Okrutna siostra - ebook
Okrutna siostra - ebook
Spektakularny powrót autorki bestselleru Córka Króla Moczarów
Dwa pokolenia sióstr. Niewybaczalna zbrodnia. Sekret, który może zniszczyć rodzinę.
Rachel Cunningham od piętnastu lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Ma luki w pamięci. Cierpi z powodu winy za śmierć rodziców. Gdy na światło dzienne wychodzą nowe szczegóły dotyczące zbrodni sprzed lat, Rachel decyduje się wrócić do miejsca, gdzie zawsze czuła się najbezpieczniej, i tam poszukać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. A tym miejscem jest dom w całkowitym odosobnieniu na Górnym Półwyspie w amerykańskim stanie Michigan.
„Dionne należy dziś do grona mistrzów suspensu”.
Karin Slaughter, autorka bestsellerowych thrillerów
„Dionne maluje przejmujący portret rodziny pędzącej ku tragicznemu przeznaczeniu – przeznaczeniu, które bohaterowie wprawdzie potrafią przewidzieć, ale którego nie są w stanie powstrzymać”.
„Publishers Weekly”
„Przerażająca przejażdżka z dreszczykiem psychologicznego suspensu. Karen Dionne jest niesamowicie dobra w oszustwach, podstępach i wyprowadzaniu czytelnika w pole, a jej Okrutna siostra to wręcz uwodzicielsko zniewalająca powieść. Nie da się od niej oderwać!”.
Robert Dugoni, autor Grób mojej siostry
„W świecie wykreowanym przez Karen Dionne najgroźniejszym drapieżnikiem jest człowiek. Okrutna siostra jest jednocześnie fascynująca i przerażająca, a ja nie mogłem się od niej oderwać. Znakomita powieść!”.
Joseph Finder, autor bestselleru Paranoja
„Wstrząsający portret psychopaty, który nie tylko cię zaszokuje, ale też zafascynuje. Po mistrzowsku skonstruowany przerażający thriller, który będzie cię prześladował jeszcze długo po przewróceniu ostatniej strony”.
Liv Constantine, bestsellerowa autorka Zostać panią Parrish
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8265-049-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
autorstwa Karen Dionne!
Córka Króla Moczarów jest tak dobra, jak dobry może być tylko thriller.
„The New York Times”
Ciarki przechodzą po plecach.
„People”
Rewelacyjny thriller psychologiczny. Ta powieść mnie zachwyciła.
Lee Child, autor bestsellerowej serii o Jacku Reacherze
Jeśli chcesz w tym roku przeczytać jeden thriller, niech to będzie Córka Króla Moczarów.
Clare Mackintosh, autorka bestselleru Pozwolę ci odejść
Córka Króla Moczarów wciągnęła mnie od pierwszego zdania. Jest niepokojąca, fascynująca i opowiedziana z takim przekonaniem, że nie mogłam się oderwać.
Megan Abbott, amerykańska pisarka
Niezwykła, zapierająca dech, przejmująca i przerażająca w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Téa Obreht, autorka nagradzanej Żony tygrysa
Niesamowita powieść, która przyprawia o dreszcze. Akcja galopuje bez wytchnienia do punktu kulminacyjnego, którego nikt się nie spodziewa. Ogromnie mi się podobała.
Karin Slaughter, autorka książki Moje śliczne, cyklu kryminałów z agentem Willem Trentem i in.
Córka Króla Moczarów to majstersztyk. Przeczytajcie.
Sara Gruen, autorka Wody dla słoni1
TERAZ
–
RACHEL
Czasami gdy zamykam oczy, trzymam w rękach karabin. Moje dłonie są drobne, a palce pulchne. Mam jedenaście lat. Karabin niczym się nie wyróżnia, jest taki sam jak każdy inny remington, tyle tylko, że to on zabił moją matkę.
W swojej wizji stoję nad nią i celuję w jej pierś. Mama ma rozchylone usta i zamknięte oczy. Jej piersi znaczy czerwień.
Ojciec wybiega na frontowy korytarz.
– Rachel! – krzyczy na mój widok.
Pada na kolana, bierze mamę w ramiona, podnosi na mnie wzrok. Na jego twarzy pojawia się nieznana mi mieszanka szoku i zgrozy.
Długo kołysze mamę, jakby była niemowlęciem. Jakby żyła.
W końcu kładzie ją delikatnie na wytartym parkiecie i powoli wstaje. Wyjmuje karabin z moich trzęsących się rąk i patrzy na mnie ze smutkiem tak głębokim, że nie potrafię go pojąć, po czym zwraca lufę ku sobie.
Nie było tak, odzywa się prządka ze środka swej pajęczyny w kącie sali, którego sprzątaczki nigdy nie zamiatają. To twój ojciec zabił twoją matkę, a potem się zastrzelił.
Nie rozumiem, dlaczego pajęczyca kłamie. Pająki zazwyczaj mówią prawdę.
– Skąd wiesz? – pytam wbrew sobie. Przecież nie było jej przy tym, jak zginęli moi rodzice. A ja byłam.
Pajęczyca przypatruje mi się surowo ośmiorgiem lśniących oczu. Wiem, odpowiada. Wszyscy wiemy.
Jej dzieci krążą po obrzeżach pajęczyny niczym drobinki kurzu i potakują.
Chcę powiedzieć pajęczycy, że się myli, że wiem najlepiej, co się wydarzyło w dniu śmierci moich rodziców, i rozumiem konsekwencje swojej zbrodni z dzieciństwa lepiej niż ona, bo żyję z nimi od piętnastu lat. Jeśli odbierzesz komuś życie, załamujesz się, rozsypujesz na tyle okruchów, że nikt i nic nie poskłada ich z powrotem. Wystarczy spytać pierwszego lepszego pijanego kierowcę, który zabił przechodnia, pierwszego lepszego myśliwego, który zastrzelił przyjaciela albo szwagra w przekonaniu, że to jeleń.
I każdą dziewczynkę, która trzymała nabity karabin i nie mogła przewidzieć, co się stanie, bo była za mała.
Moi psychiatrzy twierdzą, że cierpię na żałobę patologiczną, powikłaną. I że z biegiem czasu poczuję się lepiej. Mylą się. Jest coraz gorzej.
Nie mogę spać, a kiedy już zasnę, śnią mi się koszmary. Często boli mnie głowa, brzuch przez cały czas. Kiedyś nieustannie myślałam o samobójstwie, potem jednak dotarło do mnie, że dożywotni pobyt w szpitalu psychiatrycznym to gorsza kara. Jem, śpię, czytam, oglądam telewizję, wychodzę z budynku. Wdycham ciepłe letnie powietrze, czuję słońce na skórze, słucham ćwierkania ptaków i brzęczenia owadów. Patrzę, jak kwitną kwiaty, liście zmieniają kolor i pada śnieg, a przy tym wszystkim okropna prawda niezmiennie przyćmiewa inne moje myśli i ściska mnie za serce: to przeze mnie rodzice już nigdy niczego nie zobaczą, nie poczują zapachu ani smaku, nie roześmieją się ani nie będą kochali. To z mojego powodu nie żyją.
Policja uznała ich śmierć za morderstwo połączone z samobójstwem, a jako sprawcę wskazała mojego ojca. Wszystkie doniesienia medialne, do których udało mi się dotrzeć, są pod tym względem zgodne: Peter James Cunningham (45 lat) z nieustalonych powodów zamordował swoją żonę Jennifer Marie Cunningham (43 lata), po czym wymierzył do siebie. Pojawiły się spekulacje, że widziałam, jak ojciec zastrzelił matkę, i dlatego uciekłam. Zdaniem innych znalazłam zwłoki rodziców, przez co straciłam kontakt z rzeczywistością. Gdybym wtedy była w stanie mówić, powiedziałabym, że to ja za to odpowiadam. Trzy tygodnie później, kiedy wyszłam z katatonii, poinformowałam wszystkich zainteresowanych, co zrobiłam.
Do dzisiaj nikt mi nie wierzy. Nawet pajęczyca.2
Zostawiam pajęczycę z jej potomstwem i patrzę na zegarek, tani i plastikowy, który ciocia Charlotte kupiła mi w sklepie z tandetą po tym, jak ktoś ukradł mi poprzedni, też od niej. Schodzę dwa piętra niżej, do świetlicy. Dziś po południu w kablówce będzie oryginalny Star Trek i obiecałam swojemu przyjacielowi Scotty’emu, że dopilnuję, by nikt nie zmienił kanału. Moje kroki roznoszą się echem po pustej klatce schodowej. Noszę tenisówki z rzepami, innych nam nie wolno. Terakota popękała, brakuje pojedynczych płytek, tynk na ścianach i suficie kruszy się i odpada. Mój pokój mieści się w jednym z najstarszych budynków otwartego w 1895 roku szpitala. Powstał jako Zakład dla Obłąkanych na Górnym Półwyspie, potem nazwę zmieniono na Regionalny Ośrodek Zdrowia Psychicznego w Newberry, co brzmi zdecydowanie lepiej, ale fakt pozostaje faktem: to jeden z dwóch głównych szpitali psychiatrycznych w stanie Michigan. Ten znajduje się na Górnym Półwyspie, drugi na Dolnym. W obu leczą się chorzy psychicznie, a prawdziwie obłąkani dożywają swoich dni. Ja mieszczę się gdzieś pośrodku.
Po wyjściu z klatki schodowej zderzam się ze ścianą dźwięku. Na zatłoczonym korytarzu roi się od pacjentów i pielęgniarek, a także pacjentów z pielęgniarkami u boku, bo po posiłku bulimicy nie mogą pozostać sami. Są też sanitariusze, dozorcy, lekarz w białym kitlu. Przywieram do ściany, nie podnoszę głowy. Nie odzywam się do nikogo, nikt nie odzywa się do mnie. Moi psychiatrzy powtarzają, że powinnam poznać pacjentów ze swojej sali i z grupy terapeutycznej, ale nie widzę sensu w zaprzyjaźnianiu się z kimś, kto i tak wkrótce stąd wyjdzie. Trafiam do oszklonego przejścia między częścią sypialną a budynkiem administracji. W słoneczny dzień jest tu gorąco jak w piekle – ściany zrobiono z nietłukącego się pleksi, o czym personel zawsze informuje nowo przybyłych. Po chwili otwieram drzwi do świetlicy.
Jest tak posępna, jak należałoby się spodziewać po stuletnim domu dla psychicznie chorych: kremowe ściany pokryte plamami brudu, wytarte zielone płytki podłogowe z azbestu, ciężkie kilkuszybowe okna w metalowych ramach, żeby nikt nie wyskoczył, winylowe krzesła i kanapy połatane taśmą samoprzylepną i przyśrubowane do podłogi. Tu też jest głośno. Dźwięk w telewizorze podkręcono niemal do maksimum, żeby dało się cokolwiek usłyszeć wśród zbyt donośnych rozmów gości i pacjentów usiłujących przekrzyczeć ryk telewizora. W dodatku zalatuje tu mieszaniną zatęchłych wyziewów kuchennych i środka odkażającego. Ciocia Charlotte mówi, że to zapach domu starców stłumiony smrodem papierosów. Prawie wszyscy w szpitalu palą, a papierosy są za darmo. Dzięki tej chytrej sztuczce przedsiębiorstwa tytoniowe nas uzależniają i stajemy się ich dożywotnimi klientami. Możliwe też, że to jeden z wielu środków uspokajających w pokaźnym szpitalnym arsenale. Sama nie wiem. Nie możemy mieć zapalniczek, zapałek ani sznurowadeł, sznurków do ściągania odzieży, plastikowych torebek na zakupy, worków na śmieci ani wielu innych zwyczajnych, ale potencjalnie śmiercionośnych przedmiotów, z których codziennie korzystają ludzie niemieszkający w zakładach psychiatrycznych.
Mimo tych wszystkich restrykcji, odkąd tu trafiłam, już dwie osoby odebrały sobie życie. Jedna dziewczyna spruła sweter i splotła przędzę jak warkocz, żeby zrobić sznur. Potem zawiązała go sobie na szyi, a drugi koniec przerzuciła przez rurę pod sufitem w łazience, weszła na sedes i zeskoczyła. Inna wypiła butelkę płynu do udrażniania rur, który ukradła z wózka sprzątaczki, kiedy nikt nie patrzył. W rezultacie sprzątaczka straciła pracę. Biorąc jednak pod uwagę, że co najmniej połowa pacjentów, pewnie nawet więcej, trafiła tu z powodu prób albo gróźb samobójczych, personel i tak zasłużył na uznanie.
– Ur-sa! – krzyczy na mój widok Scotty z drugiej strony pomieszczenia.
Zrywa się z miejsca i macha do mnie, a ja się uśmiecham i odmachuję. Scotty to dziecko w ciele mężczyzny, wielkie i barczyste, o ramionach tak potężnych, że mogłyby zmiażdżyć człowieka w uścisku. W środku jest jednak miękki jak ptasie mleczko, ma szkliste niebieskie oczy, włosy w odcieniu brudny blond i mentalnie jakieś dziewięć lat. Tak na marginesie, wcale nie ma na imię Scotty. Nazywam go tak, bo ma obsesję na punkcie Star Treka. Na tej samej zasadzie on zwraca się do mnie Ursula, bo kocham niedźwiedzie.
Brat Scotty’ego, Trevor, też czeka na sofie. Gdy go widzę, mój żołądek tradycyjnie robi fikołka. Oczywiście wiedziałam, że Trevor tu będzie – umówiliśmy się na rozmowę po filmie – ale tak na mnie działa i nic na to nie poradzę. Trevor Lehto ma dwadzieścia osiem lat, o dziesięć mniej niż Scotty i o dwa więcej niż ja. Dzisiaj włożył flanelową koszulę w kratę z rękawami podwiniętymi do łokci, trampki Converse i dżinsy, co pasuje do jego brązowych włosów i oczu oraz do niechlujnej brody, która sprawia wrażenie zarazem naturalnej i wypielęgnowanej. Ja też mam brązowe włosy i oczy, noszę dżinsy oraz koszulę w szkocką kratę, bo dla mieszkańców Górnego Półwyspu to praktycznie mundur, ale Trevor wygląda w tym tak, że zwraca na siebie powszechną uwagę. Jestem prawie pewna, że w szpitalu nie tylko ja się w nim podkochuję.
– Szmat czasu – mówię i siadam na drugim końcu sofy. Scotty nas rozdziela. – Dobrze wyglądasz.
To nie zwykła uprzejmość. Trevor jest mocno opalony i ma potężne sploty mięśni na przedramionach. Chyba nigdy nie widziałam go w takiej formie. Podejrzewam, że to zasługa półrocznej wędrówki z plecakiem po północnej Patagonii.
– Dzięki, dopiero co wróciłem. I oczywiście musiałem zacząć od wizyty u tego gościa.
Szturcha brata w ramię, a Scotty szczerzy zęby i mu oddaje. Ja też mimowolnie unoszę kąciki ust. Uśmiech Scotty’ego jest szczery i czysty jak jego serce. Niewiele mu trzeba do szczęścia i między innymi dlatego lubię jego towarzystwo. Niektórzy myślą, że zaprzyjaźniłam się ze Scottym, żeby być bliżej Trevora, ale to nie tak. Rozumiem, że nasza przyjaźń może wydawać się dziwna, skoro mój iloraz inteligencji wynosi sto dwadzieścia, a jego pewnie dwa razy mniej, ale w dużej mierze na tym opiera się nasza relacja. Scotty akceptuje mnie bez zastrzeżeń i nie żąda niczego w zamian. Co najważniejsze, nie zadaje pytań.
– Dlaczego ma podbite oko? – pyta Trevor. – Nie chce mi powiedzieć.
– Nie wiem. Mnie też nie chce, a wszyscy inni milczą.
Niewykluczone, że Scotty spadł ze schodów albo przypadkiem uderzył się o drzwi, bardziej prawdopodobne jednak, że jeden z sanitariuszy rozmyślnie go uderzył czy przewrócił. Większość z nich ma posturę, jakby trenowała futbol amerykański, niektórzy zresztą byli zawodnikami, zanim rozwalili sobie kolano lub doznali innej kontuzji i wylądowali tutaj. Kierowanie rozgoryczonych i silnych ludzi do nadzoru nad bezbronnymi pensjonariuszami musi się źle kończyć, a Scotty jest łatwym celem. Nie po raz pierwszy i niestety nie ostatni widzę go z niewiadomego pochodzenia skaleczeniami i siniakami. Trevor stara się znaleźć przyzwoity ośrodek w pobliżu Marquette, bo chce mieć oko na brata, ale dotąd nic z tego nie wyszło. Niewiele jest miejsc gotowych przyjąć upośledzonego paranoidalnego schizofrenika.
– Cii – syczy Scotty, kiedy zaczyna się film.
Przez świetlicę jak zwykle przetacza się fala jęków i okrzyków: „Znowu to samo!”, „Przełączcie to!”. Dlatego wcześniej wybrałam odpowiedni kanał i zwinęłam pilota. Teraz podkręcam dźwięk i wpycham pilota między poduszki na sofie.
Na filmie bawię się o wiele lepiej, niż zakładałam, głównie dlatego, że Scotty przesuwa się na brzeg sofy i przez bite dwie godziny siedzi w skupieniu, a Trevor i ja rozpieramy się wygodnie na poduszkach, przewracając oczyma za jego plecami. Od czasu do czasu kobieta po drugiej stronie sali przestaje udawać, że czyta, podnosi wzrok znad książki i posyła znaczące spojrzenie raz mnie, raz Trevorowi, i znowu mnie, z nienawiścią w oczach, co sprawia mi chyba większą satysfakcję, niż powinno.
Gdy tylko kończą się napisy, Scotty zrywa się na równe nogi.
– Niech moc będzie z tobą! – recytuje.
Błogosławieństwo Scotty’ego w uszach innych brzmiałoby jak bełkot – Ne-mo-edie-s-obo – wypowiedziane monotonnym głosem, z każdym słowem rozdzielonym bolesnymi przerwami i wyduszonym z wielkim wysiłkiem. Sama nie wiem, dlaczego go rozumiem, skoro mówi, jakby miał usta pełne szklanych kulek, tak jak nie potrafię wytłumaczyć, jakim cudem rozumiem pajęczycę. Nie informuję go, że to kwestia z Gwiezdnych wojen, nie ze Star Treka.
– Za dwa tygodnie! – woła za nim Trevor, kiedy Scotty odwraca się na pięcie i rusza prosto do swojego pokoju w skrzydle dla mężczyzn.
Scotty nie odpowiada.
Trevor wstaje i się przeciąga.
– Uff, to było straszne. Zaczynamy czy potrzebujesz paru minut?
– Zaczynajmy. – Chętnie pobiegłabym do ubikacji, zanim znowu usiądziemy, ale toalety na tym piętrze są zamknięte, a nie mam ochoty iść do głównego biura, żeby błagać o klucz.
Zostawiam pilota na sofie, żeby ktoś zrobił z niego użytek, i ruszam za Trevorem do pustego stołu, jak najdalej od telewizora. Kiedy Trevor zadzwonił i powiedział, że wybrał dziennikarstwo na przedmiot kierunkowy, a potem spytał, czy mógłby przeprowadzić ze mną wywiad w ramach zajęć uzupełniających pod hasłem Co się teraz z nimi dzieje?, uświadomiłam sobie, że to dar od Wszechświata. Przez piętnaście lat nikt nie kwestionował tego, że mój ojciec zamordował moją matkę, i tylko ja wiem, że tak nie było. Wywiad to dla mnie szansa na zrobienie czegoś dobrego z moim bezużytecznym, zmarnowanym życiem – zapewne jedyna, zważywszy że dziennikarze nie pchają się do mnie drzwiami i oknami.
Mimo to się denerwuję. Kiedy wyjawię początkującemu dziennikarzowi, że zabiłam matkę, kiedy pozwolę mu na upublicznienie mojej prawdy, z pewnością poniosę konsekwencje. Drwiny i powątpiewanie, jeśli ludzie mi nie uwierzą, a potem następna terapia, nowe koszmary, więcej proszków. Jeżeli nie poradzę sobie z presją, może znowu skierują mnie na obserwację dla potencjalnych samobójców. Akurat tego naprawdę bym sobie nie życzyła, bo nie mogłabym liczyć choćby na sekundę samotności, nawet podczas sikania. A jeśli mi uwierzą – śledztwo, oczyszczenie ojca z zarzutów i zapewne wyrok dla mnie. A jeśli Trevor się dowie, że zabiłam matkę, już nigdy nie spojrzy na mnie tak jak dotąd. Widziałam zbyt wiele osób, które wyznały prawdę podczas grupowej terapii w nadziei, że lepiej się poczują, a przekonywały się jedynie, że ujawnienie najgłębszych, najmroczniejszych sekretów dramatycznie pogarsza sprawę. Trudno później zapomnieć te historie, kiedy się dowiadujesz, że kobietę z twojej grupy molestował wuj, co nagrywał ojczym, żeby potem sprzedawać filmy w dark webie, a przystojniak, w którym się podkochiwałaś jako czternastolatka, przez pierwszych siedem lat życia wierzył, że jest dziewczynką, bo matka tak go ubierała i traktowała, więc jako szesnastolatek nadal boryka się z problemem tożsamości płciowej. Albo że rodzice twojej nowej współlokatorki z pokoju kontrolowali jej każdy kęs i jeśli przybrała na wadze choćby ćwierć kilograma, posyłali ją na wielogodzinny trening w przypominającej komnatę tortur sali ćwiczeń. Powtarzam sobie, że właśnie tego chcę. Trevor zainicjował wywiad, ale jestem tu z własnego wyboru.
Siadam, on też. Czekam.
– Mogę nagrywać? – Sięga do zielonej płóciennej torby na pasku i nie czekając na odpowiedź, kładzie na stole cyfrowy dyktafon. Torba wygląda na nową.
– Hm, tak. Pewnie – odpowiadam, chociaż mdli mnie na myśl o tym, że wyniesie nagranie naszej rozmowy.
Przebyłam długą drogę od przerażonej jedenastolatki tak zszokowanej tym, co zrobiła, że nie mogła chodzić ani mówić, do swojego obecnego stanu, w którym... cóż, przynajmniej chodzę i mówię. Podobno po przybyciu do szpitala nie reagowałam na werbalne ani fizyczne bodźce. Pamiętam, że widziałam i słyszałam, ale zanim przyszło mi do głowy, co chciałabym zrobić lub powiedzieć, mówienie czy poruszanie się traciło sens. Wiem, to brzmi dziwnie, ale nie potrafię tego lepiej opisać. Nie nudziłam się, bo nie odczuwałam upływu czasu. Godziny były jak minuty, dni jak godziny, a trzy tygodnie spędzone w niesprawnym ciele karmionym przez sondę nosowo-żołądkową i drenowanym przez cewnik przeobraziły się w jeden bezkresny dzień. Mogłam się poruszać, ale tylko wtedy, gdy ktoś robił to za mnie, a potem tkwiłam nieruchomo w jednej pozycji, dopóki znowu mnie nie poprawili. Zapewne było to wygodne dla personelu, kiedy wystarczyło przenosić mnie z łóżka na wózek i z powrotem.
Przede wszystkim pamiętam przytłaczające zmęczenie, którego nie powinno zaznać żadne dziecko. Czasami nawet oddychanie wydawało mi się zbyt wyczerpujące. Zagubiłam się w wirze niekontrolowanych myśli i wspomnień: Jestem w zbrojowni. Przykładam karabin do ramienia. Strzelam do lwa w salonie. Strzelam do zebry i gazeli. Poluję na grubą zwierzynę, mimo że nie mam jeszcze jedenastu lat, kocham wszystkie stworzenia i nie skrzywdziłabym nawet muchy. „Co robisz?”, krzyczy mama na mój widok. „Odłóż karabin!”. Tak robię, a wtedy słychać okropny huk. Mama upada i nie wstaje. Ta niezmienna w najdrobniejszych szczegółach scena zapętliła się w moim umyśle i od piętnastu lat oglądam ją jak szpulę taśmy filmowej.
Trevor zaczyna od serii pytań miękkich niczym piłki do softballu, które z łatwością odbijam. Jak to jest spędzić nastoletnie lata w szpitalu dla psychicznie chorych? (Tak źle, jak podejrzewasz, a nawet gorzej, niż mógłbyś sobie wyobrazić). Czy chodziłam do szkoły? (Tak, były lekcje, ale nie mam świadectwa ukończenia szkoły średniej, bo nie przewiduję, że kiedykolwiek stąd wyjdę, więc co by mi z niego przyszło – ale tego nie mówię Trevorowi). Czy poza jego bratem mam innych przyjaciół? (Nie, chyba że weźmiemy pod uwagę pajęczycę, ale nazywanie naszej relacji „przyjaźnią” to jednak przesada, bo cokolwiek powiem, pajęczyca nieustannie zaprzecza. Poza tym prządki żyją tylko około roku, a ja już straciłam rachubę, z iloma pokoleniami się zaprzyjaźniłam). Czy chciałabym, żeby ludzie dowiedzieli się o mnie czegoś, czego jeszcze nie wiedzą? (Idealny punkt wyjścia do wyznania, że zabiłam matkę, ale na tym etapie wywiadu trochę na to za wcześnie, więc jedynie wzruszam ramionami).
Trevor poprawia się na krześle, sygnalizując, że zamierza zmienić temat. Przygotowuję się. Bardzo dobrze odczytuję niewerbalne sygnały – to konieczne w takim miejscu.
– Porozmawiajmy o twoim dzieciństwie. Opowiedz mi, jak wyglądało twoje życie, zanim trafiłaś do szpitala.
– Będzie okej, jeśli zapalę? – Staram się zyskać na czasie, żeby odpowiednio dobrać słowa ze scenariusza, który przygotowałam w głowie.
Tyle zależy od tego wywiadu. Trevor musi zrozumieć, że moi rodzice byli najszczęśliwszymi ludźmi pod słońcem i że prędzej Romeo zabiłby Julię, niż tata mamę. Najpierw wyjaśnię tę kwestię, a dopiero potem powiem, czyja to robota. Zresztą naprawdę chcę zapalić.
– Hm, raczej nie. – Machnięciem ręki wskazuje mgiełkę dymu, która wisi nad pomieszczeniem. – Ale pewnie i tak umrę na raka płuc jeszcze przed końcem tego wywiadu.
Śmieję się razem z nim i wyciągam papierosa, po czym unoszę dłoń i czekam, aż któryś z sanitariuszy mnie zauważy, podejdzie i da mi ognia.
– Zanim trafiłam do szpitala... – powtarzam jego słowa, stosując technikę słuchania, której nauczyłam się od moich psychiatrów, żeby subtelnie dać mu znać, że dobrze się rozumiemy – ...miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Moi rodzice naprawdę się kochali. Wiesz, byli taką parą, która rano zawsze się całuje przed wyjściem do pracy, i to tak naprawdę, a nie tylko cmoka w policzek. Na spacerze trzymali się za ręce, a kiedy czytali albo oglądali telewizję, siedzieli obok siebie, a nie po dwóch stronach sofy. Moja siostra mówi, że byli bardziej zakochani w dniu śmierci niż wtedy, kiedy się poznali, a ja jej wierzę. Uczyli nas obie w domu, więc spędzaliśmy razem mnóstwo czasu. Całą czwórką razem z siostrą mamy mieszkaliśmy w wielkim piętrowym domu z bali, który mój prapradziadek postawił na działce o powierzchni szesnastu kilometrów kwadratowych na południowy wschód od Marquette, kiedy jeszcze był potentatem w handlu drewnem. Ale to chyba wiesz – dodaję, myśląc o niezliczonych słowach, które napisano na nasz temat.
– Nie szkodzi, chciałbym usłyszeć to od ciebie.
– No dobrze.
Zaciągam się i zastanawiam, jak najskuteczniej skierować rozmowę na właściwe tory, a potem strzepuję popiół do jednej z rozstawionych po całej sali aluminiowych popielniczek. Zasadniczo są jednorazowego użytku, ale szpital nigdy ich nie wyrzuca, bo to państwowa, czyli permanentnie niedofinansowana instytucja.
– Moi rodzice byli przyrodnikami, o czym na pewno również wiesz. Naszą niedostępną posiadłość z trzech stron otaczały wysokie klify, a z czwartej mieliśmy duże jezioro. Rodzice mówili, że życie i praca w tym niesamowitym ekologicznym mikrosystemie to prawdziwy raj na ziemi. Byli samowystarczalni finansowo i badali teren, który moi dziadkowie ze strony ojca mieli na własność. Z tego względu tata i mama nie musieli się przed nikim tłumaczyć i sami decydowali o tym, jak prowadzić prace i co badać. Tata skupił się na płazach, a mama badała niedźwiedzie czarne. Żartowali, że to dowód na to, że mama musi mieć dwa razy więcej testosteronu niż tata.
Trevor z uśmiechem zapisuje w notatniku dowcip rodziców.
– Co wolałaś? – pyta. – Żaby czy niedźwiedzie?
– Uwielbiałam wszystko, co się rusza – odpowiadam dyplomatycznie, choć tak naprawdę płazy nieszczególnie mnie obchodzą, za to mam bzika na punkcie baribali, tak samo jak mama, i to się już nie zmieni. – Chodziłam z rodzicami na wyprawy. Jednego dnia owijałam się siatką na komary, wkładałam wadery do bioder, tak jak ojciec, i razem z nim brodziłam po stawach i strumieniach, zbierając próbki wody, licząc kijanki i wyławiając żaby, a następnego siedziałam w kucki z mamą w jej kryjówce i patrzyłam, jak ćwierćtonowy baribal myszkuje obok przynęty parę kroków od nas.
– Idylla.
– Otóż to.
Nie jestem do końca pewna, czy mówi to szczerze, czy też rzuca mi wyzwanie, żebym to udowodniła. Mam nadzieję, że nie przesadzam z tym chwaleniem, a on nie uważa, że czas i tęsknota podkoloryzowały moje wspomnienia. Jeśli już, tamte lata były nawet bardziej idylliczne, niż to opisałam, magiczne jak bajka: dzikie i piękne otoczenie, dom myśliwski wspaniały jak zamek pośrodku tajemniczego, nieprzeniknionego lasu, a do tego inteligentni i kochający rodzice, którzy traktowali mnie jak królewnę i angażowali w swoją pracę jak równą sobie, jednocześnie zapewniając mi wolność, żebym mogła wędrować, uczyć się i rozwijać.
– Nie przerażała cię samotna wędrówka po lesie?
– Ani trochę. Włóczęga była dla mnie tym, czym jest dla miejskich dzieciaków nauka podróżowania metrem.
Kiwa głową, jakbym potwierdziła coś ważnego, choć nie mam pojęcia co. Potem przyciąga do siebie torbę, szpera w niej i wyjmuje teczkę z beżowego kartonu.
– Chcę ci coś pokazać. To egzemplarz policyjnego raportu. Bez zdjęć – dodaje pośpiesznie. Wertuje zawartość teczki i znajduje w niej kartkę, którą kładzie na stole. – Tutaj. – Stuka palcem w środek papieru. – Tu piszą o twoim zaginięciu.
No jasne, skupił się na najbardziej sensacyjnej części mojej historii, ale jeśli liczy na bombę, zjawił się równo piętnaście lat za późno. Każdy może wygooglować moje nazwisko plus słowa „zaginiona dziewczynka” i znaleźć mnóstwo artykułów o moim zaginięciu, poczynając od tych z brukowców, na krajowych serwisach informacyjnych kończąc. ZNALEZIONO ZAGINIONĄ DZIEWCZYNKĘ! ORAZ DZIEWCZYNKA CUDEM PRZETRWAŁA DWA TYGODNIE W DZICZY – PO POWROCIE DO CYWILIZACJI NIE MÓWI. I MÓJ ULUBIONY: NAJPRAWDZIWSZY MOWGLI URATOWANY PRZEZ WILKI?
– Z raportu wynika, że zniknęłaś jeszcze przed przyjazdem policji – dodaje, jakbym nie znała szczegółów własnej historii. – Zorganizowano poszukiwania, ale ziemia była już zadeptana i nie dało się ustalić, w którą stronę poszłaś. Tamtej nocy rozpadał się śnieg i uniemożliwił wytropienie cię rano. Mimo to szukali cię całymi dniami, ściągnęli helikoptery, psy tropiące i w ogóle, ale czas mijał i wszyscy uznali, że najprawdopodobniej nie żyjesz.
– Zgadza się. Aż dwa tygodnie później motocyklista dostrzegł mnie leżącą przy autostradzie. – Staram się przyśpieszyć tempo rozmowy, żebyśmy przeszli do tematu, który mnie tu sprowadził.
– Leżałaś przy autostradzie, nie mogłaś się ruszać ani mówić – dodaje Trevor. Muszę przyznać, że brzmi to dość dramatycznie. – Ale poza tym, a także kilkoma zadrapaniami i siniakami, byłaś w zadziwiająco dobrej kondycji fizycznej. W tym problem, Rachel. Dorastałem na Górnym Półwyspie i wiem, jak tu jest na początku listopada. Nocami temperatura spada poniżej zera, do tego przy świeżym śniegu nie miałaś szansy przetrwać dwóch tygodni na własną rękę. A jednak ci się udało. Wiem, że wtedy niczego nie pamiętałaś, ale teraz? Możesz mi powiedzieć? Co jadłaś? Jak uchroniłaś się przed zamarznięciem? Gdzie spałaś?
Spogląda na mnie z taką nadzieją, że mam ochotę coś wymyślić i w ten sposób zaspokoić ciekawość jego i przyszłych czytelników artykułu. Dociera do mnie, że mogłabym mu powiedzieć cokolwiek i nikt by nie zaprzeczył. Niestety, tamte dni nadal są dla mnie taką samą niewiadomą jak wtedy. A poza tym nie znoszę, kiedy ludzie nie mówią prawdy.
– Przykro mi, ale nic z tego. Nie pamiętam. Psychiatrzy próbowali pomóc mi odzyskać wspomnienia. Chyba uważali mnie za swoje osobiste wyzwanie. Byłam tajemniczym dzieckiem, małą dzikuską, która pojawiła się dwa tygodnie po zaginięciu, bez pojęcia, gdzie była i co robiła. W końcu jednak musieliśmy pogodzić się z faktem, że tamte dni przepadły.
– Na pewno? Przecież naukowcy twierdzą, że wszystko, co zobaczyliśmy lub usłyszeliśmy, zostaje w naszym umyśle. Te wspomnienia na pewno kołaczą się gdzieś w twojej głowie.
– No tak, teoretycznie to prawda. Ale przepadły w tym sensie, że nie mam do nich dostępu. Wierz mi, próbowaliśmy. Musisz coś zrozumieć w związku ze wspomnieniami o traumie z dzieciństwa. Mózg przetwarza je inaczej niż zwykłe wspomnienia, czasem głęboko ukrywa, i dorosły człowiek nawet nie wie, że męczy się z powodu czegoś, co spotkało go w dzieciństwie.
Nie mówię mu, że nie chcę pamiętać tamtych dni i nigdy nie chciałam, co bez wątpienia w dużym stopniu przyczyniło się do zbiorowej porażki lekarzy. Wolę nie wiedzieć, co zaszło, skoro było to tak okropne, że mój umysł postanowił wymazać fakty.
– Może tylko rzucisz okiem? Bardzo cię proszę. Kto wie, czy treść raportu nie przywoła wspomnień.
Biorę teczkę, którą mi podaje, choć nie mam najmniejszej ochoty czytać o szczegółach tamtego dnia. Mówiąc krótko, rzucam mu ochłap, bo przejechał ponad sto pięćdziesiąt kilometrów, żeby przeprowadzić ze mną wywiad, a oboje wiemy, że niewiele mu powiedziałam. Pośpiesznie przerzucam kartki, udając zainteresowanie, aż w pewnym momencie z autentyczną ciekawością wbijam wzrok w cieniowany rysunek przedstawiający dziecko obok zdjęcia masywnego karabinu i czytam tekst poniżej.
Lekarz sądowy zbadał odnalezioną dziewczynkę i nie odkrył na jej kończynach ani tułowiu wybroczyn, jakie pozostawiłoby oddanie strzału z karabinu Winchester Magnum. Biorąc pod uwagę rozmiary broni w stosunku do wzrostu i wagi dziewczynki, a także brak fizycznych dowodów, lekarz sądowy orzekł, że córka ofiar nie strzelała z karabinu.
Z mocno bijącym sercem ostrożnie odkładam teczkę na stół. Wycieram dłonie o dżinsy i wsuwam pod uda, żeby ukryć drżenie rąk. Nic z tego nie rozumiem. Zastrzeliłam mamę. Zabiłam ją, przecież wiem, że tak. Tyle razy widziałam, jak stoję z karabinem nad jej zwłokami.
A jednak nie mam powodu sądzić, że ten tekst to kłamstwo. Autor, kimkolwiek jest, na pewno sobie tego nie wymyślił. Szczegóły są zbyt konkretne, łatwo byłoby je zakwestionować. Nawet ja widzę, że karabin na zdjęciu – w swoich wizjach widziałam remingtona – jest tak wielki, że jedenastolatka moich rozmiarów nie zdołałaby go podnieść.
Biorąc pod uwagę rozmiary broni w stosunku do wzrostu i wagi dziewczynki, a także brak fizycznych dowodów, lekarz sądowy orzekł, że córka ofiar nie strzelała z karabinu.
To niemożliwe, ale widzę przed sobą słowa prawdy, spisane czarno na białym.
Nie zabiłam mamy. Nie mogłam tego zrobić. Z policyjnego raportu wynika, że nawet nie oddałam strzału z tego karabinu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------