- W empik go
Ol-soni kisań - ebook
Ol-soni kisań - ebook
Powieść wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Niniejszą powieść napisał po odbyciu podróży etnograficznej przez Chiny, Mandżurię, Koreę, Sachalin, Japonię do obszarów zamieszkiwanych przez tajemnicze plemię Ajnów. Oprócz tytułowej powieści „Ol-soni kisań” tom zawiera jeszcze dwa drobniejsze utwory - „Przepowiednia Wernyhory” oraz „Sclavus Saltans”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-705-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. STRYJASZEK.
Żółty kolor jest kolorem dworskim. Najpiękniejszy, jaskrawo-złoty jego odcień, jako własność rodziny królewskiej, został już przed dwoma tysiącami lat surowo wzbroniony zwykłym śmiertelnikom przez monarchę Si-dzo z dynastyi Pak. Następni władcy Krainy Cichego Poranku nie omieszkali zakazu tego potwierdzić. Ale ponieważ kolor żółty posiada co najmniej tyle odmian, ile mają stopni Wielkie Schody powodzenia, może więc każdy z wędrowców ku Słońcu, nie naruszając prawa, pieścić oczy swych gości milem sercu napomknieniem... A ma ta barwa tę dziwną właściwość, że otwiera nietylko ludzkie serca, lecz i ich kieszenie. Baczyć wszakże należy, aby nie była jota w jotę taką, jak królewska, oraz aby miejsce działalności administratora nie leżało zbyt blizko stolicy.
Powiat Ko-uöń zajmował jedną z najbardziej zapadłych okolic gór Dyamentowych. Dlatego pewnie druga poczekalnia pana Kim-juń-sika, naczelnika powyższego powiatu, miała nietylko żółte obicia i żółte maty na podłodze, ale również żółte, płaskie poduszki do siedzenia, żółty malowany parawanik i żółtą szafę, w której szeregiem stały stare, pękate książki w niebieskich teczkach chińskich.
Prócz żółtego koloru lubił Kim-juń-sik stare obyczaje i posłuszeństwo.
Właśnie znowu mówił o tem, siedząc z podwiniętemi nogami na ciepłej, z dołu ogrzanej podłodze swojej poczekalni. Przed nim klęczał z pochyloną głową, z rękami opartemi na ziemi, jego synowiec, młody Kim-ki. Światło dzienne, z trudnością przedzierając się przez papierowe okienka, łagodnie opływalo białe faldy i zwoje ich perkalowej odzieży domowej. Wyprostowany Kim-juń-sik wyglądał jak wspaniały stóg śniegu, uwieńczony siwobrodą głową w czarnym, przejrzystym kapeluszu a pochylony na czworakach Kim-ki w wielorogim studenckim birecie był bardzo podobny do kozła. Nieruchome postacie ich całkowicie wypełniały malutki, żółty pokoik, sufit nizko zawisał nad nimi a z pod sufitu spoglądały na nich poważnie wielkie czarne hieroglify chińskiego napisu, skreślonego na długiej i szerokiej wstędze białego papieru, w szarej tekturowej ramie. Było to słynne zdanie Kon-fu-tsy:
»Człowiek wzniosły poświęca się dla dobra ludu«.
– Niedługo kończysz żałobę po ojcu. Nadchodzi czas, aby pomyśleć o przyszłości. Czy czujesz się już na siłach udać się do Seulu i zdać egzamin państwowy? – mówił wolno i z przestankami Kim-juń-sik. – Gotów ci jestem dopomódz, gdyż widziałem, że uczyłeś się pilnie. Wiedza i cnota są ozdobami człowieka, ale wymagają oprawy, jak szkła okularów. Dam ci list do naczelnika naszego rodu, do samego Kim-ok-kiuma. Jest wielkim panem, szafarzem skarbu królewskiego. Skoro mu się spodobasz, uczyni cię, czem zechce. Ale pamiętaj, że na wysoką górę liczne wiodą stopnie i, aby uniknąć upadku, nie należy pomijać żadnego. Bądź uważny, grzeczny, nie pozwalaj się unosić nigdy namiętnościom, nie używaj nigdy brzydkich, ostrych wyrazów i nie postępuj porywczo... Sądź o wszystkiem z wysokości Nieba i Ziemi i rozważ, o ile ucierpiałyby one, gdybyś nie osiągnął zamierzonego celu przez nierozwagę. Staraj się przedewszystkiem o wewnętrzne udoskonalenie i zgodę swych postępków z przekonaniami. Umiejętnie wybieraj sobie towarzyszy, miłuj cnotę a gardź występkiem. Przedewszystkiem zaś czcij starszych, słuchaj przełożonych, staraj się pozyskać ludzkie serca skromnością i małomównością.. Lepsza chwila milczenia, niż godzina mowy...
Kim-ki poruszył się z lekka, słuchał już dość długo, pot wystąpił mu na czoło a co gorsza, rogaty beret zsunął się cokolwiek z czubka głowy i groził spełznięciem na bok, rozwiązując po drodze wspaniały kok, dumę wszelkiego, szanującego się, żonatego mężczyzny. Wiedział wszakże, że stryj posiada nieprzebrane zapasy mądrości, więc skorzystał natychmiast z jego rady, powściągnął swoje namiętności i nieznacznym ruchem głowy postarał się przywrócić równowagę swemu beretowi.
– Jesteś szlachcicem i musisz pozyskać urząd. Choć słyszałem, że z woli naszego Najmiłościwszego Monarchy mają zostać zrównane obecnie wszystkie stany, ale posada rządowa zawsze pozostanie dla szlachcica kwiatem życia, owocem drzewa... Zresztą cóżbyś robił innego? Gospodarować na wsi nie umiesz i nie masz na to pieniędzy! Handel wymaga większych jeszcze środków i nieodpowiedni jest dla osób twego pochodzenia... Masz obowiązki względem twego rodu!... Los rzemieślnika lub drobnego rolnika godny jest pożałowania! Cóż więc poczniesz, skoro nie dostaniesz urzędu?
Nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której Kim-juń-sik ssał zaciekle metalowy cybuszek swej fajeczki i przyglądał się z pod oka pochylonej pokornie głowie siostrzeńca. Przegląd wypadł pomyślnie, lekki uśmiech przewinął się mu po ukrytych pod wąsami ustach.
– Zostało ci trochę ojcowizny, masz ziemię... ale dzierżawcy obecnie płacą jedynie tym, którzy są w stanie do tego ich zmusić... Płacą sianem, sałatą, rzodkwią, włóknem pokrzywy, bawełną... Tak było od wieków i będzie zawsze, gdyż lud nigdy nie będzie miał pieniędzy. Co poczniesz gdy będziesz stąd daleko, albo gdy mnie stąd przeniosą na inne miejsce? Kto zajmie się odbiorem i sprzedażą należnych ci zbiorów? Przyszło mi do głowy, iż najlepiej, abyś ziemię sprzedał.
Kim-ki podniósł głowę i usiadł.
– Dużo nie dostaniesz, ale nawet nieduża suma gotówki może ci zapewnić powodzenie!... – ciągnął stryjaszek, nie spuszczając zeń oka.
Rzęsy chłopaka zadrgały, ale obyczaj nakazywał mu milczenie.
– Jako opiekun twój i najbliższy krewny mógłbym rozporządzić się twoim majątkiem zgoła bez twej zgody, wiesz o tem dobrze... Jeżeli nie czynię tego, winieneś rozumieć pobudki, płynące z mego dobrego serca, łagodnego usposobienia i pojęcia sprawiedliwości... Cóż mi na to odpowiesz?
– Cokolwiek uczynisz, wiem, że uczynisz dla mego dobra!
Kim-juń-sik ujął w palce prawej ręki koniec brody i odchrząknął.
– A więc zgadzasz się?!... Chodzi obecnie o kupca... Trudno, bardzo trudno znaleźć gotówkę... A potrzebujesz przedewszystkiem pieniędzy. Za obietnicę nie najmiesz nauczycieli, nie kupisz na kredyt urzędu. Komu więc możnaby ofiarować twą ziemię? Może masz już kogo upatrzonego?... Doprawdy tracę głowę!... Stary Pak-sen właśnie nabył niedawno spory działek roli i wydal pewnie, co miał. Niu-san obieca góry srebra, ale nie dotrzyma... Możnaby w Towarzystwie pożyczkowem wziąć na zastaw małą sumkę, ale... miałbyś wciąż kłopot z dzierżawcami... Troska przeszkadzałaby ci w naukach... Nie wiem doprawdy, co zrobić z twoim majątkiem!
Kim-juń-sik umilkł i wyczekująco spojrzał na siostrzeńca, ale ten niczego się nie domyślał i milczał pokornie.
– Widzisz, ta ziemia jest właściwie naszą ziemią – zaczął naówczas z pewnem rozdrażnieniem. – Należy do rodu naszego z tej samej zasady, z jakiej ty jesteś moim synowcem. Ojciec twój odziedziczył ją po przodkach, a chociaż dużo następnie dokupił, zrobił to jedynie dlatego, że miał już dziedzictwo i że miał poparcie rodu. Gdyby go nie miał, ziemiby nie nabywał, rzecz prosta... Wistocie więc początek twej własności pochodzi od przodków, od dziada, który pierwej był moim ojcem, niż twoim dziadem... Przed twem urodzeniem się należała ona do mnie i w razie twej śmierci wróciłaby do mnie... Dopóki nie masz syna, jest ona moją własnością... Ale nie bój się, zapłacę ci! Przecie jesteś moim synowcem... Dam ci...
Nałożył fajeczkę tytoniem i łaskawie podsunął Kim-ki swój jasno-zielony kapciuch. Czas jakiś palili obaj w głębokiem milczeniu.
– Musisz przyzwoicie wystąpić w Seulu, ofiarować ładny podarunek Kim-ok-kiumowi, opłacić egzaminatorów, patent, musisz dać podarunki urzędnikom w ministeryum, gdzie będziesz się starał o miejsce... Musisz drogę odbyć konno i stanąć w stolicy w przyzwoitym hotelu, gdyż inaczej wszystko ci pójdzie o wiele trudniej. Wiesz co, niech stracę, ale dam ci pięć tysięcy srebrnych jenów japońskich, gdyż mniej nie wystarczy ci...
Kim-ki nic nie odrzekł, ale żal mu nagle ścisnął serce. Ee...e Więc to zaraz, za chwilę ma się wyrzec starego domu na wzgórku pod olbrzymimi kasztanami, rzeczki bulkokącej nieopodal w głębokim jarze, omszałej, dobrze znanej ryżowej tłuczki pod słomianą strzechą, cmentarzyska ojców, dokąd rodzina cała urządzała sobie wesołe wycieczki... A Sim-czen?... Co się z nią stanie?
– A Sim-czen? – spytał nieśmiało.
– Co? Sim-czen?!... Sim-czen zostanie dalej u swego ojca! Przecież żałoba nie skończyła się jeszcze, więc nie weźmiesz jej z sobą. Zresztą w stolicy trudno dać sobie radę z młodą żoną... Tysiące pokus!... W ostateczności Sim-czen będzie mogła zamieszkać u mnie, dopóki nie pozyskasz odpowiedniego twemu urodzeniu urzędu...
Twarz starego dziada zwolna czerwieniała, gdy mówił o młodej kobiecie, w oczach latały mu niespokojne ogniki, ale Kim-ki nie zauważył tego; myślą już błądził gdzieindziej, był w Seulu, zdawał egzamin, zdobywał urząd i wprowadzał wesołą, różową Sim-czen do własnego gniazda, do małych, ciepłych pokoików, wyklejonych jasnem obiciem...
– Dodam ci jeszcze 500 jenów! – bąknął wspaniałomyślnie stryj, zupełnie opacznie tłómacząc sobie zamyślenie synowca. – Razem pięć tysięcy pięćset jen... Przecież nie powiesz, że to mało!
– Nie, stryju, zapewne, że wystarczy! – odrzekł zupełnie szczerze.
Kim-juń-sik wytrząsnął starannie popiół z fajeczki i ściągnął sznureczki kapciucha, co znaczyło, że posiedzenie na teraz skończone.
Kim-ki z uczuciem ulgi wymknął się z dusznej komnaty, poczem w ustronnym kąciku podwórza, za pomocą deski rachunkowej zamienił jeny japońskie na jany i phuny korejskie.
– Dwadzieścia pięć tysięcy janów, całe dwa many (miliony) pięćset tysięcy phunów. Jeżeli codzień wydam nawet 350 phunów, to mi starczy na dwadzieścia lat! Ale na co mogę wydać 350 phunów dziennie? Wydam o wiele mniej i zrobię nawet oszczędności; zato dobrze zapłacę za miejsce, nie pożałuję... kupię sobie odrazu wysoki urząd, znaczne dochody i zabiorę niezwłocznie Sim-czen... Zle jej tu będzie u starego!... Skąpy stary i chociaż szczególniej ją lubi i wyróżnia, będzie zawsze wolała być panią u siebie w swoim domu... Czy to mieliśmy czas się z sobą nacieszyć, wciąż żałoba i żałoba: wkrótce po ślubie umarła jej matka a rychło potem mój ojciec... Rozłączono nas... Tylem ją miał, co nic!
Z młodzieńczą pożądliwością rozmyślał o piękności swej żony i postanawiał jak najrychlej zdobyć sobie byt niezależny.
II. RUDY PIES.
Cały czas do samego odjazdu stryj był dla niego niezmiernie dobry. Dodawał mu otuchy, radził, aby nie odwiedzał teraz żony i nie roztkliwiał się daremnie i podarował mu starego Chakki, niewolnika, którego był nabył wraz z gospodarstwem a który należał od niepamiętnych czasów do rodziny Kimów i młodego Kim-ki wypiastował na ręku. Wprawdzie sługus był już bardzo stary, w polu pracować nie mógł, lecz zato i jadł niewiele, gdyż miał popróchniałe zęby. Pamiętał on dobre czasy Kimów i młodość spędził w stolicy, więc przedstawiał znaczną wartość dla młodzieńca, jako doradca i orędownik. Wiedział, jak powinien zachowywać się sługa możnych ludzi i co podtrzymuje blask rodu. Za ten podarunek Kim-ki poczuł dla stryja niekłamaną wdzięczność. Rozstał się ze swym opiekunem i całą jego rodziną bardzo czule. Chakki również był zadowolony ze zmiany pana i nadziei odwiedzenia raz jeszcze przed śmiercią Wielkiego Miasta.
W pieczołowitości swej, z obawy przed rozbójnikami, stryj dał Kim-ki’owi tylko część pieniędzy do ręki a resztę miał wypłacić mu w Seulu Kim-ok-kium zgodnie z prośbą zawartą w liście. Droga do stolicy biegła wprost na południe wzdłuż brzegów morza. Miejscami, z siodeł przełęczy podróżnicy dostrzegali na w schodzie olbrzymią szmaragdową, kołyszącą się wodną równinę, roztapiającą się w blaskach słońca i błękitach nieba. Słonawy jej oddech i szum fal opadających na brzegi czuć było i słychać nieustannie nawet w wązkich dolinach, wypełnionych polami ryżowemi, ubogiemi wioskami i czarnemi skibami, wpełzającymi wysoko na strome zbocza.
Kim-ki słuchał z rozkoszą tych znanych mu od kołyski szmerów i myśl, że wkrótce zawróci w głąb lądu i pożegna się z nimi na długo, psuła mu radość młodości, po raz pierwszy wyruszającej samodzielnie w szeroki, nieznany świat. Długie smutki nie leżały wszakże w jego naturze.
Zwycięska, rozwichrzona wiosna drąc i zrzucając resztę szat zimowych, leciała nad ziemią. Śniegi pozostały jedynie na szczytach gór. Doliny zieleniały, oziminy w wielu miejscach już zwijały się w dutkę, pęki kwiatów – żółtych, czerwonych, fioletowych, białych – niby języki podziemnych ogni, tryskały z przydrożnej murawy. Ciemne gaje sosnowe połyskiwały młodą śniedzią pędów smolistych. Konary ogromnych kasztanów, opłynięte dymem różowego kwiecia, zionęły zapach słodki, mocny, niby wielkie kadzielnice ziemi. Stalowe gałązki drobno-łuszczastych ilm obrastały blado-zielonym puchem. Błękitny blask, bijący od nieprzejrzanych pól ryżowych, zalanych wodą, rozświetlał niebo, ziemię, powietrze i gaje, topiąc kolorowe plamy chmur siwych, niebosiężnych wiszarów, kępy drzew, zieleń rozłogów i bukiety kwiatów w powodzi jasnej i lśniącej poświaty. Wielkie, czerwonolistne klony gorzały wśród blado-zielonych lasów, jak ogromne ogniska. Z dziobów skał, niby z nachylonych dzbanów lały się zimne, kryształowe potoki pieniących się wód i ginęły rozbite w tęczowych mgłach przepaści. Srebrne węże rzeczułek i niezliczonych kanałów sunęły z szelestem w łożyskach.
Wśród wód, wśród pól majaczyły ogromne kapelusze, pochylone, bronzowe plecy pracujących półnagich wieśniaków lub kołysały się nizko nad zagonami jaskrawe chusty i kaftany ich żon i córek. Po drogach i ścieżynach ciągnęły sznury przechodniów w białych powłóczystych szatach i czarnych, przejrzystych cylindrach. Skrzypiały nieliczne wozy, szły rzędy objuczonych wołów i koni.
Zbliżali się do Uon-sana, miasta otwartego dla handlu z cudzoziemcami. Kim-ki pilnie się rozglądał i wytrzeszczał oczy, spodziewając się co chwila zobaczyć »zamorskiego dyabła«. Jechał konno, jak przystało na szlachcica a przodem szedł wierny Chakki.
– Słuchaj, Chakki, czy to nie oni, ci z prawej strony drogi w opiętych ubraniach?
– Nie, panie, to są japońscy żołnierze. Oni też chodzą kuso... – odpowiadał niewolnik, przyjrzawszy się przechodniom z pod dłoni.
– Kiedyż ich zobaczymy?
– Kto szybko je, ten się dławi. Zejdź, dziecko, z konia i daj sobie i zwierzęciu wypocząć!... Widzisz jak się zdyszał... A Chakki nic... O, Chakki dobre jeszcze ma nogi... Chakki jeszcze się przyda... Zobaczysz, panie, iż nie będziesz żałował, że wziąłeś starego sługę...
– O, Chakki, jak możesz o tem mówić?!... Przecie po ojcu i matce ciebie najczęściej widziałem obok siebie...
– Byłeś zawsze nieposłuszny i porywczy, ale miałeś dobre serce... Widzisz tę górę u drogi z obnażonym bokiem? W jej szparze za czasów Korio żyła pół-stonoga, pół-kobieta. Co rok mieszkańcy okoliczni składali jej w ofierze młodą dziewczynę. Dziewczyna znikała bez śladu, poczem na kraj spływało wielkie powodzenie. Gdy zabroniono obyczaju, lud pogrążył się w nędzy...
– I nie wstyd ci, Chakki?! Czyżbyś istotnie chciał, aby i teraz zabijano młode dziewczęta? Pozostaw ich lepiej nam... Niech żyją dla radości i kochania...
Gawędzili, siedząc z fajeczkami na brzegu gościńca, koń puszczony na długiej tręzli, skubał sobie trawę.
– Ty, ńęg-kam (młody panie), słyszałem, że sprzyjasz nowym poglądom... Sam byłem niegdyś taki, marzyłem o zniesieniu niewolnictwa. Uciekłem z burzycielami w góry... Twój dziad uśmierzał w naszej okolicy powstanie, schwytał mię wraz z innymi, ale ulitował się nad młodością i głupotą moją, kazał mi tylko obciąć ucho i darował mi życie... Odtąd poczułem głęboką mądrość Pana Niebios, który stworzył jan-baniów (szlachtę) i niewolników, panów i sługi... Nakreślił po wsze wieki w księdze przeznaczeń, aby służyli sobie... Zestarzałem się w rodzinie twojej... Ojciec twój był mi jako syn a ty jesteś jako wnuk... Swoich nie miałem...
Starzec umilkł i w zamyśleniu patrzał szklistym wzrokiem na wijącą się daleko wstęgę drogi, po której szli. Kim-ki siedział bokiem na koniu i kiwał się do taktu z jego krokami.
– Jak myślisz, mój stary – zapytał po chwili – czy na przyszły rok o tej porze już będę miał urząd?... Chciałbym z Sim-czen spotkać się na wiosnę, kiedy kwitną kwiaty i ptaki śpiewają młodym głosem!...
Stary czas jakiś nie odpowiadał, poczem zrównał się z koniem, położył mu rękę na szyj i zaczął szeptać przyciszonym głosem:
– Zle się stało, że przed tak ważnem przedsięwzięciem nie pomyśleliśmy o przyszłości. Wiem, że niedaleko stąd na przedmieściu Uou-sania mieszka słynna wróżbiarka... Uczynimy, jak czynili zawsze starodawni ludzie!... Naprawimy, co zaniedbał twój stryj, obarczony sprawami urzędu...
Kim-ki zgodził się z radością, gdyż nowe jego poglądy nie sięgały znowu zbyt daleko. Czuł, że mu czegoś brak i natychmiast zrozumiał, że trawiący go niepokój płynie właśnie z nieznanej mu... przyszłości.
Przed samem miastem Chakki skręcił w bok i wkrótce zatrzymał się przed nędzną lepianką, podobną do bezładnej kupy gruzów i śmiecia. Wejście do tej nory zawieszone było słomianą »pari«; gdy uchylili ją, dostrzegli pośrodku izby na wytartej macie starą kobietę, spożywającą posiłek. Skołtunione czarno-siwe włosy spadały jej na kark i ramiona, jak kłąb wężów, twarz ciemna, ptasia, chyliła się nad misą ryżu, niby sowi dziób. Nie ruszyła się, nie przerwała wieczerzy. Gdy przykucnęli na piętach u progu, obrzuciła ich jedynie krótką błyskawicą żółtych, przenikliwych oczu.
Uasso! Nae-nasso! (przyszliśmy!) – powitali ją.
– Czy jedliście waszą kaszę?... – odburknęła niechętnie.
– Dziękujemy!... Jedliśmy, jedli!...
– Poco przychodzicie?
– Po wróżbę. Przepowiedni i rady twej pragniemy, czcigodna Kwan-si-tun!
– Kto?
– Mój młody pan, Kim-ki!
– Jedzie do stolicy zdawać egzamin?... Rzuca młodą synogarlicę na pożarcie staremu krogulcowi?!...
Umilkli, cokolwiek wylękli i zdziwieni.
– Zgadłaś, starożytna Kwan-sin-tu!... – zamruczał Chakki.
– Niechaj położy tu srebrną monetę... – mówiła dalej urywanym, głuchym głosem. – Ma pieniądze, sprzedał ojcowiznę i groby ojców... Przepaść po za nim... wertep ognisty przed nim...
Naciągnęła na chude ramiona brudną czarną opończę z kabalistycznymi znakami, schwyciła z małego pudełeczka garść suchego ryżu. Rzuciła... ziarna na ziemię.
Wszyscy troje pochylili się ciekawie nad białemi kruszynami, rozpierzchłemi bezładnie po żółtej macie. Kim-ki wstrzymał dech w piersiach. Czarownica wodziła szponem od ziarna do ziarna i mruczała niewyraźnie. Chakki pilnie nadstawiał jedyne swe ucho.
– Osiągniesz, coś zamierzył, ale strzeż się... rudego psa!... Rudego psa z białemi piersiami... Precz!... Idź precz!... – wybuchnęła groźnie i zapalczywie.
Wyskoczyli pośpiesznie, szepcząc uprzejmie:
– Na-kao! (odchodzimy).
Kim-ki czuł się niezmiernie wzruszonym, wargi mu drżały i twarz mu pobladła. Chakki w milczeniu podał mu konia.
– Dlaczegoś mię zaprowadził do tej złośliwej wiedźmy?... Czyż niema grzeczniejszych?!...
– Złośliwa, ale mądra!... Zawsze się jej przepowiednie sprawdzają... Smiałe serce, lubi prawdę!...
Słońce zaszło za góry, pajęczyna siwych oparów i dymów wieczornych zasnuła lustra pól ryżowych. Figury przechodniów i wieśniaków znikły z dróg, wsiąkły do wiosek lub w ulice przedmieścia, którego skrajem dążyli do Uon-san’a, tonącego w obłokach kurzu. Spóźniona lektyka minęła ich, tragarze prawie biegli, pokrzykując z cicha... Z poza zadzieżgniętych firanek pudła mignęła świeża twarzyczka kobieca. Rosły krajowiec, który podążał za lektyką, obrzucił Kim’a i jego sługę brzydkiem, podejrzliwem spojrzeniem. Szli samotnie pustą, boczną drożyną, na tyłach nędznych, wpółrozwalonych, niezamieszkałych napozór budynków.
– Chakki! – krzyknął nagle Kim-ki przeraźliwym głosem.
– Co?
– Zatrzymaj się, Chakki!... Czyż nie widzisz?!...
Niewolnik stanął, przysłonił oczy dłonią, jak daszkiem, nagle wzdrygnął i wyprostował: swój pałąkowaty grzbiet. Niedaleko, na pagórku, odrzynając się ostro na mlecznej zasłonie tumanu dymu i kurzu stał:... pies. Po za nim niewyraźnie rysowało się ciemne miasto z błyskającemi już gdzieniegdzie ogniami. Podróżnicy zatrzymali się i mimowoli zbliżyli ku sobie.
– Ach!... To nic!... On jest czarny!... – uspokoił wreszcie młodzieńca starzec. – Zresztą sądzę, że wcale nie o psa jej chodziło... Kwan-situn nigdy wprost nie mówi... Dobrzy wróżbiarze nie wskazują palcem. Wcale nie o psa jej chodziło... Powiedziała: »z białemi piersiami«! Uważasz?...
– Więc cóż to ma być? Czyż niema psów z białą piersią?
– Hm... Przypuszczam, że co innego miała na myśli wróżbiarka, że to ma być... kobieta... europejska kobieta!... Podobno w Seulu ich dużo...
– Czyż one są podobne do psów? Na rysunkach ludzkie mają twarze...
– Twarze mają ludzkie, ale na rysunkach są zawsze w ubraniach...
– Czyżby tam dalej były podobne do psów? – zawołał Kim-ki z nietajonym wstrętem. – Skąd ty wiesz? Czy widziałeś je kiedy nago?
– Widziałem raz... Było to za twego dziada który rządził wówczas w Pöp-son-pho, mieście na zachodniem wybrzeżu... Fale morskie przybiły statek z białymi... Wśród nich była kobieta. Podług dawnych praw Dzo-siön wszyscy cudzoziemcy zostali zamordowani a kobietę oddano żołnierzom. Ale brzydzili się nią i lękali jej nawet oprawcy i policyanci. Gdy zdarto z niej odzież, włosy, związane w węzeł na głowie, rozsypały się i pokryły ją całą rudą sierścią. Zamieniła się nagle w lisa i jedynie białe piersi błyszczały jej z pod futra, zgodnie z tem, co powiada Kwang-si-tun... Zapamiętałem to sobie doskonale... Wybieg jednak nie udał się... Starodawni ludzie byli mądrzy. Pochwycili ją za żółte włosy, zadarli głowę i dzidą przebili długą szyję gęsią... Dzień cały leżała na rynku i mieszkańcy przychodzili z daleka oglądać jej ostrą twarz i dziwaczne ciało...
III. KLASZTOR.
Dużo przebyli dolin, przebrnęli wiele rzeczułek i strumieni, okrążyli moc skalnych wiszarów po ścieżkach, dostępnych jedynie dla ptaków, zanim dotarli do podnóża gór, w których pazusze krył się słynny klasztor »Królewskiego Uśmiechu«. Stryj kazał im koniecznie odwiedzić ten święty przybytek, gdyż na progu nowego życia należało oddać się przedewszystkiem pod opiekę Duchów Panującej Dynastyi. Tam one miały swój główny ołtarz, tam pierwszy z królów »I«, jako buddyjski służka klasztorny, uczył się skromności, zaparcia siebie, pogardy dla rozkoszy doczesnych, oraz ćwiczył się w rozmyślaniach prawd, objawionych światu przez Dobrotliwego Pu-sa (Buddę).
– Nie jesteś wprawdzie buddystą, ale mogą was w stolicy o ten klasztor zapytać... Co uczynicie?! Nie wypada okazywać obojętności dla miejsc świętych. Czasu macie dużo, a z drogi zboczyć trzeba niewiele! – dowodził przezornie stary urzędnik.
Usłuchali rozkazu i po trzech dniach podróży przed samym wieczorem znaleźli się u stóp górskiego łańcucha, stromo wznoszącego się z dna płaskiej doliny. Gęsty las, granatowy od ukośnych promieni zachodu, kędzierzawy, jak runo dzikiego barana, porastał zbocza od podstaw do samego wierzchołka. Chociaż Kim-ki bynajmniej nie był religijnym a Chakki zawsze wyznawał: wiarę swoich panów, obu ogarnął uroczysty dreszcz, gdy weszli pod rozłożyste konary drzew i gdy z zielonawego ich zmroku wynurzyły się wysokie, strzeliste, jak pnie cedrów, czerwone, jak ogień, figury »straży gościńca«. Garbate ich nosy, spiczaste brody, dziko wyłupione oczy, białe kły, błyskające z szyderczo wykrzywionych ust, wielkie zrobiły na Kim-ki’mie wrażenie, pragnął raz jeszcze spojrzeć na widziadła a jednocześnie bał się za siebie obejrzeć. Chakki szedł tuż blizko u jego strzemienia.
– Słuchaj, stary, czy to stąd daleko? Czy będziemy w klasztorze przed nocą?
– Bylem tutaj tak dawno, że nie pamiętam, ale zdaje się, że niedaleko.
W lesie nocna nad chodziła cisza, ustawał świegot ptaków, milkło stukanie dzięciołów, nawet nie wiał wiatr. Jedynie potok niewidzialny szumiał w głębokim jarze, którego krawędzią wiła się droga. Rozpylony, brunatny zmierzch, lecąc z ciemnych wąwozów, z zacienionego leśnego podszycia, szybko wypełniał osnowę słabo uliścionych wiosennych gałęzi koron, bujających w różowej zorzy wieczornej. Na zwrotach dróg, gdzie biodra dźwigających je urwisk przebijały pokrowiec lasów, podróżni widzieli w dole pod sobą niezmierzoną dolinę, zamkniętą ognistym pasem zorzy i smugą szarosrebrnych chmur. Siwa mgła wypełniała dolinę, grzbiety pagórków czerniały z tumanów jej, jak wyspy; krzywe sosny wynurzając się ponad opary, przeglądały się w nich, jak w przyćmionych lustrach: nieliczne, wyżej położone chaty krajały ostrymi kantami szarych dachów białą chmurniawę, niby zręby głazów, przewierconych iskrami ogni. Ogrody, niwy uprawne, zaorane role, ucichłe wioski z świecącemi się oczami okien, lśniące rzeczułki i stawy nawodnionych pól, kędzierzawe gaje, kręte tasiemki drożyn z garbatymi mostkami rysowały się w mlecznej powodzi blade i nikle, jak dawne, ubiegłe wspomnienia.
Kopyta konia, stukając po ubitej drodze, miarowo jak paciorki różańca, unosiły podróżnych coraz dalej od zamglonej ziemi, coraz bliżej do śnieżnych szczytów, omytych różowymi, zimnymi kryształami powietrza, opartych o obłąk szafirowego nieba z drżącemi gwiazdami.
Minęli kilka cichych, posępnych bram, z wygiętymi dachami chińskimi i utonęli w głębokim ocieniu rosłych drzew i prostopadłych opok. Potok szumiał gdzieś pod nimi daleko i głucho. Coraz częściej, nizko, tuż nad gościńcem, z ociosów skał zasępionych brwiami czochratych gałęzi, lub z wysoka, z oblicza wyniosłych szarych urwisk spoglądały na nich wielkie, czarne, skręcone wyrazy napisów, podobne do mądrych, przenikliwych źrenic. Kim-ki czytał je przelotnie, pełen rosnącego lęku:
»Z miłości płynie cierpienie, z cierpienia rodzi się trwoga...«PRZEPOWIEDNIA WERNYHORY
Skazówki zegara przesunęły się nareszcie na ostatnią, czternastą godzinę pracy, wskazywały kwadrans na ósmą.
W sklepionych, piwnicznych izbach warsztatu, pełnych węglowego czadu, swędu przypalonej oliwy, kopcia lamp, zapachu spracowanych ludzi, w obłokach kurzu, sadzy, rdzy żelaznej poruszały się cienie ludzi obdartych i brudnych. Postukiwały młotki, zgrzytały pilniki i chrzęściała sucho, odrażająco krajana blacha. Ale nie był to ruch poranny, świeży, pełny, wesoły... W dźwiękach czuć było przemagający się i rwący wciąż wysiłek. Kowadła odpowiadały półgębkiem, młoty opadały niezgrabnie, śrubsztaki jęczały niepewnie... Ich żarłoczne, nienasycone serca żelazne skarżyły się, że wyczerpane mięśnie ludzkie nie dość je naciskają, że obolałe kości dziecięce nie dźwigają ich dość szybko, że zużyte zmysły niewolników nie obsługują ich należycie...SCLAVUS SALTANS
Wspomnienie z Syberii
Rzecz napisana w roku jubileuszowym
Maryi Konopnickiej
Breza wracał do domu po całodziennej pracy na spiekocie. Znój i kurzawa zamieniły go w murzyna, któremu dziwmy traf losu przylepił blond brodę i jasne wąsy. Prowadził przed sobą na lejcach parę koni wprzężonych do pługa. Okulary przekrzywiły mu się na nosie; czarny, filcowy kapelusz z obwisłymi od starości brzegami, zjechał na tył głowy. Opierając się mocno na zdeptanych obcasach, Breza spuszczał się ostrożnie po pochyłości, ze świeżo pooranych zagonów ku swej samotnej chałupce, szarzejącej na dnie kotliny.
Zapadał wieczór. Już poczerniał las okalający dolinkę, już opar nocy bielał nad łąkami i ćmił odblask zorzy na poblizkiem jeziorze, czarnem od lasów odbicia. Gwiazdy migotały blado w wysokościach. A wkoło było tak cicho, że głuchy tupot koni, rwących się niecierpliwie do odpoczynku i szmer ciągnionego przez nie pługa wydawały się Brezie jedynymi dźwiękami, trącającymi o pomierzchłą pierś ziemi.
Brezę opadła nagle straszna tęsknota, jeden z tych gwałtownych wybuchów bólu, co wali od czasu do czasu wygnańców na łoże i zmusza ich tam do leżenia godzinami całemi bez ruchu. Pospiesznie wyprzągł konie i uwiązał je u słupów, aby wypoczęły i obeschły z potu, zanim pójdą na wilgotną trawę łąki. Od proga pies zabiegł mu drogę i zajrzał w oczy, ale rychło odszedł i czekał potulnie w oddali, czy go aby puszczą do chaty...............