- W empik go
Okruchy lodu - ebook
Okruchy lodu - ebook
Lauri przyjeżdża do małej wsi w województwie podkarpackim, żeby zdystansować się od ostatnich wydarzeń i przy okazji odwiedzić ciotkę. Nie sądzi, że trafi tu na Jarzębinę – kobietę skrzywdzoną przez los równie mocno jak on. Pozornie dzieli ich wiele – on jest policjantem, a ona miała zatarg z prawem. Jednak niebawem okazuje się, że równie wiele ich łączy. Przedświąteczny czas sprawia, że ich serca, które zamieniły się w okruchy lodu, topnieją.
Czy uda im się pokonać własne uprzedzenia i otworzyć na nowe?
Jan samotnie mieszka w drewnianej chacie, a wszystko czego mu trzeba, to ciepły posiłek. Wiesława po śmierci męża próbuje przygotować się na pierwsze święta bez ukochanego. Dobrawa – żona wójta wypełnia posłusznie wszystkie polecenia małżonka. Eliza, zwana przez miejscowych Kwiaciarką, to powierniczka ludzkich sekretów.
Czy magiczny czas przyniesie mieszkańcom choć małe chwile radości?
Jak potoczą się święta w wiosce na końcu świata?
„Okruchy lodu” to chwytająca za serce historia o ludziach, którzy dojrzewają do zmian.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8274-306-7 |
Rozmiar pliku: | 4,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jan Herlecki pochylił się i zebrał gałęzie, otrzepał je z warstewki śniegu, po czym włożył do wiklinowego koszyka. Zagapił się w tym roku, jesienią nieco chorował i niektóre obowiązki zaniedbał, a przecież zbliżała się najbardziej zabójcza pora roku, szczególnie tutaj, w podkarpackich lasach, gdzie mróz ścinał lodem nawet najżwawsze strumienie. Jan westchnął, z trudem wyprostował kręgosłup, aż strzeliły kości, podniósł kosz, teraz już ciężki od opału, i ruszył do domu. Chociaż słowo „dom” niewiele miało wspólnego z rozlatującymi się kawałkami drewna, które kiedyś, być może, tworzyły chatkę. Znalazł ją i przygarnął, jak przygarnia się bezdomnego kota, urządził się, choć to również przesadne określenie, i mieszkał tak już parę lat.
Przeszłości nie chciał wspominać, myśleć o tym, jak to się stało, że wylądował, dosłownie i w przenośni, na ulicy. Żył codziennością, składającą się z wielu elementów, wyznaczoną porami roku i dnia, wypełnioną bezsennymi nocami. Niczym wilk tkwił w teraźniejszości i jedyne, o czym marzył, to ciepły posiłek i może coś do wypicia.
Rzucił koszyk przed drzwi, drewno powinno obeschnąć, inaczej nie będzie się nadawało do rozpałki. Zignorował palące pragnienie – w przededniu zimy nie mógł sobie pozwolić na cug; na tyle zostało w nim jeszcze mądrości. Później, kiedy już rozpanoszy się za oknami (nie szybami, a reklamówkami imitującymi szkło) mróz, usiądzie przy ogniu i pozwoli sobie na zapomnienie. Może już na zawsze?
Jan wszedł do budynku, ogarnął wzrokiem coraz mocniej rozpadający się dach i przeciwległą ścianę, która w pionie trzymała się chyba tylko na słowo honoru. Powinien poszukać nowego schronienia, lato jednak przygniotło go tego roku ciężarem uzależnienia, jesienią stracił czas na leżenie w barłogu i leczenie chorych płuc. A teraz przyszła zima, skradała się, chociaż przecież dopiero minęły Zaduszki, rozpoczął się listopad.
– Panie Janie! – Usłyszał.
W pierwszym momencie chciał udawać, że go nie ma, ale rozpoznał głos.
Jarzębina stała przy drodze, spod wełnianej czapki w burym kolorze wysunęło się kilka ciemnych pasemek, policzki zaróżowił jej mróz i Jan pomyślał, że przystojna z niej kobieta. Może nie tak elegancka, jak jego była żona, Joanka, ale całkiem, całkiem. Gdyby tylko bardziej o siebie zadbała. Westchnął i wytarł mokre dłonie w nogawki rozpadających się spodni. Materiał, zbyt często prany i noszony na co dzień, stał się cienki niczym bibuła i rwał się pod dotykiem. O to również powinien zadbać, a nie myśleć o ulepszaniu innych.
– Co tam, Jarzębinko? – zapytał i podszedł do kobiety.
Poczuł zapach swojskiej kiełbasy, aż musiał oblizać spierzchnięte wargi. Głośno zaburczało mu w brzuchu, ze wstydu odwrócił twarz do sinego nieba i podziwiał ptaki. Wstyd, uczucie, którego nigdy nie zapomniał, znów mocno uwierało go w duszę.
– Przyniosłam kilka rzeczy. – Jarzębina nie przejęła się jego zakłopotaniem.
Podała mu ciepłe swetry, sztuk dwie, spodnie i pęto kiełbasy owiniętej papierem, do tego tuzin jaj, wełnianą czapkę i rękawice oraz kilka par skarpet. Porządnych, mógł to ocenić nawet bez dotykania. Z ogromnej, płóciennej torby wyjęła również bochenek świeżego, pachnącego chleba. Jan dałby sobie rękę odciąć, że jeszcze ciepłego.
– Niestety, butów nie zdobyłam – powiedziała. – Ale zrobię, co w mojej mocy, by coś wytargać z urzędu. Wie pan, teraz wielu potrzebujących, coraz więcej osób.
– To i tak zbyt wiele – wymamrotał.
Nie ośmielił się spojrzeć jej w oczy.
– Ciągle zbyt mało – westchnęła. – Ale robimy, co możemy, prawda? – Uśmiechnęła się i dźwignęła kosz.
Odpowiedział jej rozciągnięciem warg, pokazał pieńki zębów. Przyciskał do ciała podarunki Jarzębiny i patrzył, jak odchodzi. Nagle się odwróciła, jakby sobie coś przypomniała.
– Panie Janie – zagadnęła. Skinął głową, że słucha. – Zapraszam pana na święta. I nie przyjmuję odmowy!
I tak Jan Herlecki stał się pierwszym zaproszonym na wigilię gościem.
2.
Lauri jechał powoli, rozglądał się, przez uchylone okno samochodu wdychał mroźne, orzeźwiające powietrze. Chyba nie tego się spodziewał, kiedy wyjeżdżał z Finlandii, by odpocząć od obowiązków, zdystansować się do sytuacji, nabrać nowej perspektywy. Same bzdury, ale nie mógł powiedzieć „nie”. Szef jasno przedstawił sprawę, tak jasno, że Lauri zabrał z biura najważniejsze rzeczy. Kiedy wychodził z komendy z pudełkiem w ręce, przez myśl przebiegło mu, że być może nigdy nie wróci.
Poruszył się niespokojnie na fotelu. Dopiero co zagojone rany na plecach rwały ciągłym, nieprzyjemnym bólem. Wrócił do obserwacji, skupił się na szczegółach krajobrazu, czubkach drzew oprószonych śniegiem, domach przycupniętych przy drodze, usytuowanych na wzniesieniach, z kolorowymi okiennicami. Z niektórych kominów w niebo unosił się dym. Sennie, przyjemnie, zupełnie inaczej niż to, do czego przywykł. Życie w wielkim mieście, praca policjanta, nieprzespane noce i ciągła adrenalina wyzwalały w Laurim chęć do życia; tutaj… nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Być może przez jakiś czas odetchnie, przezimuje, doprowadzi się do stanu używalności. Ciotka, siostra matki, to już starsza kobieta, pewnie mógł jej pomóc przy gospodarstwie; jakoś się zrewanżować za to, że chciała go do siebie przyjąć choć na jakiś czas. Co później? Nie wiedział.
Po raz pierwszy przyszłość nie rysowała się jasno. Wkurzało go to, mierziło, jak drzazga pod paznokciem.
Minął jakąś kobietę, zatrzymał się i poczekał, aż się z nim zrówna. Nie spieszyła się, szła pewnym krokiem, ale wyglądała na rozmarzoną, tak przynajmniej widział ją w lusterku – zapatrzoną w niebo, oddychającą głęboko, błądzącą myślami tak bardzo, że prawie go minęła i nie zauważyła.
– Przepraszam – zagadnął.
Ocknęła się, odwróciła. Nie była stara, chociaż wcześniej tak właśnie mu się wydawało. Mimo że na twarzy zmarszczki mimiczne rysowały się wyraźnie, oczy pozostały roziskrzone, a usta czerwone, jakby co chwilę je przygryzała.
– Dzień dobry – powiedziała. – Mogę jakoś pomóc?
– Szukam domu Kowalików. Podobno to gdzieś niedaleko? GPS odmówił współpracy. – Wskazał na urządzenie.
– Prosto i za brzozą w lewo, stąd widać już czerwony dach – poinstruowała go. Dłonią w rękawiczce poprawiła spadający na czoło lok. – Pan do Marysi?
– Tak. – Nie chciał zdradzić nic więcej. – Może panią gdzieś podwieźć?
– Nie przepadam za samochodami. – Pokręciła głową. – Więc dziękuję, przejdę się, to w sumie niedaleko.
Lauri kiwnął głową i ruszył. Mimo że powinien skupić się na drodze, ciągle zerkał w lusterko. Dziwna kobieta, pomyślał, jakby oderwana od rzeczywistości. Skręcił, zaparkował przed murowanym domem. Wyłączył silnik, ale nie wysiadł z samochodu, przypatrywał się budynkowi, w którym jego mama spędziła dzieciństwo i wczesną młodość; zanim zakochała się i wyjechała do Skandynawii, zanim on pojawił się na świecie. Nie lubił popadać w sentymentalizm, ale tutaj, w tym miejscu, tym mocniej odczuł rozłąkę z rodzicielką. Ciocia Marysia pojawiła się w oknie, poruszyła haftowaną bogato firanką, wysiadł więc i skinął jej dłonią. Odwrócił się w porę, by dostrzec nieznajomą znikającą za zakrętem.
3.
Dobrawa Śliwińska zamoczyła dłonie w balii z lodowato zimną wodą, zaprała materiał, aż mydliny załaskotały ją w nosie. Kichnęła. Jak wiele by dała, żeby znaleźć się gdzieś indziej, w ciepłych krajach, które czasami pokazywali w telewizji. Tak naprawdę nie wierzyła, że takie miejsca, zbyt piękne, aby były prawdziwe, istnieją. Kiedyś, być może, gdzieś w odległej przeszłości, miała plan, by uciec, wyjechać daleko, zniknąć za horyzontem i nigdy się nie odwracać. Tymczasem odmrażała sobie dłonie, by mąż miał czystą koszulę do pracy; musiał odpowiednio się prezentować jako wójt, stanowisko przecież zobowiązywało.
– Na pokaz, wszystko na pokaz – mruknęła do siebie przez zaciśnięte zęby.
Jej mąż, Romuald Śliwiński, tylko na zewnątrz wydawał się człowiekiem opanowanym, kulturalnym i inteligentnym. Kiedy wchodził do domu, opadała maska, jakby nie starczało mu sił na udawanie również w małżeństwie. Dobrawa skrzywiła się, wymieniła wodę w misce, by wypłukać materiał, strzepnąć go i rozwiesić. Równo, równiusieńko, żeby ślubny nie mógł się przyczepić, że zrobiła coś niewłaściwie. Już nauczyła się przewidywać, spełniać jego życzenia, zanim zdążył je wyartykułować, czytać w myślach.
W łazience pachniało świeżością i Dobrawa odetchnęła zadowolona. Wypłukała miednicę, posprzątała i spojrzała w lustro. Nie zestarzała się w brzydki sposób, chociaż bieda nie pozwalała jej zadbać o siebie tak, jak tego pragnęła. Jak wymagał Romuald. Nie mogła winić męża, że na hazard przepuszcza większą część wynagrodzenia, że rzuca jej ochłapy, tyle, by starczyło na podstawowe potrzeby, chociaż przecież nie każdy rachunek został opłacony na czas. Mogła mieć pretensje jedynie do siebie, że dała się omotać, że została wciągnięta w tę lepką pajęczynę zwaną miłością.
– Miłość – prychnęła i przeszła do kuchni, by na czas podgrzać obiad.
Martwiła się tym, że gada do siebie. Czy to już szaleństwo? Dobrawa niczego tak się w życiu nie bała, jak obłędu. Ktoś zapukał do drzwi, co wyrwało ją z zamyślenia. Poszła otworzyć, wycierając ręce w fartuch, zaniepokojona, że jakiś gość przychodzi akurat w momencie, gdy Romuald ma wrócić z pracy.
Jarzębina, mogła się domyślić. Dobrawa zmełła w ustach przekleństwo, przybrała na twarz uprzejmy, ale chłodny uśmiech.
– Tak? – Drzwi uchyliła zaledwie na kilka centymetrów, tyle, by widzieć rozmówczynię.
– Dobrawo – powiedziała Jarzębina ciepło.
Kobieta zacisnęła usta na tę poufałość.
– Pani Śliwińska – poprawiła ją. – Czym mogę służyć?
– Dobrze wiesz. – Nie zamierzała odpuścić i Dobrawa zgrzytnęła zębami. – Chciałabym pomóc.
– Nie wiem, o czym mówisz – pisnęła w odpowiedzi, zawiódł ją własny głos. – Idź, naprawdę. Cholera, Romuald za moment wróci.
– Ostatnie spotkanie się przeciągnęło, masz jeszcze dobre pół godziny – poinformowała Jarzębina sucho. – Wysłuchaj mnie, możesz sobie pomóc. Ile razy mam prosić? Mam zaklinać na starą przyjaźń?
Dobrawa wpatrywała się tak dobrze znaną twarz. Znały się z Jarzębiną od dziecka, razem dorastały, przyjaźniły się w szkolnej ławce i dopiero małżeństwo ze Śliwińskim przekreśliło tę znajomość. Tę i wszystkie inne, ale o tym Dobrawa wolała nie myśleć.
– Wiesz, co o tobie gadają we wsi? – Zmieniła temat, zaatakowała. – Żeś wariatka. Łazisz do urzędów, żebrzesz, wstydu nie masz. Szwendasz się po lasach, niby ze zwierzętami gadasz i z bezdomnymi. A teraz nachodzisz jeszcze rodzinę wójta. Myślisz, że Romuald ci odpuści, jak się dowie?
Chciała zatrzasnąć drzwi, ale Jarzka chwyciła białe drewno i Dobrawa nie chciała złamać jej palców. Próbowała strzepnąć upartą dłoń, ale dawna znajoma chwyciła ją mocno.
– Lodowate – zauważyła. – Znów nie macie ciepłej wody, prąd też odcięli. Myślisz, że ludzie nie wiedzą? – zapytała i pokręciła głową ze smutkiem.
Jej współczucie wyzwoliło w Dobrawie gniew. Wyszarpnęła dłonie, próbowała znów zatrzasnąć drzwi, ale bezskutecznie.
– Nic im do tego! – odparowała. – Mamy swoje życie. Kto ci w ogóle powiedział, że potrzebuję pomocy, co?! – wrzasnęła.
Chciała tupać i się złościć, ale skryła gniew w sobie; Romuald skutecznie ją tego nauczył. Przełknęła kilka razy łzy, zaciśnięte gardło ledwo chciało przepuszczać hausty powietrza.
– Diablikowa mówiła w piekarni – zaczęła wyliczać Jarzębina, odginając palce. – Znowu przyszłaś w okularach, przecież ludzie wiedzą, co to oznacza! Ryśkowa twierdziła, że ostatnio noc spędziłaś na ganku, calutką! Jej córka miała kolkę, więc cię obserwowała. Za co tym razem cię wyrzucił? – Jarzka zadawała pytania, ale nie czekała na odpowiedź.
Dobrawa kurczyła się w sobie coraz mocniej, coraz bardziej pogrążona w rozpaczy. A tak się starała, by nikt niczego nie dostrzegł, tak chwaliła Romusia przed znajomymi i sąsiadami, zapewniała, jaka jest szczęśliwa. A ludzie widzieli tylko jej obraz w krzywym zwierciadle, jako parodię.
– Poza tym Myszko coś wspominał, kiedy ostatnio jechałam autobusem. To mała społeczność, Dobrawo, tutaj każdy każdego zna. No i oczywiście szerzą się plotki o tym, co się wyprawia w urzędzie. – Jarzębina spojrzała znacząco, a Dobrawa odwróciła wzrok.
Wiedziała. Czuła podskórnie, że Romuald ją zdradza, przecież nie mogło być inaczej, bo gdy ona prała mu koszule w zimnej wodzie, jego otaczał wianuszek sekretarek i innych dziewcząt, na tyle ambitnych, by zgodzić się na wiele.
– Na za dużo sobie pozwalasz – stwierdziła. – Zaraz wezwę Świeczkowskiego, jest jedynym sensownym gliną na tym zadupiu. – Przyłożyła dłoń do ust, jakby się zagalopowała.
Jarzębina wycofała się, puściła drzwi. Patrzyła na nią oczami wielkimi, niczym u łani, które w drobnej twarzy wydawały się ogromne. Dobrawa nie znosiła tego, że dawna przyjaciółka patrzy na nią, jak na ofiarę losu, nawet jeśli istotnie nią była.
– Zapraszam cię na wigilię, kochanie – powiedziała miękko. – Do świąt sporo czasu, a ty nie musisz w tym tkwić. Naprawdę…
Nie usłyszała więcej, bo zatrzasnęła drzwi. Oparła się o ścianę, próbowała wyrównać oddech i odegnać z oczu łzy. Może i Jarzka miała rację, może powinna coś zrobić, ale za bardzo się bała. Z trudnością się ogarnęła i poczłapała do kuchni – nagle postarzona o kilkanaście lat, tak przynajmniej się czuła, by przygotować mężowi obiad.
4.
Jarzębina szła do domu powolnym krokiem. Z jednej strony się spieszyła, chciała jak najszybciej napalić w piecu, siąść przy kolacji z herbatą i kotem na kolanach, z drugiej cieszyła się ze spaceru. Natura zawsze ładowała ją pozytywną energią. Odwróciła się, by jeszcze raz zerknąć w kierunku domu Kowalików, ale już straciła go z oczu. Ciekawił ją mężczyzna, który przyjechał do Marysi, nie sądziła, że miejscowa krawcowa ma jeszcze jakichś bliskich, oprócz córek w Rzeszowie. Raczej nie był to któryś z zięciów, tych widywała od czasu do czasu. Poza tym nieznajomego wyróżniał akcent i charakterystyczne, głębokie er, wywołujące na skórze Jarzębiny ciarki.
Wierzyła w znaki. Kiedyś dziadek Miodek, który miał na imię Miron, przepowiedział, że obcokrajowiec zmieni jej życie. Choć przecież mówił po polsku, a więc musiał pochodzić stąd… Zastanawiające.
Długo nie mogła wyrzucić go z głowy. Coś w nim ją przyciągało. Być może zielone oczy w ciemnej oprawie, wypełnione smutkiem, głębokim jak pobliskie jezioro. Gęste brwi, które mocnymi kreskami odcinały się od bladej twarzy, miał zmarszczone, jakby gnębił go jakiś problem, a usta, okolone delikatnym zarostem, zaciśnięte. Co jak co, ale Jarzębina znała się na melancholii, wyczuwała ją całą sobą. Mężczyzna potrzebował pomocy, wołał o nią panicznie, choć milcząco.
Weszła do domu, zmęczona do granic. Czasami czuła się wykończona całodniowymi staraniami, by zadbać o ludzi z wioski. Pracowała w pomocy społecznej, ale robiła również mnóstwo innych, drobnych rzeczy. Prosiła, by bogaci dzielili się z biednymi, zbierała rzeczy, których nie potrzebowali, by przekazać tym, którzy je docenią. Mrówcza praca przynosiła satysfakcję, ale także odzierała z sił. Bywało, że po całym dniu kładła się do łóżka zdrętwiała z przemęczenia, z myślami na granicy świadomości, ale na tyle wyczerpana, że nie mogła zapaść w sen. I tak w kółko. Zmieniały się tylko pory roku, pojawiali się nowi ludzie, a starzy odchodzili, żywy kalejdoskop spraw, emocji, ludzkich dramatów i szczęścia dostępnego na co dzień.
Tego wieczoru Jarzębina wyjątkowo długo siedziała przy kominku. Nie czuła głodu, ale wsuwała do ust kromkę chleba z serem, by mieć siły na cokolwiek. Musiała jeszcze zrobić pranie, przygotować ubranie na jutro, zaplanować, kogo odwiedzi.
Szkarłat i Purpura pojawiły się w kuchni, kiedy otworzyła lodówkę. Dwa kociaki, które zeszłego roku znalazła w ogrodzie, wyrosły na wspaniałe, majestatyczne zwierzęta i Jarzębina kochała ich cicho-mruczące towarzystwo. Dzięki nim nie czuła się samotna.
– Dzień dobry – zamruczała w odpowiedzi na ich głębokie burczenie i ocieranie o nogi. – Jak minął wam dzień?
– Mruu – odpowiedział Szkarłat, a Purpura potwierdziła.
– To wspaniale – odpowiedziała Jarzębina i zastanowiła się, czy Dobrawa wzięłaby jej gadanie za przejaw wariactwa.
Jej dawna przyjaciółka niczego tak się nie bała, jak ześwirowania. Jarzębina znała historię rodziny Brzeskich na tyle, by to rozumieć. Nie chciała jednak rozdrapywać starych ran. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, jej mama zawsze powtarzała, że wtedy dzieją się rzeczy magiczne. Nie miało to związku z kościołem, bo Tekla nigdy tam nie zaglądała, ale ze świadomością, że w tym okresie roku energia ludzi zmienia nastroje. Jarzębina wierzyła, że Wszechświat działa, podobnie jak wierzyła w to matka.
Z rozrzewnieniem podeszła do zdjęcia i wzięła w dłonie ozdobną, drewnianą ramkę. Uwielbiała czarno-białą fotografię matki, jak z innej epoki, z włosami niczym jeziorne fale, z ciemnymi ustami pociągniętymi szminką i oczami błyszczącymi szczęściem. Co chwilę potykała się, nie dosłownie, o przedmioty, które kojarzyły się jej z rodzicielką. Cały dom naznaczony został jej obecnością i zachowywał się, jakby nie wiedział, że właścicielka dawno zniknęła. Maselnica ze rżniętego szkła. Pękaty kubek w kwiaty z manufaktury. Skrzypce ojca Tekli, zniszczone, ale przywołujące w Jarzębinie wspomnienia wąsatego mężczyzny. Czasami, przez watę pamięci, zazwyczaj we śnie, Jarzębina słyszała melodie, które wygrywał, choć po przebudzeniu zawsze uważała, że to muzyka zasłyszana gdzieś na jarmarku albo podczas odpustu.
Najwyraźniejsze ślady pozostawiła Tekla w kuchni, gdzie spędzała większą część dnia. Jarzębina, wiedziona jakąś niezrozumiałą nostalgią, dotknęła białego kredensu ze rżniętymi szybkami, wyglądnęła przez okno, gdzie mogła dostrzec mały skrawek pola. Pamiętała matulę zgiętą wpół nad tą ziemią, która rodziła dla nich ziemniaki, marchew i fasolę oraz zioła. Chustka na maminej głowie odznaczała się kolorem od brązu gleby, stanowiła jedyny barwny element stroju Tekli. Wtedy miały jeszcze krowę i kaczki, kury biegały samopas po polu, wydłubywały z ziemi tłuste robaki.
Jarzębina uśmiechnęła się do wspomnień. Dzieciństwo kojarzyło się jej z latem i wiosną, słońcem wyglądającym zza chmur i ciężką pracą okupioną potem spływającym po twarzy; uśmiechami rodziców, gdy zasiadali do skromnej kolacji. Dopóki matka żyła, te momenty zdawały się najcenniejsze podczas całego dnia, po jej tragicznej śmierci tata tak rzadko się uśmiechał. Jarzębina podejrzewała, że właśnie wtedy zaczął coraz bardziej zapadać się w sobie; chciał zachować w pamięci żywą Teklę, nie pamiętać tego, że ją utracił. Dla niej pozostało to teorią, w którą jednak mocno wierzyła, bo nadawało to sens temu, co robiła.
Odsunęła się od okna, poszła na górę, by wziąć prysznic. Woda okazała się zaledwie ciepła, więc dokonała ablucji szybko, bez zbędnego rozczulania się nad sobą. Umęczona położyła się do łóżka i z wdzięcznością przyjęła koty, które wsunęły się pod kołdrę. Zasnęła prawie od razu.
5.
Źle grzebać męża pod koniec listopada, nie zdąży minąć czterdzieści dni od śmierci, nim nadejdą święta Bożego Narodzenia. Wieśka pokręciła głową i założyła czarny płaszcz. Śnieg zamienił się miejscami z deszczem i kobieta wiedziała, że zanim wróci z cmentarza, materiał nasiąknie wodą. Ciężko go będzie wysuszyć. Ważny był jednak Stanisław, człowiek, z którym spędziła czterdzieści lat z okładem, należał mu się szacunek, chociaż Wiesława czuła głównie gniew, że odważył się umrzeć przed nią. Ot tak, zgasł niczym zdmuchnięta świeca, nawet nie zapytał jej o zdanie. A przecież zawsze pytał! Nie, Wieśka nie mogła mu tego przebaczyć i teraz, wsuwając stopy w zbyt małe obuwie, klęła na czym świat stoi. Oczywiście w myślach, nie mogłaby zrobić tego na głos, przecież już się wyspowiadała, musiała przyjąć komunię i być dobrą żoną. W głowie jednak mogła robić swoje, miała nadzieję, że Pan Bóg tam nie zagląda.
Z westchnieniem rozłożyła parasol i ruszyła do samochodu. Nie przepadała za tym ustrojstwem, ale padało zbyt mocno, żeby mogła sobie pozwolić na spacer. Musiała wyglądać dostojnie, a kapelusz zlany wodą i mokre włosy nie prezentowałyby się odpowiednio. Wieśka miała świadomość, że przesadza. W tych rzadkich chwilach, kiedy Stanisław odważył się wyrazić swoje zdanie – na swoje nieszczęście zresztą – zawsze powtarzał, że wyolbrzymia. Tym razem nie mogłaby się z nim zgodzić, gdyby oczywiście był łaskaw pozostać żywym i móc z nią porozmawiać. Ale nie, musiał postawić ją na świeczniku, dzisiaj to ona grała pierwsze skrzypce, stała się pierwszą damą, pierwszą osobą, na którą zgromadzeni w kaplicy i na cmentarzu zwrócą uwagę. Dlatego też wsiadła do taksówki i pozwoliła się zawieźć tam, gdzie być powinna.
Oczywiście Stanisława żegnał tłum. Nie na darmo udzielał się jako kościelny, znał wszystkich mieszkańców wsi z imienia, z niektórymi nawet przeszedł na „ty”, co niemożebnie ją irytowało. Nawet z tą, jak jej tam, Jarzębinką, się zaprzyjaźnił. Taki to złoty człowiek z tego Stanisława, który ośmielił się zemrzeć przed nią, padalec!
Zauważyła, że przed kaplicą parkuje jakiś obcy samochód. Wiesława, mimo że pogrążona w głębokiej żałobie, musiała jednak mieć się na baczności, zapamiętywać każdy szczegół, by móc się nim później dzielić podczas spotkania kółka różańcowego, na które uczęszczała jedynie z ciekawości, a nie dla zbawienia duszy. Takich samochodów się na wsi nie widywało, szczególnie że te, no, Wieśka zapomniała słowa, miał obce, nie polskie. Tablice! Stanisław od razu by wiedział, na motoryzacji to się znał, jak mało kto. Za kierownicą siedział jakiś młody, zamyślony taki, na zbira wyglądający i Wieśka aż złapała się za serce. Miała nadzieję, że Stanisław z jakąś mafią nie zadarł, że nie będzie musiała długów spłacać. Zachwiała się z tych emocji, kiedy wysiadała z taksówki.
– Pani Wiesławo, może pomóc? – zaproponowała Jarzębina.
Miała w sobie dziewczyna coś takiego, co zawsze Wieśkę frapowało. Znała oczywiście Teklę i ojca kobiety, dawno już pochowanego na cmentarzu, kojarzyła dziewuszkę, odkąd ta paradowała do szkoły w mundurku i z warkoczami, niczym z obrazka podręcznika. Zawsze miała ta Jarzębina dryg do ludzi, potrafiła ich sobie zjednywać. Stanisław to się nią zachwycał, aż Wieśka poczuła zazdrość, ale teraz nie miało to już znaczenia, bo Stasiek umarł, a ona została. Z ledwością się powstrzymała, by nie pogrozić niebu za taką niesprawiedliwość.
– Kochanie, martwi mnie ten tam. – Wskazała dyskretnie brodą samochód zaparkowany nieopodal, mężczyzna nadal się nie ruszał, wpatrywał się w kościół i trzymał rękę na kierownicy, jakby na coś czekał. – Niewyraźny taki. Nietutejszy.
– To gość Marysi naszej – wyjaśniła Jarzębina z lekkim uśmiechem. – Niestety, nie wiem, jak spowinowacony, ani jak ma na imię. Przyjechał w odwiedziny.
– Ach, to Marysi spytam, ale po wszystkim. – Pokręciła głową, zapomniała już o nieznajomym w aucie tuż obok. – Takie nieszczęście, że mi ten chłop umarł, Jarzębinko.
– Pani Wiesiu, nikt się nie spodziewał – powiedziała dziewczyna i mocniej ścisnęła jej ramię. – Zapraszam panią do mnie na wigilię. Jak co roku organizuję…
– Z tymi pomiotami szatańskimi? – Wieśka aż się przeżegnała.
– Nie ma w nich sił nieczystych, zapewniam – prychnęła Jarzębina, Wiesława widziała, że ledwo powstrzymuje śmiech. – Zawsze wcześniej kąpię ich w wodzie święconej.
Wieśka zachichotała i rozejrzała się spłoszona, czy aby nikt nie słyszał. Obcasy stukały po kamiennych stopniach kaplicy; widziała już kawałek trumny ze zwłokami męża. Nagle zrobiło się jej zimno, chciała się cofnąć, ale Jarzębina prowadziła ją pewnie.
– Musi się pani pożegnać, bo później będzie żałować – szepnęła jej do ucha.
Wiesława po tych słowach nabrała pewności, że przyjmie zaproszenie Jarzębiny.