał.

— Mylisz się — wyszeptała. I kierowana dziwnym impulsem sięgnęła po jego dłoń i delikatnie dotknęła ręki chłopaka. Nie zareagował, wciąż po prostu szedł koło niej, więc odważyła się powoli, leciutko spleść własne palce z palcami Marka. Nie było możliwości, żeby tego nie poczuł.

— Ktoś by płakał. — Dodała.

— Musiałby być kompletnym idiotą, bo za mną nie warto. — Odrzekł cicho, wpatrzony w drzewa rosnące po lewej stronie ścieżki, którą szli. Ręki nie cofnął.

— Nie mów tak. Warto za każdym. A ty nie jesteś taki zły.

Tym razem już milczał. Przez jego ciało przeszedł kolejny dreszcz. Nie przyznał się nikomu, ale czuł się naprawdę źle. Komu i po co miałby się przyznawać? I tak nikogo to nie obchodziło.

Poza tą jedną, upartą dziewczyną, która od kwadransa szła obok niego i zadawała bardzo niebezpieczne pytania. Pytania, które powodowały, że miał ochotę zrobić coś szokującego dla niego samego. Opuścić mur, który wokół siebie zbudował, zrezygnować z fasady i wyznać jej prawdę. Ale w jakim celu? Gdyby jej powiedział, przeraziłaby się i uciekła. Gdyby tylko znała nawet cal jego pełnego mroku świata. Jego bólu.

Jego samotności.Rozdział 8

Recepcjonista w niskim, małym i dość ponurym przydrożnym motelu nie mógł być bardziej znudzony. Zastanawiał się też, jakim cudem właścicielowi tej budy opłaca się dalej utrzymywać przybytek nudy i ciszy. Przecież tutaj nie zatrzymywał się nikt. Ostatniego gościa mieli tydzień temu, sądząc po tym, jak się zachowywał, uciekł od żony chcąc zaznać trochę spokoju. Dzień przed wyjazdem rozmawiał z kimś przez telefon, a potem skrócił swój pobyt i zapewne wrócił do domu. Kucharz nie miał dla kogo gotować, więc głównie siedział w swoim pokoju i grał w gry na telefonie. „Radosny Zakręt” zdecydowanie nie był radosny, a zwyczajnie pusty.

Błogi sen mężczyzny opartego o krzesło i chrapiącego za hotelowym biurkiem przerwało wejście grupki dwudziestu osób w wieku dziewiętnastu lat i dwójki tych „bardziej dorosłych”. Przynajmniej z wyglądu. A raczej wtoczenie się, bo wszyscy uczniowie mieli już serdecznie dość. Zmęczeni, zmarznięci, wciąż pod wrażeniem wypadku.

— Jedenaście… — Johnson zastanowił się chwilę. Czy on naprawdę chce dzielić pokój z kierowcą? — Nie — poprawił się zaraz. — Dwanaście pokoi proszę.

— Ile? — Recepcjonista prychnął i wyprostował się na krześle, które aż skrzypnęło z wysiłku. — Nie mamy tyle. Mogę wam dać… — Udał, że się zastanawia, żeby sądzili, że jakieś pokoje są tutaj zajęte. Żaden nie był. — Dziewięć. Reszta jest.. wynajęta — skłamał gładko.

— Może być. — Profesor nie miał zamiaru się kłócić. Podpisał, co było potrzeba, zgarnął klucze i rozdał je między uczniów. Podzielić się mieli sami, on nigdy do końca nie łapał, kto się z kim przyjaźni w tej klasie. Dość szybko to się zmieniało.

Mimo protestów duszy biednemu Johnsonowi przyszło jednak spać w tym samym pokoju, co kierowca autokaru. Na szczęście znajdowały się tam dwa łóżka. Chociaż prawdziwiej byłoby nazwać je posłaniami, pościel na nich miała chyba dwa tygodnie. Pomieszczenia nie były też wietrzone. Nikomu się nie chciało.

Reszta, czyli dziewiętnaścioro uczniów, rozdzieliła się jakoś w tych pozostałych ośmiu pokojach. Przypadało średnio trzech uczniów na pomieszczenie.

Tylko jeden z nich otrzymał lokum wyłącznie dla siebie. Mark Doughney. Ale wcale nie dlatego, że traktowano go jakoś specjalnie, wręcz przeciwnie. Nikt nie chciał dzielić z nim pokoju, nikt nie chciał przebywać blisko z chłopakiem, który coraz częściej zaczynał kichać, trząsł się jak osika, oczy miał rozbiegane, ogólnie sprawiał wrażenie, że nie tylko ma gorączkę, ale jeszcze coś mu odbija. Bardziej, niż normalnie.

Siedem małych klitek wypełnionych zaduchem, hałasem, przekomarzaniem, walką o trzy dostępne w motelu łazienki, ogólnym rozgardiaszem. Krzykami, przepychaniem się, ustaleniami, kto śpi na którym łóżku.

I ta jedna. Pełna ciszy i ciężkiego oddechu niebieskookiego. Głowę Doughney’a wypełniała wata, miał nudności i musiał zamknąć oczy, bo ze zmęczenia świat mu wirował. Wiedział, że mdłości nie pochodzą od rany na głowie, bo ta nie była aż tak poważna, ale za to nadciągała grypa. A może nawet coś dużo bardziej poważnego. Zimna woda z jeziora na pewno odcisnęła piętno na jego zdrowiu, do tego stres, wędrówka do motelu…

Johnson proponował wezwanie do niego lekarza, ale Mark odmówił. Ukrył przed profesorem swój prawdziwy stan, skłamał, że jest jedynie zmęczony. Po co miał dokładać komukolwiek problemów? Zresztą doskonale wiedział, jakby się to skończyło. Johnson zawiadomiłby służby medyczne, a one powiadomiłyby… tego, kogo nie trzeba. I wtedy Doughney miałby przechlapane. Jeszcze bardziej, niż ma teraz.

Przykrył się dokładniej starym kocem. Bardzo chciało mu się pić, ale jedyna butelka wody będąca najbliżej niego znajdowała się w plecaku, a ten stał w kącie pokoju. Czyli zdecydowanie za daleko, jak na siły chłopaka. Kaszlnął kilka razy, suchym urywanym kaszlem i zwinął się w kulkę na łóżku. Kiedy za jakieś pięć minut jego gardło szarpnęło ponowne kaszlnięcie, zadziałał instynkt, wyćwiczony przez lata i Mark zakrył głowę kocem. Przecież nie mogą go usłyszeć, bo inaczej będzie źle. Bardzo źle.

Prawdopodobnie dlatego nie słyszał pukania do drzwi. I na nie nie odpowiedział. Nie słyszał też, że ktoś wchodzi do pokoju, bo skręcił się w kolejnym napadzie kaszlu. Drgnął dopiero na czyjś głos i to dochodzący z bardzo bliskiej — a więc niebezpiecznej — odległości.

— Nie mówiłeś, że jest aż tak źle. — W głosie Emily pobrzmiewała szczera troska. Usiadła na starym krześle przy łóżku i dodała jeszcze:

— Udusisz się pod tym kocem.

— Właśnie o to chodzi — wymamrotał, bo na więcej nie miał energii. — Będę bezpieczny — wymsknęło mu się ku jego własnemu przerażeniu. Gadał zdecydowanie za dużo!

— Mark, to nie jest śmieszne. — Powiedziała poważnie Jacobs i delikatnie odchyliła koc z jego twarzy. I zaraz potem gwałtownie wciągnęła powietrze. — Boże…

— Co? — Burknął, doskonale wiedząc, o co jej chodzi i jak wyglądał. — Obraz nędzy i rozpaczy? Mam migrenę i tyle. Bo ciągle do mnie gadasz.

— Migrenę? — Zignorowała jego wyrzut. — To coś więcej. Jesteś cały czerwony na twarzy. Oczy masz zamglone. Takie… rozgorączkowane. I się trzęsiesz.

— I do tego zaraz będę wymiotował. Więc lepiej się odsuń. — Poradził jej zgryźliwie. Był wręcz na siebie wściekły, że tak łatwo go rozszyfrowała. Teraz pewnie pobiegnie do profesora i wszystko weźmie w łeb jeszcze mocniej.

— Przyniosę ci miskę. — Już, już zrywała się z krzesła, ale złapał ją za rękę. — Siedź. Żartowałem.

Wcale nie żartował. Ale nie musiała o tym wiedzieć.

— To chociaż jakiś środek przeciwbólowy. I w ogóle powinien cię…

— Mowy nie ma! — Przerwał jej natychmiast. — Żadnego lekarza, nikogo nikt nie będzie zawiadamiał. W ogóle dlaczego nie siedzisz z koleżankami w pokoju? Jesteś jak rzep, który…

Tym razem to jemu przerwano. Ciężki, długi atak kaszlu zgiął go w pół, aż chłopak się skrzywił. Emily nie czekała, podniosła się z krzesła, nachyliła nad Markiem i pomogła mu zmienić pozycję na pół siedzącą, żeby łatwiej mu było oddychać.

— Spokojnie. — Przez cały atak trzymała mu dłoń na plecach. — Zaraz minie. A ja pójdę po profesora i…

— Zostaw. — Mruknął cicho, kiedy trochę się uspokoił. — Nigdzie nie idź. Zakrztusiłem się i tyle. Jak już się tak upierasz, podaj mi wodę z plecaka. Czuję się, jakbym spędził sto lat na pustyni.

Moment później już trzymał butelkę w trzęsących się, niepewnych dłoniach i pił łapczywie.

— Dzięki. — Stwierdził potem krótko i chciał odstawić napój na stolik przy łóżku, ale był tak słaby, że dłoń mu drżała i kilka kropel spadło na koc.

— Cholera. Topielec, chory i jeszcze ofiara losu. — Mark ostatnio wydawał się być bardzo samokrytyczny.

— Całe combo — uśmiechnęła się do niego Emily, chcąc go pocieszyć i postawiła butelkę na blacie stolika. — Pościel zaraz wyschnie.

— O ile się nie posikam w nocy. Patrząc na to, co ostatnio wyrabiam, to całkiem możliwe — rzucił zgryźliwie, wciąż z tą dziwną samoagresją w słowach.

— Dlaczego taki jesteś? — wyrwało się dziewczynie, zanim w ogóle pomyślała, co mówi.

— Jaki? — spojrzał na nią spod oka. — Wkurzający? Niezdarny? Irytujący? Marudny? Może zawsze taki byłem, a nikt tego nie dostrzegł? Wy i tak niczego nie dostrzegacie.

— Czego? — miała ochotę nim potrząsnąć i wydobyć to, co kryło się między jego słowami. — O czym ty ciągle mówisz? Czym jest to, czego nie widzimy? I kim jest ten „on”, do którego nie jesteś podobny? I kto by się cieszył z twojej śmierci?

— Zabawne. Na te wszystkie twoje pytania mogłaby odpowiedzieć jedna i ta sama osoba — odparł ponuro i ułożył się na boku na łóżku, jednak wciąż w stronę Jacobs. — Idź już stąd.

— Nie ma mowy. Nie zostawię cię samego. Jesteś chory. Jeśli ci się nie polepszy gdzieś za pół godziny, idę po Johnsona.

— Nie polepszy. A ty nikomu nic nie powiesz. O ile nie chcesz mi sprawić kłopotów. I tak już je mam, ale uwierz, jeśli on się dowie…

— Jaki on? Profesor? Przecież sam brał udział w wypadku i na pewno też domyśla się, że się źle czujesz, bo to po tobie widać. Może tylko nie wie, jak bardzo jest z tobą źle.

— Nie miałem na myśli Johnsona. — Odparł jakoś cicho. — Tylko kogoś, kto mi naprawdę życzy jak najgorzej.

— Kim on jest? — zapytała łagodnie, nie chcąc za bardzo naciskać, by Doughney znów nie zamknął się w sobie. — Mark, kogo ty się boisz?

— Nikogo. Zapomnij, że cokolwiek mówiłem. I daj mi spać — wycofał się szybko, chociaż przez chwilę miał ochotę wyrzucić z siebie wszystko, dosłownie wszystko. Ale wiedział, jak by się to skończyło.

Zamknął oczy na znak, że rozmowa dobiegła końca. Emily westchnęła widząc, że niczego się nie dowie. Ale kiedy ciało Marka przeszył kolejny dreszcz, okryła go dokładniej kocem. A gdy jęknął cicho przez sen, wzięła jego dłoń w swoją i delikatnie spletła ich palce.

Doughney instynktownie, pogrążony we śnie, uścisnął je jakby w niemej prośbie, by przy nim została.Rozdział 9

Trzymała go za rękę jedynie dziesięć minut. Tyle dane było mu spać. Po sześciuset sekundach ciało Marka zadygotało ciężko, otworzył oczy, złapał kilkakrotnie haustami powietrze i zwisnął z łóżka połową ciała, głową w dół. Emily zdołała odskoczyć, ale i tak pierwsze krople wymiocin chłopaka spadły na jej spodnie.

Wymiotował tak mocno, że aż cały się trząsł i krztusił. Widok nie był zbyt przyjemny, mówiąc delikatnie, ale Jacobs wiedziała, że nie wolno jej się zawahać. Zbliżyła się ponownie do niego i podtrzymała tak, żeby fala płynęła na podłogę, a nie z powrotem do jego gardła.

Kolejne fragmenty na wpół strawionego hot doga sprzed kilku godzin spadły jej na buty. Nie cofnęła się. Obuwie można wyczyścić, zmienić, gorzej byłoby wyciągać resztki pokarmu z dróg oddechowych, czy pokarmowych Doughney’a.

— Już dobrze. Już dobrze. — Wyszeptała, kiedy stracił siły i dosłownie opadł na nią z brudnymi od wymiocin wargami. — Trzymam cię mocno. Złap oddech, a ja za chwilę to posprzątam.

— Ty nie. Ja… — Szepnął jeszcze ciszej od niej, ledwo będąc w stanie oddychać. — Daj mi… minutę i…

— Nie. — Stwierdziła krótko i delikatnie ułożyła Marka na łóżku, na boku, żeby się nie udławił, gdyby znów wymiotował. — Nawet się nie waż — dodała miękko i zostawiła go samego na moment.

Pół minuty później wróciła już z motelowej łazienki ze zmoczoną gąbką z jego plecaka. Najdelikatniej jak potrafiła, obmyła mu usta i odgarnęła mu włosy z czoła. Potem szybko przetarła swoje buty. Spodnie będą musiały poczekać na pranie. Teraz co innego było ważniejsze. A raczej ktoś inny.

— Ogarnę podłogę i wołam profesora. — Rzuciła okiem na niebieskookiego, który oddychał ciężko, ekstremalnie wykończony.

— Proszę… — Głos Marka był praktycznie błagalny. — Nie rób tego. Johnson zadzwoni do niego i będę skończony.

— Do kogo? Powiesz mi wreszcie? — Spytała, rozglądając się za jakimś mopem, albo szczotką.

Niczego takiego jednak nie znalazła, użyła więc ręczników papierowych i chusteczek nawilżających do opanowania bałaganu na podłodze. Chłopak nie odpowiedział, dyszał jedynie, wciąż czując się po prostu fatalnie. Podniosła się z podłogi, zrobiła krok w stronę kosza na śmieci znajdującego się w rogu pokoju i zamarła z brudnymi chusteczkami w dłoniach.

Doughney patrzył na nią rozszerzonymi, wręcz przerażonymi oczami. Może nawet nie tyle na nią, ale na to, co trzymała.

— Co? Co się dzieje? Wiem, że to niezbyt miły widok, ale… — zaczęła, ale to, co zdarzyło się potem, zszokowało ją jeszcze bardziej.

— Nie...Nie do gardła… proszę…

— Jakiego gardła? O czym ty… — Najszybciej jak mogła pozbyła się chusteczek i ręczników, usiadła przy łóżku chłopaka i chwyciła go za drżące dłonie. — Mark. Mark. Uspokój się. Mark! Słyszysz mnie w ogóle?

Trwał jeszcze chwilę w tym lęku, mrugnął kilkakrotnie, jakby wracał do rzeczywistości. Oczy zwęziły się z powrotem do normalnej wielkości, oddech nieco zwolnił. Dłonie przestały dygotać. Wysunął je z uścisku Emily i popatrzył na nią, jakby dopiero teraz rozpoznał dziewczynę.

— Gdzie… — urwał. Kolejne mrugnięcie, jeden głęboki oddech i kilka słów więcej. — Motel. Łóżko. Wymiotowałem, tak?

— I to obficie. Posprzątałam, co trzeba. Wypij to. — Podała mu resztkę wody w butelce, znów unosząc go do pozycji pół siedzącej, póki pił. — Idę po Johnsona. Bredziłeś po wymiotach. Musisz mieć wysoką gorączkę.

Wstała, ale Doughney ją jeszcze zatrzymał.

— Bredziłem? — Spytał, wciąż niesamowicie blady. — Co mówiłem?

— Nic sensownego, nie ma potrzeby…

— Emily! — Tym razem głos miał dziwnie silny, stanowczy. — Co powiedziałem? Słowo w słowo!

— Gapiłeś się na brudne od wymiocin ręczniki jak na boskie objawienie i prosiłeś, żeby „nie do gardła”. Coś jak pacjent przed gastroskopią, tylko bardziej szalony.

— Cholera — wymamrotał i wcisnął głowę bardziej w poduszkę.

— Wcześniej zabroniłeś mi powiadomić profesora, bo się boisz, że on gdzieś zadzwoni i „będziesz skończony”. Czyli w sumie bredziłeś już wcześniej.

— Nie, Emily. — Odparł cicho. — Ja niestety nie bredziłem. W żadnym z tych wypadków.

Ścisnęła mocniej klamkę, bo stała już przy drzwiach. Serce jej walnęło. Miliony myśli przebiegły umysł, jedno podejrzenie gorsze od poprzedniego. Nie. To nie mogło oznaczać to, co pomyślała. Nie. Przecież znała Doughney’a. Najpopularniejszego chłopaka w klasie, a może nawet w całym college, który miał wręcz idealne życie i niczym się nigdy nie przejmował. Nawet własnymi ocenami.

Przewróciła oczami, zaśmiała się dziwnie, nerwowo i rzuciła, nie patrząc na Marka, jakby bała się, co zobaczy, kiedy jednak na niego spojrzy.

— Chcesz mi powiedzieć, że cię torturowano? Ktoś ci wciskał brudne ręczniki papierowe do gardła? Albo dusił? A może jedno i drugie? Niezły z ciebie bajkopisarz, Doughney!

On się nie śmiał. Jego głos był twardy, ostry, mocny.

— A co, jeśli tak? A co, jeśli robiono mi to i nawet więcej? Co byś zrobiła z taką informacją, Emily Jacobs?
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij