Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Okulary Przeznaczenia - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
14 listopada 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Okulary Przeznaczenia - ebook

Dla Kai, poukładanej programistki z Warszawy, spadek w postaci starej kawiarni w Szczawnicy to katastrofa. Planuje szybką sprzedaż i powrót do znanego świata. Lecz urokliwe miasteczko, ekscentryczni mieszkańcy (jak historyk Filip ) i legenda o Okularach Przeznaczenia wciągają ją w nieoczekiwaną grę. Kawiarnia kryje sekrety, a przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Czy Kaja wybierze bezpieczną rutynę, czy odważy się podążyć za tajemnicą i… sercem? Opowieść o zmianie, poszukiwaniu siebie i magii ukrytej w codzienności.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 349 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Silnik jej miejskiego, nisko zawieszonego samochodu zaprotestował cichym szarpnięciem, gdy koła najechały na coś, co w Szczawnicy najwyraźniej uchodziło za łatę w asfalcie, a w Warszawie zakwalifikowałoby się jako krater po meteorycie średniej wielkości. Kaja zacisnęła zęby, czując wibracje przechodzące przez kierownicę aż do ramion. Ostatnie kilometry tej malowniczej trasy, wijącej się wzdłuż Dunajca, były dla jej auta – i jej cierpliwości – prawdziwym torem przeszkód. „Malowniczy” – prychnęła w myślach, rzucając okiem na panoramę Pienin, która wyłoniła się zza kolejnego zakrętu. Owszem, góry były… duże. I zielone. I niewątpliwie bardzo górskie. Ale dla Kai, wychowanej wśród geometrycznej precyzji warszawskich wieżowców i parków zaplanowanych co do alejki, ten chaotyczny ogrom natury był po prostu przytłaczający. I potencjalnie zabójczy dla zawieszenia.

Wreszcie wjechała do centrum Szczawnicy. Centrum było… cóż, inne. Spodziewała się sennej, zapomnianej przez Boga i ludzi dziury, a zastała tętniący, choć nieco specyficzny, życiem kurort. Powietrze, owszem, było rześkie, niemal krystaliczne w porównaniu z tym, czym oddychała na co dzień w stolicy, ale niosło ze sobą kakofonię dźwięków: stukot kijków trekkingowych o chodnik, nawoływania sprzedawców oscypków z grilla (zapach wwiercał się w nozdrza z siłą biologiczną bronią), fragmenty góralskiej muzyki dobiegające z jakiejś restauracji i – co najgorsze – radosny gwar turystów. Tłumy turystów. Wszędzie. Ubrani w polary we wszystkich odcieniach tęczy, spodnie z odpinanymi nogawkami (kto to wymyślił?) i buty, które wyglądały, jakby mogły zdobyć Mount Everest, a służyły głównie do spacerów po płaskim deptaku. Kaja poczuła nagły przypływ miejskiej mizantropii.

Zaparkowała (cudem!) na zatłoczonym parkingu, starając się wcisnąć swoje auto między potężnego SUV-a na niemieckich blachach a zdezelowanego busa z reklamą spływu Dunajcem. Wysiadła, prostując zesztywniałe nogi. Miała na sobie czarne, dopasowane jeansy, kaszmirowy sweter w kolorze grafitu i eleganckie, skórzane botki na niewielkim obcasie – strój, który w Warszawie byłby idealny na niezobowiązujące spotkanie, a tutaj sprawiał, że czuła się jak kosmita w skafandrze. Rozejrzała się, próbując zlokalizować swój cel.

Architektura uzdrowiskowa… Kaja skrzywiła się mimowolnie. Te wszystkie drewniane wille z misternymi zdobieniami, wieżyczkami, balkonami obwieszonymi pelargoniami – wyglądało to jak scenografia do filmu kostiumowego albo, co gorsza, jak spełniony sen szalonego cukiernika. Kiczowate? Mało powiedziane. Przesłodzone i nierealne. Kontrastowało to boleśnie z jej pragmatycznym podejściem do życia i estetyki.

Wreszcie go zobaczyła. Budynek wciśnięty między nowszą, obłożoną jasnym sidingiem pizzerię a sklep z pamiątkami, w którym królowały pluszowe owce i ciupagi. Stał tam, lekko cofnięty od głównego deptaka, jakby zawstydzony swoim stanem. Nad drzwiami wisiał wyblakły, drewniany szyld z ledwo czytelnym napisem: „Kawiarnia Pod Modrzewiem”. Poniżej napisu widniała płaskorzeźba sowy, której jedno oko było podejrzanie ciemniejsze od drugiego, jakby podbite w jakiejś awanturze z dzięciołem. Sam budynek był… smutny. Tynk odpadał płatami, odsłaniając cegłę. Drewniane okiennice, niegdyś pewnie malowane na zielono, teraz były szarobure i jedna z nich wisiała krzywo na jednym zawiasie. Modrzew, od którego kawiarnia wzięła nazwę, owszem, rósł obok, ale wyglądał na równie zmęczonego życiem jak sam budynek – kilka rachitycznych gałęzi smętnie zwisało nad chodnikiem.

Kaja westchnęła ciężko. A więc to jest to. Spadek po praciotce Zofii, o której istnieniu dowiedziała się właściwie dopiero z listu od notariusza. Kawiarnia. W Szczawnicy. Na końcu świata. Prezent, którego nigdy nie chciała.

Podeszła bliżej. Drzwi wejściowe, masywne, dębowe, wyglądały solidnie, ale klamka była poluzowana, a zamek najwyraźniej pamiętał czasy Franciszka Józefa. Kaja włożyła klucz (mosiężny, absurdalnie duży) do zamka i przekręciła. Mechanizm zastękał, zazgrzytał, ale w końcu puścił. Pchnęła drzwi.

Powitał ją zapach. Mieszanina stęchlizny, kurzu, starego drewna i czegoś nieokreślonego – może duchów poprzednich klientów? Wnętrze tonęło w półmroku, bo jedyne światło wpadało przez zakurzone szyby okien od frontu. Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyła… potencjalną katastrofę budowlaną.

Kilka małych, okrągłych stolików z żeliwnymi nogami stało krzywo na wytartej, drewnianej podłodze. Krzesła, niegdyś tapicerowane pluszem, teraz straszyły przetarciami i wystającymi sprężynami. Ściany pokrywała tapeta w wyblakły wzór (chyba kwiatowy, trudno było stwierdzić), która w wielu miejscach odchodziła, tworząc niepokojące wybrzuszenia. Długi, drewniany kontuar baru był porysowany i pokryty warstwą kurzu tak grubą, że można by na niej pisać palcem (co Kaja odruchowo zrobiła, rysując znak zapytania). Za kontuarem stał stary, mosiężny ekspres do kawy, który wyglądał jak eksponat muzealny – i prawdopodobnie miał podobną sprawność. Na półkach za barem stało kilka pustych butelek i parę wyszczerbionych filiżanek. W rogu pomieszczenia stał pianino, zamknięte na klucz, z pożółkłymi klawiszami.

Kaja powoli obeszła salę. W powietrzu unosiły się drobinki kurzu, tańczące w smugach światła wpadającego przez brudne okna. Zauważyła pęknięcie biegnące przez całą szerokość sufitu i plamę od zacieku w rogu. Dotknęła jednego ze stolików – był lepki.

„Sprzedać i zapomnieć” – pomyślała z determinacją. To była jedyna logiczna myśl, jaka przyszła jej do głowy w tym morzu absurdu. Sprzedać to jak najszybciej, za jakąkolwiek cenę, i wrócić do swojego uporządkowanego, przewidywalnego życia w Warszawie, do pracy, która miała sens, do mieszkania, które pachniało czystością, a nie stęchlizną i duchami przeszłości. Zamknęła oczy, biorąc głęboki oddech. Otworzyła je ponownie. Ruina nadal tu była. Westchnęła po raz kolejny tego dnia. Zapowiadał się długi pobyt w tym… innym świecie.ROZDZIAŁ 2

Stojąc pośrodku sali, która bardziej przypominała kryptę zapomnianego faraona niż lokal gastronomiczny, Kaja poczuła, że ściany (dosłownie i w przenośni) zaczynają się na nią walić. Kurz drapał ją w gardle, a zapach stęchlizny wwiercał się w mózg, grożąc permanentnym uszkodzeniem neuronów odpowiedzialnych za optymizm – o ile jakiekolwiek jeszcze posiadała. Musiała zaczerpnąć powietrza. Prawdziwego, szczawnickiego, podobno leczniczego powietrza, które być może zneutralizowałoby toksyny unoszące się w kawiarni. A przynajmniej pozwoliłoby jej nie zemdleć przed podjęciem decyzji, czy najpierw dzwonić po spychacz, czy po egzorcystę.

Podeszła z powrotem do masywnych, dębowych drzwi. Te same, które jeszcze przed chwilą stawiały opór, jakby broniły dostępu do swojej komnaty grobowej. Tym razem problemem nie był zamek, ale sama futryna, która najwyraźniej spuchła od wilgoci lub ze starości, albo po prostu z czystej złośliwości. Kaja zaparła się nogami o wytartą podłogę i pociągnęła. Nic. Pociągnęła mocniej, angażując mięśnie, o których istnieniu zapomniała od czasu ostatniej, nieudanej próby zapisania się na crossfit. Drzwi ani drgnęły.

„No pięknie – pomyślała. – Uwięziona w mauzoleum własnej praciotki. Może to jest ta słynna klątwa spadkobiercy?”

Spróbowała inaczej. Zamiast ciągnąć, pchnęła. Z całej siły. Zaskoczone nagłą zmianą taktyki, drzwi ustąpiły z głośnym jękiem protestu, jak stary reumatyk zmuszony do biegu. Otworzyły się gwałtownie na zewnątrz, a Kaja, która całym ciężarem napierała na drewnianą płaszczyznę, straciła równowagę i niemal wyleciała za nimi na ulicę. Złapała się w ostatniej chwili futryny, wdychając haust świeżego, chłodnego powietrza zmieszanego z chmurą pyłu, który wzbił się z framugi.

I właśnie w tym momencie, gdy stała tak na progu, lekko pochylona, łapiąc oddech i próbując otrzepać niewidzialny kurz z idealnie skrojonego swetra, zza rogu budynku – tego ze sklepem z pluszowymi owcami – z zawrotną prędkością wyłonił się rowerzysta.

Nie był to zwykły rowerzysta. Był to raczej pocisk ziemia-ziemia na dwóch kołach, odziany w jaskrawozieloną kurtkę i kask, który wyglądał, jakby został zaprojektowany do podróży kosmicznych. Jechał szybko, zbyt szybko jak na wąski chodnik pełen potencjalnych przeszkód w postaci turystów i nierównych płyt. Zobaczył otwierające się gwałtownie drzwi i wychylającą się z nich postać w ostatniej chwili.

Zareagował instynktownie. Gwałtowny skręt kierownicą, pisk hamulców, który mógłby obudzić niedźwiedzie w Tatrach. Rower stanął dęba, tylne koło uniosło się w powietrze, a sam rowerzysta, siłą inercji, przeleciałby pewnie nad kierownicą, gdyby nie desperacki manewr, który zakończył się… cóż, niezupełnie katastrofą, ale blisko. Rowerzysta zdołał utrzymać się w siodle, ale jego plecak, niedbale zarzucony na jedno ramię, otworzył się szeroko, a jego zawartość wyleciała w powietrze niczym konfetti na wiejskiej zabawie.

Mapy Pienin rozfrunęły się jak stado spłoszonych ptaków, kilka wylądowało w kałuży pozostałej po niedawnym deszczu. Gruba książka w miękkiej oprawie z tytułem „Szczawnica: Uzdrowisko z Duszą” uderzyła z głuchym łoskotem o chodnik. Pęk kluczy zadzwonił metalicznie, tocząc się w stronę kół samochodu Kai. A nadgryzione jabłko, niczym zbłąkany satelita, potoczyło się prosto pod jej nogi, zatrzymując się na czubku jej eleganckiego botka.

Kaja stała jak wryta, z sercem walącym gdzieś w gardle. Szok mieszał się z narastającą irytacją. Spojrzała na swoje buty – czyste jeszcze pięć minut temu, teraz ozdobione śladem po jabłku i kilkoma kroplami błota, które chlapnęło spod kół roweru. Podniosła wzrok na sprawcę całego zamieszania.

Rowerzysta zsiadł z roweru, ściągając kask i odsłaniając potarganą czuprynę ciemnych włosów i twarz… cóż, irytująco pogodną jak na kogoś, kto właśnie prawie spowodował kolizję i rozrzucił swój dobytek po połowie ulicy. Miał szeroki uśmiech i błysk w oku, który sugerował, że całe zdarzenie było raczej zabawną przygodą niż potencjalnie niebezpiecznym incydentem.

– O rany! Przepraszam najmocniej! – zawołał donośnym, energicznym głosem, zupełnie niepasującym do powagi sytuacji (przynajmniej w mniemaniu Kai). – Zamyśliłem się nad potencjałem geotermalnym Pienin i trochę mnie poniosło! Ależ energia w tym miejscu, prawda? Normalnie czuć, jak wibruje pod stopami! Nic pani nie jest?

Kaja zamrugała. Czy on właśnie zwalił winę na potencjał geotermalny? I czy naprawdę pytał o wibracje pod stopami, podczas gdy ona czuła głównie wibracje furii narastające w skroniach?

– Nic mi nie jest – wycedziła przez zaciśnięte zęby, starając się zachować resztki zimnej krwi. – Poza tym, że prawie zostałam staranowana przez… – zawahała się, szukając odpowiedniego określenia – …rozpędzonego entuzjastę geotermii i o mały włos nie zostałam uwięziona w tej… – machnęła ręką w stronę mrocznego wnętrza kawiarni – …kapsule czasu. A moje buty właśnie nawiązały bliską relację z pańskim drugim śniadaniem.

Filip (bo to oczywiście był on, choć Kaja jeszcze tego nie wiedziała) spojrzał na jabłko pod jej nogami, potem na swoje rozrzucone rzeczy, a potem znowu na nią, i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, jeśli to w ogóle było możliwe.

– Faktycznie! Zgubiłem Zenka! – schylił się i podniósł jabłko. – Cały i zdrowy! Dziękuję! A buty… cóż, ślady przygody! W Szczawnicy najlepsze buty to te, które coś przeżyły! – Puścił do niej oko, jakby właśnie podzielił się jakąś starożytną góralską mądrością.

Kaja poczuła, że jej poziom irytacji osiąga właśnie szczyt Rysów. Ten człowiek był niemożliwy. Połączenie roztrzepania, nadmiernego optymizmu i kompletnego braku wyczucia sytuacji.

– Moje buty wolą przeżywać co najwyżej przejście po czystym chodniku w cywilizowanym mieście – odparła lodowato. – A ja wolę, żeby energia, którą czuję pod stopami, pochodziła z solidnego fundamentu, a nie z kół rozpędzonego roweru.

Zaczęła zbierać swoje rzeczy, wciąż trajkocząc. – Mapy trochę zamokły, ale wyschną! Książka cała, na szczęście. Klucze… o, są! Wszystko pod kontrolą! A pani to pewnie… nowa właścicielka „Pod Modrzewiem”? Spadek po cioci Zosi, prawda? Niesamowita kobieta! Znała tyle historii… Pamiętam, jak opowiadała mi o…

– Przepraszam – przerwała mu Kaja, unosząc dłoń. Miała dość. Miała absolutnie dość tego miejsca, tej kawiarni, tych turystów, a teraz jeszcze tego nawiedzonego rowerzysty-historyka. – Czy mógłby pan po prostu zabrać swoje… rzeczy i odjechać? Najlepiej w kierunku jakiegoś bardzo odległego potencjału geotermalnego? Mam dużo pracy. Muszę oszacować straty i skontaktować się z kimś, kto zajmuje się wyburzeniami.

Filip spojrzał na nią, a jego entuzjazm na chwilę przygasł. Zobaczył jej zaciętą minę, kurz na drogim swetrze, ślad po jabłku na bucie. Zobaczył zmęczenie i frustrację w jej oczach.

– Wyburzeniami? – powtórzył cicho, jakby nie dowierzał. – Ależ… to miejsce ma duszę! Tu się tyle wydarzyło! Ciocia Zosia… Jan Zawada… Legenda…

– Legenda? – Kaja uniosła brew. – Jedyna legenda, jaka mnie teraz interesuje, to ta o szybkim i bezbolesnym zniknięciu tego budynku z powierzchni ziemi. A teraz przepraszam, ale naprawdę muszę… – odwróciła się, chcąc wrócić do środka, zanim powie coś, czego (może) będzie żałować.

– Filip jestem – rzucił za nią szybko. – Filip Rawski. Pracuję w Muzeum Uzdrowiskowym. Jakby pani potrzebowała czegoś… informacji o historii, albo… albo pomocy przy drzwiach. Wyglądają na oporne.

Kaja zatrzymała się na moment, z ręką na klamce. Odwróciła głowę i spojrzała na niego przez ramię.

– Kaja – mruknęła niechętnie. – I jedyna pomoc, jakiej potrzebuję, to numer do dobrego agenta nieruchomości. Do widzenia, panie Filip. I proszę uważać na wibracje pod stopami. Mogą być zdradliwe.

Zanim zdążył odpowiedzieć, wślizgnęła się z powrotem do środka kawiarni, zamykając za sobą drzwi z nieco większym trudem, niż by chciała. Oparła się o nie plecami, zamykając oczy.

No pięknie. Nie dość, że odziedziczyła ruinę na końcu świata, to jeszcze pierwszy tubylec, którego spotkała, okazał się być chodzącą katastrofą na dwóch kółkach z głową pełną legend i potencjału geotermalnego.

„Sprzedać. Jak najszybciej” – pomyślała z jeszcze większą determinacją. Teraz miała dodatkowy powód. Musiała uciec, zanim całe to miasteczko, z jego ekscentrycznymi mieszkańcami i wibrującą energią, wciągnie ją bez reszty.ROZDZIAŁ 3

Po starciu z entuzjastą geotermii i upewnieniu się, że drzwi kawiarni "Pod Modrzewiem" są zamknięte na tyle solidnie, by powstrzymać ewentualnych intruzów (lub kolejnych rowerzystów z misją), Kaja stanęła przed kolejnym wyzwaniem: znalezieniem w Szczawnicy miejsca, które przypominałoby cywilizowaną kawiarnię. Miejsca, gdzie mogłaby spotkać się z agentem nieruchomości, panem Markiem Wójcikiem, i gdzie kawa nie smakowałaby jak wywar z kurzu i rozpaczy.

Ruszyła głównym deptakiem, mijając stragany z oscypkami (zapach nadal ją prześladował), sklepy z pamiątkami (czy naprawdę ktoś kupuje te wełniane kapcie z napisem "Szczawnica"?), karczmy o swojsko brzmiących nazwach typu "Zbójecka Chata" czy "Bacówka u Jędrusia" (z których dobiegały dźwięki góralskiej muzyki i zapachy smażonego tłuszczu) oraz kolejne wille w stylu "szwajcarsko-tyrolsko-zakopiańskim", które przyprawiały ją o estetyczny ból zębów.

Szukała czegoś… normalnego. Miejsca z prostymi stolikami, neutralnym wystrojem, może jakimś dyskretnym jazzem w tle i – o marzenie! – kawą z ekspresu ciśnieniowego, który został wyprodukowany w tym stuleciu. Po kilku minutach marszu, kiedy już zaczynała tracić nadzieję i rozważać spotkanie na ławce w parku (co wydawało się opcją równie prawdopodobną, co znalezienie w Szczawnicy sklepu z organicznym jarmużem), jej wzrok padł na niewielki lokal, wciśnięty między aptekę a sklep sportowy. Nazywał się po prostu "Kafeteria". Bez zbędnych ozdobników, bez góralskich akcentów. W środku, przez czystą szybę, dostrzegła kilka prostych, metalowych stolików i nowoczesny, lśniący ekspres do kawy. Alleluja.

Weszła do środka. Wnętrze było jasne, minimalistyczne, może nawet nieco sterylne, ale dla Kai stanowiło oazę normalności w morzu szczawnickiej egzotyki. Zamówiła podwójne espresso ("Mocne, poproszę. Bardzo mocne.") i usiadła przy stoliku pod oknem, wyciągając z torebki tablet i notatnik. Czekała na pana Marka, agenta poleconego przez notariusza, który miał jej pomóc w szybkiej i – miała nadzieję – w miarę bezbolesnej sprzedaży odziedziczonej ruiny.

Pan Marek Wójcik pojawił się punktualnie co do minuty. Był mężczyzną w średnim wieku, lekko łysiejącym, o rumianej twarzy i energicznych ruchach. Miał na sobie nieco za ciasną marynarkę w kratę, koszulę z krótkim rękawem (mimo chłodnego dnia) i krawat w geometryczne wzory, który gryzł się z marynarką w sposób niemal artystyczny. W ręku dzierżył sfatygowaną, skórzaną teczkę, wypchaną dokumentami. Uśmiechnął się szeroko na widok Kai, odsłaniając garnitur lekko pożółkłych zębów.

– Pani Kaja? Marek Wójcik, Wójcik Nieruchomości, do usług! – przedstawił się tubalnym głosem, ściskając jej dłoń z siłą imadła. – Już myślałem, że pani utknęła gdzieś w korkach na Zakopiance! Straszne rzeczy się tam dzieją, straszne! Ale Szczawnica panią wita, perełka Pienin!

Kaja odwzajemniła uśmiech najmilej, jak potrafiła, masując dyskretnie zmiażdżoną dłoń. – Miło mi pana poznać. Nie, korków nie było, ale droga faktycznie… malownicza.

– Malownicza, ale jaka piękna! – Pan Marek usiadł naprzeciwko niej, kładąc teczkę na stoliku z takim impetem, że filiżanka Kai podskoczyła. – No, ale do rzeczy, do rzeczy! Kawiarnia „Pod Modrzewiem”! Znam ten lokal doskonale! Pamiętam, jak jeszcze za komuny chodziło się tam na najlepsze rurki z kremem w całej okolicy! Pani Zosia, świętej pamięci, złota kobieta, choć z charakterkiem! A teraz pani odziedziczyła ten… skarb.

Kaja poczuła ukłucie ironii na słowo „skarb”. – Tak, odziedziczyłam. I, szczerze mówiąc, panie Marku, chciałabym ten „skarb” jak najszybciej sprzedać. Nie znam się na prowadzeniu kawiarni, mieszkam i pracuję w Warszawie, a ten lokal… no cóż, widział pan pewnie jego stan.

Pan Marek westchnął, a jego jowialna mina na moment straciła blask. Otworzył swoją teczkę i wyjął z niej plik papierów oraz kilka zdjęć. Zdjęcia przedstawiały kawiarnię „Pod Modrzewiem” w stanie, który Kaja aż za dobrze znała – odrapane ściany, krzywa okiennica, pęknięcia na suficie.

– Widziałem, pani Kaju, widziałem. I tu, niestety, zaczynają się schody – powiedział, ściszając głos, jakby zdradzał jakąś tajemnicę państwową. – Lokalizacja jest świetna, nie da się ukryć. Samo centrum, przy deptaku, potencjał jest. Ale… – zawiesił głos dramatycznie – …stan techniczny budynku jest, delikatnie mówiąc, opłakany. To wymaga kapitalnego remontu. Wymiana instalacji, dach, okna, ocieplenie, no i całe wnętrze. Mówimy tu o poważnych inwestycjach.

Kaja słuchała, czując, jak jej nadzieja na szybką i łatwą transakcję topnieje niczym śnieg na wiosnę. – Rozumiem. Ale chyba znajdzie się ktoś, kto…

– I tu jest drugi problem – przerwał jej pan Marek, podnosząc palec wskazujący. – Rynek. Szczawnica to specyficzny rynek. Turyści szukają albo nowoczesnych, designerskich miejsc, jak to, w którym siedzimy, albo wręcz przeciwnie – tradycyjnych, góralskich karczm z regionalnym jedzeniem. Taka kawiarnia w starym stylu, nawet po remoncie, musi mieć „to coś”, jakąś historię, klimat, żeby przyciągnąć klienta. A konkurencja jest duża.

– Historię? Klimat? – Kaja przypomniała sobie słowa Filipa o legendzie i Janie Zawadzie. Przez moment przemknęła jej przez głowę absurdalna myśl, żeby wspomnieć o magicznych okularach, ale natychmiast ją odrzuciła. Jeszcze by ją wzięli za wariatkę. – Panie Marku, ja potrzebuję konkretów. Jaka jest realna wartość tego lokalu w obecnym stanie? I jakie są szanse na znalezienie kupca w rozsądnym czasie? Chciałabym to załatwić w ciągu kilku tygodni, góra miesiąca.

Pan Marek podrapał się w łysiejące czoło, przeglądając swoje notatki. Unikał jej wzroku.

– Pani Kaju… – zaczął powoli. – Kilka tygodni to bardzo optymistyczny termin. Bardzo. A co do wartości… Biorąc pod uwagę konieczny zakres remontu, lokalizację, ale i obecną sytuację na rynku… Musi się pani liczyć z tym, że cena nie będzie… powalająca.

Podał jej kartkę z odręcznie zapisaną kwotą. Kaja spojrzała na nią i poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Kwota była… śmieszna. Absurdalnie niska. Znacznie niższa, niż zakładała nawet w najbardziej pesymistycznym scenariuszu. To nie wystarczyłoby nawet na pokrycie kosztów podatku od spadku i opłat notarialnych, nie mówiąc już o jakimkolwiek zysku.

– To chyba jakiś żart – powiedziała cicho, wpatrując się w liczbę na kartce.

– Niestety, pani Kaju, to jest brutalna rzeczywistość – odparł pan Marek ze współczuciem w głosie. – Oczywiście, możemy spróbować wystawić za więcej, ale obawiam się, że lokal będzie stał miesiącami, a może i latami. Chyba że…

– Chyba że co? – Kaja spojrzała na niego z desperacką nadzieją.

– Chyba że znalazłby się kupiec, któremu bardzo zależy na tej konkretnej lokalizacji. Albo ktoś, kto ma sentyment do tego miejsca. Albo… ktoś, kto ma pomysł na wykorzystanie tej „historii”, o której mówiłem. Może jakiś inwestor, który chciałby stworzyć coś unikalnego, związanego z tradycją uzdrowiska? Ale to są raczej wyjątki.

Kaja milczała, przetwarzając informacje. Szybka sprzedaż za dobrą cenę była nierealna. Zostawała z ruiną, która generowała tylko koszty, i z perspektywą długiego, żmudnego procesu sprzedaży za grosze. Poczuła narastającą frustrację i bezsilność. Miała ochotę wstać, wyjść i jechać prosto do Warszawy, zostawiając za sobą tę całą Szczawnicę z jej problemami, legendami i irytującymi rowerzystami. Ale nie mogła. Ten „skarb” był teraz jej problemem.

– A co z wynajmem? – zapytała bez przekonania.

Pan Marek pokręcił głową. – W tym stanie? Nikt tego nie wynajmie. A żeby doprowadzić do stanu używalności, musiałaby pani najpierw zainwestować fortunę. To błędne koło.

Kaja oparła głowę na dłoniach, wpatrując się w zimną powierzchnię stolika. Espresso, które wypiła, smakowało teraz gorzko. Poczuła się oszukana przez los, przez praciotkę Zofię, o której nic nie wiedziała, a która zostawiła jej w spadku kukułcze jajo w postaci rozpadającej się kawiarni.

– Dobrze – powiedziała w końcu, podnosząc wzrok. Jej głos był pozbawiony emocji. – Proszę przygotować ofertę. Wystawimy za… – zawahała się, dodając w myślach niewielką kwotę do tej zaproponowanej przez agenta. – Za tyle. I zobaczymy, co się stanie. Ale proszę nie robić sobie wielkich nadziei na szybki finał. Ja też nie będę.

Pan Marek zebrał swoje papiery, kiwając głową ze zrozumieniem. – Oczywiście, pani Kaju. Zrobimy, co w naszej mocy. Będę panią informował na bieżąco. I gdyby pani zmieniła zdanie… albo wpadła na jakiś pomysł… proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy! Wójcik Nieruchomości zawsze do usług!

Pożegnali się. Kaja została sama w sterylnej „Kafeterii”, patrząc przez okno na tętniący życiem deptak. Turyści śmiali się, jedli lody, robili zdjęcia. Świat toczył się dalej, obojętny na jej mały, prywatny dramat spadkobierczyni bezwartościowej ruiny. Poczuła się niewiarygodnie samotna i zagubiona w tym obcym miejscu.

„Historia… klimat… potencjał…” – słowa agenta i Filipa odbijały się echem w jej głowie. Może byli w tym szaleństwie jakaś metoda? Może ta rudera naprawdę miała jakąś ukrytą wartość, której ona, pragmatyczna programistka z Warszawy, nie potrafiła dostrzec? Potrząsnęła głową, odganiając absurdalne myśli. Nie. To była tylko stara, rozpadająca się kawiarnia. A jej zadaniem było się jej pozbyć. Jak najszybciej. Nawet jeśli miało to oznaczać stratę finansową i kolejną porażkę w jej ostatnio niezbyt udanym życiu.

Dopiła resztkę zimnego espresso. Czas było wrócić do „skarbu” i zacząć myśleć, co dalej. Pierwszy krok: znaleźć kogoś, kto naprawi tę cholerną futrynę.ROZDZIAŁ 4

Po druzgocącej rozmowie z panem Markiem i konfrontacji z brutalną rzeczywistością rynku nieruchomości w Szczawnicy, Kaja poczuła, że potrzebuje czegoś więcej niż tylko mocnego espresso. Potrzebowała działania. Czegoś konkretnego, co pozwoliłoby jej odzyskać choćby pozory kontroli nad sytuacją. A w świecie dorosłych, nic tak nie symbolizuje działania (i nieuchronnej biurokracji) jak wizyta w urzędzie. Musiała załatwić kilka formalności związanych z przejęciem spadku, zarejestrować się jako nowa właścicielka nieruchomości – nudne, papierkowe sprawy, które jednak stanowiły kolejny krok na drodze do pozbycia się „skarbu” po ciotce Zofii.

Sam budynek Urzędu Miasta Szczawnica, położony niedaleko głównego deptaka, był… imponujący. Przynajmniej na swój sposób. Nie była to nowoczesna, szklana konstrukcja, jakiej spodziewałaby się w Warszawie, ale solidny, murowany gmach z początku XX wieku, z elementami stylu zakopiańskiego wplecionymi w bardziej klasyczną bryłę. Duże, łukowate okna, stromy dach kryty czerwoną dachówką, a nad wejściem herb miasta – wszystko to sprawiało wrażenie powagi i tradycji. Może nawet zbyt dużej powagi jak na niewielkie uzdrowisko.

Wnętrze okazało się podróżą w czasie, ale w innym kierunku niż rozpadająca się kawiarnia. Tutaj czas zatrzymał się gdzieś w późnych latach 90. Jasne, lastrykowe posadzki lśniły czystością (aż za bardzo), ściany pomalowane były na beżowo-brzoskwiniowy kolor, który prawdopodobnie był szczytem mody dwie dekady temu, a w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach pasty do podłóg zmieszany z wonią starych dokumentów. Wszędzie panowała cisza, przerywana jedynie stukotem klawiatury dobiegającym zza uchylonych drzwi i szuraniem kapci pani sprzątającej gdzieś na końcu korytarza. Kontrastowało to mocno z gwarem panującym na zewnątrz.

Kaja, czując się nieco nieswojo w swoim miejskim stroju wśród urzędowej powagi, odnalazła odpowiedni pokój – Biuro Obsługi Mieszkańca, czy coś w tym rodzaju. Podeszła do okienka, za którym siedziała pani urzędniczka o włosach ułożonych w misterny kok i minie sugerującej, że właśnie przerwała jej niezwykle ważną partię pasjansa na komputerze.

– Dzień dobry – zaczęła Kaja, starając się brzmieć uprzejmie. – Chciałabym załatwić formalności związane z przejęciem nieruchomości w spadku. Kawiarnia „Pod Modrzewiem”.

Pani urzędniczka uniosła wzrok znad monitora, mierząc Kaję spojrzeniem od stóp do głów. Jej mina nie zmieniła się ani o jotę.

– „Pod Modrzewiem”? – powtórzyła tonem, jakby Kaja właśnie poprosiła o pozwolenie na budowę promu kosmicznego na Palenicy. – A nazwisko?

– Kaja Nowak. Spadek po Zofii Majewskiej.

Pani urzędniczka westchnęła, jakby samo wpisanie nazwiska do systemu było wysiłkiem ponad jej siły. Zaczęła stukać w klawiaturę z prędkością jednego palca na minutę. Po chwili milczenia, które zdawało się trwać wieczność, podniosła słuchawkę telefonu wewnętrznego.

– Panie burmistrzu? Jest tu pani Nowak… tak, ta od Zosi Majewskiej… Tak… Dobrze… Już ją informuję. – Odłożyła słuchawkę i spojrzała na Kaję z czymś, co mogło być cieniem zainteresowania (albo zgagą). – Pan burmistrz prosi panią do siebie. Pierwsze piętro, gabinet numer jeden. Zaraz przy schodach.

Kaja zamrugała, zaskoczona. Wizyta u samego burmistrza? Spodziewała się raczej wypełniania formularzy i czekania w kolejce. Czyżby spadek po ciotce Zofii czynił ją lokalną VIP-ką? A może po prostu w Szczawnicy burmistrz osobiście zajmował się każdym nowym właścicielem nieruchomości? To drugie wydawało się bardziej prawdopodobne w tym… innym świecie.

– Dziękuję – powiedziała, starając się ukryć zdziwienie.

Ruszyła w kierunku schodów, czując na plecach spojrzenie pani z kokiem. Schody były szerokie, drewniane, pokryte wytartym, czerwonym chodnikiem. Na półpiętrze wisiał duży portret Jana Pawła II, a obok niego, w nieco mniejszej ramce, zdjęcie aktualnego prezydenta RP. Kaja wspięła się na pierwsze piętro. Gabinet numer jeden był dokładnie tam, gdzie wskazała urzędniczka. Drzwi były lekko uchylone. Zapukała delikatnie.

– Proszę! – dobiegł ją z wnętrza dźwięczny, męski głos.

Kaja weszła do środka. Gabinet był duży, urządzony w stylu, który można by określić jako „wczesny Gierkowski luksus po liftingu”. Ciężkie, dębowe biurko zajmowało centralne miejsce. Na nim stał nowoczesny laptop, ale obok niego leżał kryształowy przycisk do papieru i stał zestaw złotych długopisów w marmurowym stojaku. Ściany zdobiła ciemna boazeria, na której wisiały liczne dyplomy, podziękowania oraz kilka pejzaży przedstawiających Pieniny w różnych porach roku. W rogu stał maszt z flagą Polski i Unii Europejskiej. Na honorowym miejscu, za plecami burmistrza, wisiał kolejny, tym razem bardziej oficjalny, portret papieża Polaka.

Za biurkiem siedział Burmistrz Kłos we własnej osobie. Był mężczyzną po pięćdziesiątce, o gładko zaczesanych siwiejących włosach, starannie przystrzyżonym wąsiku i twarzy opalonej w sposób sugerujący częste wizyty w solarium lub na polu golfowym (choć Kaja nie była pewna, czy w Szczawnicy jest pole golfowe). Miał na sobie dobrze skrojony garnitur, białą koszulę i krawat w stonowane wzory. Wyglądał na człowieka sukcesu, który doskonale wie, jak się zaprezentować. Podniósł się zza biurka na widok Kai, uśmiechając się szeroko i wyciągając dłoń.

– Pani Kaja Nowak? Witam serdecznie w Szczawnicy! Proszę siadać. – Jego uścisk dłoni był stanowczy, ale nie miażdżący jak u pana Marka. Głos miał ciepły, radiowy baryton. Wskazał jej fotel obity brązową skórą (lub czymś, co miało ją imitować) stojący naprzeciwko biurka. – Kawy? Herbaty? A może naszej słynnej szczawnickiej wody mineralnej prosto ze źródła?

– Dziękuję, nic nie trzeba – odparła Kaja, siadając na brzegu fotela. Czuła się trochę jak na rozmowie kwalifikacyjnej o pracę, której wcale nie chciała.

– Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu śmierci pani praciotki, Zofii Majewskiej – zaczął burmistrz, siadając z powrotem w swoim fotelu i splatając dłonie na blacie biurka. – Zosia była prawdziwą instytucją w naszym mieście. Skarbnica wiedzy o historii Szczawnicy, a jej kawiarnia… cóż, to było miejsce z duszą. Wielu mieszkańców wspomina ją z ogromnym sentymentem.

Kaja skinęła głową, mrucząc coś niezobowiązującego. Słowa burmistrza brzmiały gładko, może nawet zbyt gładko. Czuła w nich nutę wyuczonej formułki.

– Dziękuję. Nie znałam jej dobrze, właściwie wcale, ale… doceniam miłe słowa.

– Oczywiście, oczywiście – burmistrz uśmiechnął się wyrozumiale. – Rozumiem, że przyjechała pani uporządkować sprawy spadkowe? Nasz urząd oczywiście służy wszelką pomocą. Jeśli będzie pani potrzebowała jakichkolwiek dokumentów, zaświadczeń, proszę śmiało mówić. U nas wszystko działa sprawnie, jak w szwajcarskim zegarku! – Zaśmiał się krótko, zadowolony ze swojego porównania.

Kaja pomyślała o pani z kokiem na parterze i jej tempie pracy, ale powstrzymała się od komentarza. – Dziękuję, na razie radzę sobie z dokumentami. Chciałam głównie zgłosić zmianę właściciela nieruchomości.

– Naturalnie. Ale rozumiem, że to dopiero początek? – Burmistrz Kłos pochylił się lekko w jej stronę, a jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe. – Ma pani już jakieś plany związane z kawiarnią „Pod Modrzewiem”? To wyjątkowe miejsce, z ogromnym potencjałem historycznym. Wie pani, że budynek pochodzi z końca XIX wieku? I że bywał tam sam Józef Dietl, twórca polskiej balneologii? A nawet… – tu ściszył głos konspiracyjnie – …mówi się, że bywał tam również Jan Zawada, ten słynny optyk i wynalazca?

Kaja poczuła lekkie ukłucie niepokoju. Skąd burmistrz wie o Zawadzie? Czyżby ten rowerzysta Filip już rozpowiedział po całym mieście o jej znalezisku w kawiarni? A może ta legenda była tu naprawdę tak powszechnie znana?

– Słyszałam coś o tym – odparła ostrożnie. – Ale, szczerze mówiąc, panie burmistrzu, nie jestem historykiem. Jestem programistką z Warszawy i…

– Programistką! – przerwał jej burmistrz z udawanym zachwytem. – Fantastycznie! Nowoczesność i tradycja! To jest właśnie kierunek, w którym powinna iść Szczawnica! Proszę sobie wyobrazić: odrestaurowana kawiarnia „Pod Modrzewiem”, zachowująca swój historyczny klimat, ale z nowoczesnymi udogodnieniami. Może kącik z komputerami dla kuracjuszy? Albo aplikacja mobilna opowiadająca historię tego miejsca? A do tego… – znów się nachylił – …można by wspaniale wykorzystać legendę o Okularach Przeznaczenia!

Kaja zamarła. A więc jednak. Legenda.

– Okulary Przeznaczenia? – powtórzyła, starając się brzmieć obojętnie.

– Tak! – Oczy burmistrza zabłysły. – To fascynująca historia! Jan Zawada, genialny, ekscentryczny optyk, który stworzył okulary pozwalające zobaczyć prawdziwą miłość! Ukrył je gdzieś w Szczawnicy, zostawiając tajemnicze wskazówki. Proszę sobie wyobrazić, jaki to magnes na turystów! Można by stworzyć „Szlak Tajemnicy Jana Zawady”, z kawiarnią „Pod Modrzewiem” jako centralnym punktem! Organizować gry terenowe, wieczory z legendą… To byłaby promocja dla miasta na skalę ogólnopolską! A może nawet międzynarodową!

Mówił szybko, z pasją, gestykulując rękami. Kaja słuchała go, czując mieszankę zdumienia i rosnącej podejrzliwości. Czy on naprawdę wierzył w te bajki? A może widział w tym tylko sposób na przyciągnięcie turystów i zwiększenie dochodów miasta? Albo… może chodziło o coś jeszcze innego? Przypomniała sobie ostrzeżenie pani Leokadii przed Kłosem i jego rzekomym zainteresowaniem samymi okularami.

– Panie burmistrzu – przerwała mu spokojnie. – To wszystko brzmi… interesująco. Ale ja naprawdę nie planuję prowadzić kawiarni ani organizować gier terenowych. Moim celem jest sprzedaż tej nieruchomości. Jak najszybciej.

Entuzjazm na twarzy burmistrza na moment przygasł, zastąpiony przez ledwo zauważalny cień irytacji. Szybko jednak powrócił do niego profesjonalny uśmiech.

– Sprzedaż? – powtórzył, jakby to słowo było mu obce. – Rozumiem… oczywiście, ma pani do tego pełne prawo. Ale czy nie szkoda takiego potencjału? Może warto by się zastanowić? Porozmawiać z naszymi specjalistami od promocji, od pozyskiwania funduszy unijnych na renowację zabytków? Miasto chętnie by pomogło w takim przedsięwzięciu. Jesteśmy otwarci na współpracę. Szczawnica potrzebuje takich miejsc, takich historii!

Jego słowa brzmiały zachęcająco, ale Kaja wyczuwała w nich fałszywą nutę. „Chętnie by pomogło” – co to właściwie znaczyło? Oferował jej realne wsparcie czy tylko rzucał puste obietnice, żeby odwlec ją od pomysłu sprzedaży? I dlaczego tak bardzo zależało mu na tej konkretnej, rozpadającej się kawiarni i jej wątpliwej legendzie?

– Dziękuję za ofertę, panie burmistrzu – powiedziała stanowczo, wstając z fotela. – Ale moja decyzja jest raczej ostateczna. Przemyślę to, co pan powiedział, ale na chwilę obecną skupiam się na znalezieniu kupca. Czy jest coś jeszcze, w czym mogę panu pomóc albo co powinnam załatwić w urzędzie dzisiaj?

Burmistrz również wstał, jego uśmiech był nieco bardziej wymuszony niż na początku.

– Nie, na razie to wszystko. Proszę tylko zostawić swoje dane kontaktowe sekretarce, gdybyśmy potrzebowali się z panią skontaktować. I gdyby zmieniła pani zdanie… albo natrafiła na coś… interesującego w kawiarni… proszę pamiętać, że moje drzwi są zawsze otwarte.

Podał jej rękę. Tym razem uścisk był nieco chłodniejszy.

– Dziękuję za poświęcony czas – powiedziała Kaja.

– Cała przyjemność po mojej stronie. Życzę miłego pobytu w naszej pięknej Szczawnicy! I owocnych… przemyśleń.

Kaja wyszła z gabinetu, czując na sobie jego wzrok. Na korytarzu odetchnęła głęboko. Spotkanie było dziwne. Burmistrz był uprzejmy, profesjonalny, ale coś w jego zachowaniu, w jego nacisku na legendę i potencjał kawiarni, wzbudziło jej niepokój. Miała wrażenie, że nie powiedział jej wszystkiego, że gra w jakąś grę, której zasad nie znała.

Zostawiła swoje dane kontaktowe u pani z kokiem (która nadal wyglądała na obrażoną na cały świat) i wyszła z urzędu na świeże powietrze. Słońce świeciło, turyści nadal spacerowali po deptaku, ale Kaja czuła się jeszcze bardziej zagubiona niż przed wizytą. Sprawa sprzedaży kawiarni skomplikowała się jeszcze bardziej. Teraz, oprócz problemów technicznych i rynkowych, doszedł jeszcze ten dziwny nacisk ze strony władz miasta i ta absurdalna legenda, która zdawała się żyć własnym życiem.

„Co tu się dzieje?” – pomyślała, ruszając z powrotem w stronę kawiarni. Czuła, że wpadła w sam środek jakiejś małomiasteczkowej intrygi, której wcale nie chciała być częścią. Jedno było pewne: musiała jak najszybciej sprzedać tę ruderę i uciec, zanim zostanie wciągnięta w to bagno po uszy. Ale teraz, po rozmowie z burmistrzem, miała niejasne przeczucie, że to może nie być takie proste.ROZDZIAŁ 5

Po powrocie z urzędu, Kaja stała przez chwilę przed frontem kawiarni „Pod Modrzewiem”, czując mieszankę frustracji, znużenia i czegoś na kształt egzystencjalnego zagubienia. Słowa burmistrza Kłosa o „potencjale historycznym” i „legendzie” odbijały się echem w jej głowie, tworząc absurdalny kontrapunkt dla brutalnie niskiej wyceny pana Marka. Miała wrażenie, że znalazła się w jakimś surrealistycznym przedstawieniu, gdzie wszyscy wokół znają scenariusz, tylko nie ona. Sprzedać ruinę za bezcen czy dać się wciągnąć w małomiasteczkowe fantazje o magicznych okularach? Obie opcje wydawały się równie nieatrakcyjne.

Potrzebowała czegoś namacalnego, czegoś, co pozwoliłoby jej skupić myśli na tu i teraz, zamiast dryfować po morzu spekulacji i podejrzeń. A nic tak nie sprowadza na ziemię, jak konfrontacja z materialną rzeczywistością – w tym przypadku, z zapleczem odziedziczonej kawiarni. Skoro już tu utknęła, przynajmniej na razie, mogłaby chociaż spróbować oszacować, czy wśród tych wszystkich rupieci nie kryje się przypadkiem coś, co można by sprzedać oddzielnie. Jakiś zapomniany antyk, obrazek, cokolwiek, co podniosłoby wartość tej beznadziejnej masy spadkowej choćby o złotówkę. A przy okazji, może udałoby jej się zrobić trochę porządku, żeby potencjalni kupcy (jeśli jacykolwiek się pojawią) nie uciekali z krzykiem na sam widok zaplecza. To była forma terapii przez działanie. Bardzo niechcianej terapii.

Z nową (choć wątłą) determinacją, Kaja otworzyła drzwi prowadzące z głównej sali na zaplecze. Były węższe niż frontowe, zrobione z prostych, pomalowanych na biało desek, które teraz łuszczyły się i żółkły. Skrzypnęły przeraźliwie, jakby protestowały przeciwko naruszeniu ich spokoju.

Pomieszczenie, które ukazało się jej oczom, było… archeologicznym wykopaliskiem codzienności. Znacznie mniejsze niż główna sala, z jednym małym, zakratowanym oknem wychodzącym na jakieś podwórko, tonęło w półmroku i kurzu. Podłoga, pokryta popękanym linoleum w bliżej nieokreślonym, brudnoszarym kolorze, była zawalona stosami przedmiotów, które zdawały się pochodzić z różnych epok i galaktyk.

Przy jednej ścianie stały metalowe regały, uginające się pod ciężarem pustych słoików po dżemach, konfiturach i Bóg wie czym jeszcze. Niektóre miały jeszcze wyblakłe etykiety z odręcznymi napisami: „Agrest 1987”, „Mirabelki słodkie”, „Grzybki Zosi”. Obok słoików piętrzyły się stosy starych gazet i czasopism, związanych sznurkiem, pożółkłych i kruchych. Kaja dostrzegła tytuły: „Przekrój”, „Przyjaciółka”, „Trybuna Ludu”. Dalej leżały jakieś zardzewiałe części maszyn – może od starego miksera planetarnego? – kilka wyszczerbionych, emaliowanych garnków i stosy tekturowych pudeł o nieznanej zawartości.

Pod drugą ścianą stał stary, drewniany stół roboczy, pokryty zaschniętymi plamami i śladami po nożu. Na nim leżały bezładnie jakieś narzędzia kuchenne, rolka szarego papieru, kilka pustych butelek po oranżadzie i… skamieniała połówka cytryny. Nad stołem wisiała tablica korkowa, do której przypięte były pożółkłe karteczki z przepisami, lista zakupów sprzed dekady („cukier, mąka, drożdże, LUXUS!!!”) i czarno-białe zdjęcie uśmiechniętej, starszej kobiety w fartuchu, stojącej przed kawiarnią „Pod Modrzewiem” – musiała to być praciotka Zofia. Wyglądała na energiczną i… faktycznie, z charakterkiem.

W rogu piętrzyły się worki – niektóre wyglądały na wypełnione śmieciami, inne może czymś bardziej wartościowym (lub bardziej przerażającym). Obok nich stało stare, zdezelowane krzesło i wiadro z zaschniętą farbą. Powietrze było gęste od kurzu, stęchlizny i słodkawego zapachu rozkładającej się materii organicznej (Kaja wolała nie wnikać, jakiej). Wszędzie wisiały pajęczyny, grube i lepkie jak wata cukrowa z piekła rodem.

Kaja cofnęła się o krok, czując nagłą potrzebę założenia kombinezonu ochronnego i maski przeciwgazowej. Jej wewnętrzna pedantka i miłośniczka porządku krzyczała wniebogłosy. To miejsce było ucieleśnieniem chaosu. Jak można było żyć i pracować w takim bałaganie?

Westchnęła. Nie było odwrotu. Zakasała rękawy swojego (zdecydowanie zbyt drogiego na takie warunki) kaszmirowego swetra, rozejrzała się za czymś, co mogłoby posłużyć za miotłę (znalazła tylko starą, połamaną szczotkę bez kija) i zaczęła.

Pierwsze pół godziny było torturą. Kurz wzbijał się tumanami przy każdym ruchu, drażniąc jej nos i oczy. Kichnęła chyba ze sto razy. Pajęczyny lepiły się do włosów i ubrania. Przesuwanie ciężkich pudeł i worków wymagało siły, której jej brakowało. Odkryła kolonię martwych much za regałem ze słoikami i coś, co wyglądało podejrzanie jak mysie bobki pod stołem. Kilka razy była bliska rzucenia tego wszystkiego w diabły i wyjścia na zewnątrz, żeby się upić – nawet tą słynną szczawnicką wodą mineralną, jeśli nic innego nie byłoby dostępne.

Ale coś ją powstrzymywało. Może upór. Może cień poczucia obowiązku wobec nieznanej praciotki. A może po prostu fakt, że nie miała nic lepszego do roboty w tym przeklętym miasteczku.

Zaczęła metodycznie. Najpierw worki ze śmieciami – wyniosła je na podwórko, obiecując sobie, że później zapyta kogoś, gdzie tu są najbliższe kontenery. Potem puste słoiki – większość była bezwartościowa, ale kilka miało ciekawe kształty, może nadawałyby się na świeczniki albo… albo do wyrzucenia. Gazety – przejrzała kilka z ciekawości, uśmiechając się pod nosem na widok starych reklam i artykułów o sukcesach gospodarki socjalistycznej. Zdecydowała, że odda je na makulaturę.

Przeszła do regałów. Za stosem starych rachunków i faktur (skrupulatnie posegregowanych według dat, co lekko zbiło ją z tropu – może ciotka Zofia nie była aż taką bałaganiarą, na jaką wyglądało jej zaplecze?) znalazła kilka książek kucharskich z lat 60. i 70. oraz… małą, metalową kasetkę.

Była ciężka, prostokątna, pokryta ciemnozieloną, łuszczącą się farbą. Nie miała zamka na klucz, tylko prosty zatrzask z boku. Wyglądała na starą, ale solidną. Kaja otarła ją z kurzu rękawem swetra (który i tak był już stracony) i położyła na stole. Przez chwilę wahała się, czy ją otwierać. Co mogło być w środku? Stare monety? Biżuteria ciotki Zosi? A może po prostu zapomniane dokumenty?

Ciekawość zwyciężyła. Podważyła zatrzask paznokciem. Otworzył się z cichym kliknięciem. Kaja uniosła wieczko.

W środku, na wyblakłej, atłasowej wyściółce, leżał… dziennik.

Nie był to zwykły zeszyt. Był oprawiony w ciemnobrązową, wytartą skórę, bez żadnych napisów na okładce. Grzbiet był lekko uszkodzony, a rogi pozaginane. Wyglądał na bardzo stary i często używany. Obok dziennika leżało kilka luźnych kartek, złożonych na pół, i mały, mosiężny kluczyk na wyblakłej wstążce.

Kaja ostrożnie wyjęła dziennik z kasetki. Był cięższy, niż się spodziewała. Położyła go na stole, zdmuchując resztki kurzu. Przez chwilę po prostu na niego patrzyła. Co mogła zapisać w takim dzienniku starsza pani prowadząca kawiarnię w małym uzdrowisku? Przepisy na ciasta? Skargi na turystów? Plotki o sąsiadach?

Otworzyła go na chybił trafił gdzieś w środku. Kartki były grube, pożółkłe, zapisane starannym, lekko pochyłym pismem, atramentem, który z czasem wyblakł do brązowawego odcienia. Data na górze strony wskazywała na rok… 1978.

Zaczęła czytać. Pierwsze zdania były prozaiczne: „Pogoda dziś piękna, słoneczna. Dużo kuracjuszy na deptaku. Sprzedałam wszystkie serniki, trzeba będzie upiec więcej na jutro. Pani Malinowska znów narzekała na kręgosłup…”

Kaja przewróciła kilka kartek. Trafiła na wpis z lat 80. „Znów mi się śnił. Ten jego warsztat nad źródłem. I te symbole. Co on chciał mi przekazać? Muszę dalej szukać. Dla niego. I dla siebie.”

Zainteresowana, przewróciła dalej. Kolejny wpis, kilka lat później: „Burmistrz znów pytał o stare papiery. Coś knuje. Czuję to w kościach. Muszę lepiej ukryć dziennik i wskazówki. Nie ufam mu.”

Kaja zmarszczyła brwi. Burmistrz? Czyżby chodziło o Kłosa? A może o jego poprzednika? I jakie wskazówki?

Przewróciła jeszcze kilka stron. I wtedy to zobaczyła. Na jednej ze stron, obok krótkiego wpisu o „nocy spadających gwiazd” i „konieczności bycia gotowym”, znajdowały się rysunki. Wykonane tym samym, starannym pismem, ale przedstawiające dziwne symbole. Jeden wyglądał jak trybik zegara wpisany w kroplę wody. Drugi przypominał stylizowaną sowę z jednym okiem większym od drugiego. Trzeci był skomplikowanym wzorem linii przypominającym mapę gwiazd albo… górski szlak.

Kaja wpatrywała się w symbole, czując dziwny dreszcz. Były… znajome. Przypomniała sobie słowa Filipa o „symbolach związanych z Janem Zawadą” i wzmiankę burmistrza o „legendzie Okularów Przeznaczenia”. Czy to możliwe, że ten stary, zakurzony dziennik, znaleziony przypadkiem na zapleczu rozpadającej się kawiarni, naprawdę miał coś wspólnego z tą absurdalną historią?

Jej racjonalny umysł programistki buntował się przeciwko takiej myśli. To były tylko bazgroły starej kobiety, która może naczytała się za dużo książek albo po prostu miała bujną wyobraźnię. Ale… te symbole były precyzyjne. Wyglądały jak elementy jakiejś łamigłówki, szyfru. A Kaja, mimo całego swojego cynizmu, miała słabość do łamigłówek. Rozwiązywanie problemów, szukanie wzorców, dekodowanie informacji – to było jej naturalne środowisko.

Zamknęła dziennik z cichym trzaskiem. Rozejrzała się po zagraconym zapleczu. Kurz nadal wirował w powietrzu, a zapach stęchlizny zdawał się gęstnieć. Czuła się zmęczona, brudna i sfrustrowana. Ale teraz do tych uczuć dołączyło coś nowego. Coś, czego nie chciała czuć. Niewielka, irytująca iskierka… ciekawości.

Co kryło się za tymi symbolami? Jaki sekret skrywała jej praciotka? I co to wszystko miało wspólnego z legendą, o której mówili Filip i burmistrz?

Schowała dziennik z powrotem do metalowej kasetki, razem z luźnymi kartkami i kluczykiem. Zamknęła ją starannie. Musiała to przemyśleć. Na spokojnie. Z dala od tego miejsca. Ale wiedziała jedno: nie mogła teraz po prostu zignorować tego znaleziska. Choćby nie wiem jak bardzo chciała.

Wyjrzała przez małe okienko na podwórko. Słońce chyliło się ku zachodowi, rzucając długie cienie. Była w Szczawnicy dopiero kilka godzin, a już czuła, jak to miejsce wciąga ją w swoją dziwną, niezrozumiałą grę. I nie była pewna, czy jej się to podoba.ROZDZIAŁ 6

Kaja wciąż stała na środku zaplecza, trzymając w dłoniach ciężką, metalową kasetkę. Kurz zdążył już opaść, tworząc nową, cienką warstwę na wszystkim, łącznie z jej ramionami i włosami. Czuła się brudna, zmęczona i dziwnie podenerwowana. Znalezienie dziennika praciotki Zofii, z jego tajemniczymi wpisami i jeszcze bardziej tajemniczymi symbolami, wytrąciło ją z równowagi bardziej, niż chciała przyznać. Jej uporządkowany, logiczny świat programistki zderzył się czołowo z czymś starym, irracjonalnym i… intrygującym. Złapała się na tym, że zamiast myśleć o strategii sprzedaży ruiny, zastanawia się, co oznaczają te dziwne rysunki i o jakim „sekrecie Zawady” pisała jej ciotka.

Westchnęła, odkładając kasetkę z powrotem na stary, drewniany stół. Musiała się ogarnąć. Te symbole to pewnie jakieś hobbystyczne bazgroły, a tajemnicze wpisy to wynik samotności i nadmiaru wolnego czasu starszej pani. Nie ma żadnych magicznych okularów ani ukrytych skarbów. Jest tylko rozpadająca się kawiarnia, którą trzeba sprzedać. Koniec kropka.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, które dzięki jej wysiłkom wyglądało teraz nieco mniej jak pobojowisko, a bardziej jak… bardzo zagracony magazyn. Przynajmniej można było przejść bez potykania się o worki ze śmieciami. Postanowiła, że na dzisiaj wystarczy. Musi znaleźć jakiś pensjonat, wziąć prysznic, zjeść coś, co nie jest oscypkiem, i spróbować zapomnieć o tym całym dniu. Jutro wróci tu z nową energią i planem działania.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij