Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Olga, córka „Wilka” - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 czerwca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,99

Olga, córka „Wilka” - ebook

Olga Krzyżanowska, panna z dobrego domu, dziedziczka tradycji i zasad, jako dojrzała kobieta weszła do polityki. I odniosła sukces. Posłanka, wicemarszałek Sejmu, senator stała się jedną z twarzy rewolucji, za którą podziwiał Polskę świat. Żyjąca w otoczeniu nowoczesnych, odważnych i wolnych kobiet przez myśl nie przeszło, że mogłaby nie być równa mężczyznom – że trzeba w jakiś szczególny sposób chronić prawa kobiet. Teraz Olga Krzyżanowska stanęła za Magdą i Natalią, swoją córką i wnuczką.

„W 2015 roku córka Olgi, Magda Krzyżanowska-Mierzewska, zaczęła z matką rozmowy o jej wojennym dzieciństwie, o młodości w PRL-u, flirtach, miłości,
nartach, pracy, „Solidarności”, karierze parlamentarnej. O najlepszych i najgorszych chwilach życia. Chciały się zająć porządkowaniem rodzinnej pamięci, bujnej, dramatycznej, ale i pełnej anegdot. Bały się, że nie zdążą, bo Olga zaczęła chorować.
Magda zaprosiła do współpracy zaprzyjaźnioną dziennikarkę Aldonę Wiśniewską.
Wiedziały, że powstaje opowieść historyczna i obyczajowa, którą należy zachować.
Teraz mamy tę książkę przed sobą. Wiemy z niej już, że nie wolno kłamać.
Autorytet ojca Olgi, «Generała Wilka», nadał tej uwadze siłę przykazania, chociaż słowa «kłamstwo» brak w Dekalogu. Wyręcza je w pewnym stopniu «fałszywe świadectwo». Czego jeszcze się «nie robi»?” – fragment wstępu Małgorzaty Szejnert

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2906-2
Rozmiar pliku: 6,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Piotrowi i Pawłowi

Czego się nie robi

„Nie kłam, tego się nie robi, pamiętaj” – powiedział „Wilk”, wtedy jeszcze w mundurze, swej córeczce Oldze. Zapamiętała naukę i to, że jej wysłuchała na baczność. (Ale pamięta także całkiem inną scenę. Ona chora, smutna, a kochany tata chce ją rozbawić. Tańczy przy łóżeczku i śpiewa: „Co tatuś winien, że jest taki śliczny, co tatuś winien, że ma taki wdzięk?”).

Było to bardzo dawno, w innej epoce jej długiego życia. Cztery słowa – „tego się nie robi” – nie podlegały wtedy dyskusji. Wypowiadali je rodzice, wychowawcy, mentorzy. Odwoływali się nimi do tradycji, kultury i doświadczenia swoich środowisk i swego czasu. Wojna i lata stalinizmu nie sprzyjały tym słowom. Traciły stanowczość, a nieraz sens – w absurdach życia. Za demokracji, kiedy powinny sens odzyskać, zabrzmiały mentorsko i sztywno. W końcu niemal wypadły z obiegu.

Powracają we wspomnieniach Olgi Krzyżanowskiej.

W 2015 roku córka Olgi, Magda Krzyżanowska-Mierzewska, zaczęła z matką rozmowy o jej wojennym dzieciństwie, o młodości w PRL-u, flirtach, miłości, nartach, pracy, „Solidarności”, karierze parlamentarnej. O najlepszych i najgorszych chwilach życia. Obie miały mało czasu. Magda pracowała jako prawniczka za granicą, Olga w swym gdańskim domu opiekowała się mężem Jerzym. Chciały się zająć porządkowaniem rodzinnej pamięci, bujnej, dramatycznej, ale i pełnej anegdot. Bały się, że nie zdążą, bo Olga zaczęła chorować. Magda zaprosiła do współpracy zaprzyjaźnioną dziennikarkę Aldonę Wiśniewską. Wiedziały, że powstaje opowieść historyczna i obyczajowa, którą należy zachować.

Teraz mamy tę książkę przed sobą.

Wiemy z niej już, że nie wolno kłamać. Autorytet ojca nadał tej uwadze siłę przykazania, chociaż słowa „kłamstwo” brak w Dekalogu. Wyręcza je w pewnym stopniu „fałszywe świadectwo”.

Czego jeszcze się „nie robi”? Nie należy się łatwo poddawać. Kiedy się spadnie z roweru, trzeba próbować znowu i znowu, by wreszcie pojechać przed siebie.

Nie narzeka się podczas ucieczki. Trzeba dźwigać walizkę i iść.

Nie chowa się głowy w piasek. Gdy z okna mieszkania, do którego weszło właśnie gestapo, ktoś wyrzuci kartki, trzeba je szybko ukryć. Trzynastoletnia Olga Krzyżanowska dostanie za to Krzyż Walecznych.

Z czasem coraz trudniej określić, „czego się nie robi”. Młoda Olga boleśnie odczuwa „dwoistość życia” w stalinizmie. Ojciec pisze w ostatnim grypsie, że chciał zostawić jej dobre imię, ale i to mu odebrano. Kiedy umiera w więzieniu, władze nie pozwalają rodzinie pochować ciała. Olga przeżywa głęboką żałobę. A jest z natury pogodna, wesoła – ma wokół siebie wspaniałych, przyzwoitych ludzi! Bardzo chce cieszyć się życiem, sportem, studiami.

Brat cioteczny, Kazik z batalionu „Zośka”, siedzi w więzieniu pięć lat. Nie informują rodziny gdzie. Olga go szuka, jeździ na widzenia do odległych Strzelec Opolskich. On tam zostaje, a ona wraca do domu i może jechać na narty albo iść na tańce. Z ciemnej strony lekko przejść na jasną. Czy „tak się robi”? Czy to jest lojalne wobec cierpiących? Zwierza się Magdzie: „Normalne życie zaczynało być, we własnym pojęciu, grzechem”.

Wcześniej mówiła o tym w wywiadzie dla prasy.

Dziennikarka poprosiła: „Niech pani nie płacze”.

Opowiada córce o jej babce, a swojej mamie Janinie, lekarce w szpitalu powstańczym, więźniarce Pawiaka: pięknej, odważnej, bez skłonności do cierpiętnictwa i kombatanckiego liczenia swych zasług. Pamięta jej żart: „Każdy krzyż trzeba umieć sobie podwatować”.

Olga ma dobry zawód na trudne lata, bardziej społeczny niż polityczny.

Pracuje jako lekarz między innymi w przychodni Stoczni Gdańskiej, co prowadzi do udziału w strajku w sierpniu 1980 roku i do „Solidarności”.

Ojciec ostrzegał ją w grypsie przed polityką, bo to „brudna rzecz”. Ale pisał też, żeby mimo wszystkich krzywd nie odwracała się od ojczyzny.

Polityka jest brudna, gdy traktuje się ją jako grę i drogę do prywatnej kariery. Można ją jednak także traktować jako cywilną służbę krajowi. Nie odmawia się takiej służby, „tego się nie robi”, gdy ma się wiarę, że się ją dźwignie.

Olga Krzyżanowska dźwigała ją od czerwca 1989 roku, przez trzy kadencje w Sejmie i jedną w Senacie. Wykazała odwagę, przyjmując godność wicemarszałka pierwszego powojennego Sejmu wybranego w wolnych wyborach. Nie miała doświadczenia politycznego, nie znała procedur i regulaminów, musiała się wszystkiego nauczyć. Podjęła się tego z powinności, nie dla kariery.

Mecenas Jacek Taylor, obrońca działaczy „Solidarności” w procesach politycznych, nazwał ją damą polskiego parlamentu. „Wyważona, uczciwa, obiektywna, kulturalna. Byliśmy z niej dumni. Była symbolem Polski zwycięskiej”.

Kilkanaście lat pracy przy tworzeniu Sejmu obywatelskiego. W pierwszej kadencji czuła się najlepiej. W ostatnich latach obserwowała, już z zewnątrz, karykaturę życia parlamentarnego – katalog tego, „czego się nie robi”. Kłamstwa i fałszywe świadectwa. Psucie prawa. Pochopne decyzje przerywające ciągłość reform podjętych w dobrej wierze przez poprzedników. Pogardę dla mniejszości. Odmowę porozumienia w sprawach ważnych dla kraju. Obelgi posłów partii rządzącej wobec opozycji i zdumiewającą tolerancję laski marszałkowskiej dla tych zachowań.

Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz ostatni raz spotkał ją podczas manifestacji. Była już bardzo chora. Protestowała pod gdańskim sądem przeciw ustawom naruszającym trójpodział władzy.

Miała proste cnoty. Dziedziczyła je i pracowała nad nimi przez całe życie. Cieszyła się z dobrych zmian w swoim kraju, prawdziwych, nie z propagandowego frazesu. Była szczęśliwa, że mogła brać w nich udział. Proste cnoty pomagały jej wierzyć, że ludzie jakoś obronią to, co zbudowano, ale żałowała strat.

W ostatnim liście, który podyktowała wnuczce Natalii, zwierza się przyjaciółce: „...mnie się dawniej wydawało, że najważniejszą sprawą jest Polska, walka... a teraz widzę, że właściwie najważniejsza jest przyjaźń, rodzina i pamięć o sobie wzajemnie... Rodzina i przyjaciele są solą życia...”. W tych słowach pobrzmiewa echo pożegnalnego grypsu „Wilka” do córki: „może popełniłem jednak błąd życiowy i nadmiernie poświęciłem się sprawie ogólnej”. Smutny jest ten ton dystansu do misji. Ale i „Wilk”, i jego córka, kiedy to pisali, byli już bardzo zmęczeni.

Małgorzata Szejnert

Byłam chuda, cała rodzina się nade mną trzęsła. Podejrzewano, że mogę być chora na gruźlicę, której zdaje się wcale nie miałam.

Olga w wieku ok. 7 lat, Tarnopol, lata 30. XX w.Rozdział 1

Oficerska jedynaczka

„Najszybsza na stoku” – mówią o tobie w Narciarskim Klubie Dziennikarzy „Kaczka”. Jeździłyśmy razem, nigdy się nie dajesz dogonić. Gdzie się tego nauczyłaś?

Kilka lat przed wojną mieszkaliśmy w Tarnopolu. Zimy tam były bardzo śnieżne, przepiękne. Mój ojciec jeździł na nartach, mama też, choć słabiej. Gdy dostałam własne narty, miałam siedem, może osiem lat. Tata pojechał ze mną sankami zaprzężonymi w konia, a potem założył mi te nartki, linkę przywiązał do sanek i kazał jechać za nimi. Szalenie powolutku na pewno, ale byłam przerażona! Przewracałam się, a on mówił spokojnie: „Poczekaj, jeszcze raz. Wstań i jedziemy dalej”. Ojciec taki był.

Z czasów przedwojennych wspomnienia mam raczej mgliste. Dzieciństwo było... męczące. Podejrzewano, że mogę chorować na gruźlicę. Cała rodzina się nade mną trzęsła. Bez przerwy jeździłam do sanatoriów: wywozili mnie w lepszy klimat, przyglądali się, czy przypadkiem nie schudłam. Każdą zimę i wiosnę spędzałam w sanatorium wojskowym w Rabce, a potem z babcią Stefanią, matką mamy, jechałyśmy na Huculszczyznę. Przedwojenne pensje nie były wysokie. Choć oboje rodzice pracowali – mama była stomatologiem, ojciec oficerem – nie byliśmy bardzo zamożną rodziną. Wyjazd do pensjonatu, gdzie miałybyśmy wszelkie wygody, odpadał więc ze względów finansowych. Babcia w huculskiej chałupie nad Prutem wynajmowała pokój, gotowała sama, na prymusie, a ja musiałam jeść pięć razy dziennie. Chałupa stała na stoku. Obok płynął strumień i z kolegą, synem gospodarzy, budowaliśmy na nim młyny napędzane wodą. To mi zostało w pamięci.

Lato 1939 roku też spędziłam z babcią, ale pod Warszawą, w małej miejscowości nad Wkrą. Miałam niecałe dziesięć lat. Pod koniec sierpnia przyjechał do nas tata. Wszyscy mówili o wojnie. Przywiózł mi mój pierwszy w życiu rower. Wsiadałam na niego i tata póty ze mną jeździł, aż mnie nauczył. Nigdy mnie do niczego nie zmuszał, tylko mówił: „Jak za coś się bierzesz, zrób to dobrze”. Nie pozwalał mi się wycofać; nie było, że upadnę i zaraz: „och, biedna córeczko...”. Kiedy się przewracałam, podnosił mnie i słyszałam: „Poczekaj, chwileczkę – jeszcze raz”. Kiedy wyjechał po trzech godzinach, już na tym rowerze jeździłam.

Ojciec był bardzo ciepłym człowiekiem, ale milczącym, spokojnym. Niestety, jako takiego ojca na co dzień bardzo mało go pamiętam.

Masz zdjęcia z dzieciństwa?

Zestawiłam razem ocalałe fotografie, przypadkowo u kogoś przetrwały. W Warszawie wszystko nam spłonęło.

To jest zdjęcie sprzed wojny, z Bydgoszczy. Moja mama, Janina z Łopińskich Krzyżanowska. I tata, Aleksander Krzyżanowski. Bardzo rzadko chodził w garniturze. Zdjęcie jest chyba z Warszawy, ojciec był wtedy w Wyższej Szkole Wojennej w Rembertowie, której zresztą nie skończył. Kiedy mieszkaliśmy w Rembertowie, mama kończyła stomatologię na Uniwersytecie Warszawskim. Z Rembertowa ojciec trafił do pułku w Tarnopolu, to już lepiej pamiętam. Tam poszłam do szkoły, więc miałam już siedem lat. Potem ojciec służył jeszcze krótko w Prużanie, a tuż przed wojną – w Skierniewicach.

Otaczam się tymi starymi zdjęciami, bo ukształtowały mnie dom i wojna. Rodzinne wspomnienia, rodzinne wpływy.

W Bydgoszczy nie chodziłam jeszcze do przedszkola, a nie było wtedy żłobków. Babcia wypuszczała mnie na podwórko. A gdy ktoś mnie zaprosił, leciałam bardzo chętnie. Nazywało się to: Oleńka chodzi po kominach.

Bydgoszcz, ok. 1932 r. Janina Krzyżanowska z Oleńką, z tyłu Aleksander Krzyżanowski (w cywilnym ubraniu) i babcia Stefania.

Trzymam tu razem ocalałe stare fotografie, przypadkowo u kogoś przetrwały.

Fragment ściany z kolekcją zdjęć w sypialni Olgi i Jerzego Krzyżanowskich; po lewej rodzina Olgi, po prawej Jerzego.

Dla większości ludzi Aleksander Krzyżanowski to generał „Wilk”, bohater, legendarny dowódca wileńskiej Armii Krajowej. Tylko dla ciebie to tata – byłaś jego jedynym dzieckiem. Zdarzyło ci się kiedyś płakać ojcu w rękaw?

Niczego takiego nie pamiętam. Nie byłam zresztą płaczliwa. Tatę wspominam przez pojedyncze obrazy: koszary w Bydgoszczy, bloki w sosnowym lesie stojące obok siebie. Mieszkały w nich rodziny oficerów. Mam w oczach taką scenę: tata wraca z pracy na obiad, idzie w kożuszku wojskowym, wysoki, szczupły, zdjął czapkę, a ja siedzę w oknie i macham do niego. I inną, śmieszną. Musiałam być bardzo mała, chorowałam. Leżę w łóżku, a tata ubrany tylko w gatki skacze z jednej nogi na drugą, tańczy i śpiewa: „Co tata winien, że jest taki śliczny? Co tata winien, że ma taki wdzięk?!”. To była jakaś przedwojenna piosenka kabaretowa.

Major Aleksander Krzyżanowski w galowym mundurze, początek lat 30. XX w.

Pamiętam bardzo dobrze uczucie oparcia, miłości ze strony rodziców. Nigdy nie widziałam ich kłócących się ani mówiących o sobie źle czy choćby niechętnie.

Janina i Aleksander Krzyżanowscy z kilkuletnią córką Oleńką, Bydgoszcz, ok. 1934 r.

Mama miała dużo pacjentów, pracowała jako stomatolog między innymi w społecznej ubezpieczalni, czyli w ówczesnej publicznej służbie zdrowia. Popołudniami często jej nie było, dlatego zamieszkała z nami babcia. I to ona właściwie mnie wychowała, zajmowała się mną na co dzień. Chyba że szło o coś ważnego.

Kiedyś w jakiejś sprawie skłamałam. Ojciec był na to bardzo wyczulony. Poprosił mnie do swojego pokoju. Staliśmy oboje, ja na baczność. Powiedział bardzo zasadniczo i ostro: „Nie kłam. Tego się nie robi. Pamiętaj”.

W Bydgoszczy jeszcze nie chodziłam do przedszkola ani do szkoły, a nie było wtedy żłobków, babcia często wypuszczała mnie na podwórko. A gdy ktoś mnie zaprosił do domu, leciałam bardzo chętnie i przesiadywałam godzinami u koleżanek. Nazywało się to: Oleńka chodzi po kominach. Zaczynało się od okrzyku: „O Jezu, Oleńki nigdzie nie ma!”. Dwa razy mnie znaleźli u kogoś po godzinach poszukiwań, przerażeni, bo wokół koszar był las. Usłyszałam reprymendę od taty, nie od mamy: „Nie wolno ci tego robić, bo babcia się martwi!”. Wolno mi chodzić do ludzi, tylko muszę powiedzieć o tym babci, bo będzie się niepokoiła. Na ulicy Gdańskiej w Bydgoszczy, gdzie mieszkaliśmy, jest teraz tablica upamiętniająca ojca.

Żadnego wojskowego drylu, w jakim oficerowie wychowują dzieci?

Nie. Ojciec nie był takim człowiekiem. Stąd też chyba jego nimb u ludzi z Armii Krajowej. Pułkownik i dowódca, ale miał w sobie – jak mi mama opowiadała – ciepło. Później, gdy mieszkaliśmy w Tarnopolu i miałam osiem-dziewięć lat, w każdą niedzielę chodziłam z tatą do koszar i karmiliśmy konie. Tata mnie uczył: „Nie bój się. Śmiało podchodź. Jak będziesz płasko trzymać rękę, koń ci nic nie zrobi. Ale jak podwiniesz palce, to cię może pyskiem skubnąć”. Trochę się bałam koni, ale podchodziłam. Sama chciałam, nie dlatego, że mi kazał. Nie pamiętam ojca jako człowieka twardego czy zasadniczego. Kiedy odwiedzał mnie w sanatorium, chodziliśmy na ciastka, lody, biegaliśmy po parku.

W tym sanatorium wojskowym w Rabce wszystkie dzieciaki były cherlawe, nie zawsze z gruźlicą, ale wiecznie na coś chorujące. Codziennie dawali nam przed obiadem tran i musieliśmy go pić. To było straszne. Pielęgniarki stały w drzwiach. Nie weszłaś do jadalni, póki tranu nie połknęłaś. Niektóre dzieci początkowo pluły, uciekały. A potem zobaczyły, że jeżeli tranu nie wypiją, zostaną na korytarzu, do stołu nie podejdą, nie dostaną śniadania. Mnóstwo dzieci było wtedy niejadkami. Siadały nad talerzem i oznajmiały: „Nie będę jeść”. Ale po pewnym czasie inne dzieci wstawały od stołu, a te, które nie zjadły, musiały zostać, aż zjedzą. Siedziały przy tym stole do skutku. Co pewien czas podawali im to jedzenie podgrzane. Taki swego rodzaju spokojny dryl.

Ty podobno też byłaś niejadkiem.

Złamałam się po trzech dniach. Nikt nie krzyczał, nie stał nad nami, tylko mówiono: „Nie chcesz, trudno! Ale na dwór nie pójdziesz”. A inne dzieci szły się bawić.

Nasi opiekunowie byli lekarzami i pielęgniarkami wojskowymi. Zachowywali się rozsądnie; gdy widzieli, że dziecko mało je, podawali mu jedzenia mniej, niczego na siłę nie wmuszano. Bardzo miło wspominam te sanatoria.

A w lecie, gdy jeździłam z babcią na Huculszczyznę, ona ciągle coś gotowała. I też sama to zjadałam, nikt mnie nie zmuszał.

Kim właściwie była w waszej rodzinie babcia?

Stefania z Wesołowskich Łopińska, moja babcia, matka mojej mamy, była głową domu. Rządziła. Pilnowała, żebym jadła, żebym się uczyła. To może brzmi jak coś przeciwko mojej mamie, ale tak nie jest.

Pochodziła ze średniego ziemiaństwa spod Warszawy, z majątku Radonice koło Błonia. Miała dziesięcioro rodzeństwa, kilkoro umarło w dzieciństwie. Według rodzinnej opowieści piękna prababka Maria wyszła za mąż z wielkiej miłości za syna sąsiadów. I co rok prorok! Ledwie urodziła ostatnie dziecko, mąż umarł.

Wdowa została z niewielkim mająteczkiem i sześciorgiem dzieci. Opowiadano mi, że gdy babcia Stefania miała dwadzieścia lat – w tamtych latach to był wiek starej panny, a trzeba było przecież te wszystkie dziewczyny wydać za mąż! – zaczął się o nią starać dziadek Bronisław. Wieść niesie, że nie był wcale jej ukochanym. Prababcia wezwała córkę i powiedziała: „Moja Stefciu, jesteś już dorosła, a pan Bronisław jest porządnym człowiekiem. Proszę mi więc tutaj żadnych fumów nie robić...”.

O losie...

Takie były czasy: dziewczyna bez posagu, bez zawodu, majątek niewielki i dwór – spalony później, w 1920 roku. Wyszła więc za mąż za młodego inżyniera kolejnictwa Bronisława Łopińskiego i zamieszkali w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie urodziła się moja matka. A potem dziadek dostał posadę w Kazaniu. Wtedy mieszkało tam i pracowało wielu Polaków. Wychowała czworo dzieci: moją mamę Jasię, dwie siostry mamy – Halę i Magdę, oraz brata Adasia. Na wszystkie wakacje jeździli z Kazania do Polski, bo Stefanii zależało, żeby one wszystkie pięknie mówiły po polsku. Mama opowiadała, że gdy żyła jeszcze ta „straszna” prababka Maria – choć pewnie była po prostu nieszczęśliwą kobietą – kiedy wnuki wyprowadzano na spacer do parku, starano się, żeby babcia ich nie zobaczyła. Bo ona patrzeć na małe dzieci nie mogła.

„Moja Stefciu, jesteś już dorosła, więc proszę mi tu żadnych fumów nie robić…”.

Stefania Wesołowska, babka Olgi, w wieku ok. 19 lat, przed oświadczynami Bronisława Łopińskiego.

W 1915 roku dziadek nagle umarł na zawał i babcia została sama z czwórką dzieci. Najstarsza córka miała szesnaście lat, najmłodszy synek cztery. W obcym kraju, bez żadnych pieniędzy czy biżuterii. Dziadek jako inżynier miał dobrą pensję, w domu była bona, która uczyła dzieci niemieckiego, słowem, żyli na pewnym poziomie. Ale oszczędności nie mieli. I babcia Stefania przez parę lat sama tę czwórkę utrzymywała. A potem przeprowadziła swoje dzieci przez całą Rosję do polskiej granicy. Niewiele o tym mówiła. „Moje dziecko, jak trzeba coś zrobić, to człowiek robi, o czym tu rozmawiać”. Wiele opowieści o tym, jak było, usłyszałam od ciotki Magdy. Szły przez zieloną granicę z opłaconym przewodnikiem. Najpierw babcia z najmłodszym Adasiem i Magdą. Potem najstarsza Hala, późniejsza matka mojego kuzyna Kazika, i Jasia. Trafili na polski patrol. „Kim panie są?”. Powiedziały. Zabrali je na wartownię. Stał tam fortepian, a Hala pięknie grała na fortepianie. Po całej tej Rosji ci polscy żołnierze, grzeczni, dobrze wychowani, ten fortepian... „Jakbym była w niebie”, wspominała po latach ciotka Magda.

Dorastałaś wśród bardzo silnych kobiet.

Wychowanie przez kobiety ma tę zaletę, że dużo się razem siedzi, słucha, opowiada. Mama była szczególnie zżyta ze swoją średnią siostrą Magdą. Były to kobiety wolne, samodzielne finansowo. Obie miały później po trzech mężów.

Rodzeństwo Wesołowskich z kuzynką Marianną Wesołowską (późniejszą żoną generała Mikołaja Bołtucia), od lewej: Magda, najstarsza Hala, Adaś, Marianna i Jasia. Rosja, ok. 1914 r.

Odważne jak na tamte czasy.

Przed wojną można się było rozwieść, choć było to bardzo źle przyjmowane przez otoczenie.

Stefcia, która „fumów nie robiła” i za pana Bronisława wyszła, mogła go z czasem pokochać albo i nie. Córki widziały, jak wygląda małżeństwo, w którym brakuje miłości?

Nigdy o tym nie mówiły. Zgodnie z ówczesnymi obyczajami wiele kobiet z brakiem miłości się godziło, bo ich jedyną życiową szansą było zamążpójście. Nie wiem, jak to przeżywały. Babcia nie rozmawiała o tym ani z córkami, ani ze mną.

Bronisław był w małżeństwie szczęśliwy. A Stefania?

Nie wiem. Ożenił się nie dla posagu przecież. Przyjechał do swojego kuzyna, który mieszkał w Radonicach, poznał tam prześliczną dziewczynę i tak się życie potoczyło. Babcia bardzo kochała swoje dzieci. Była głęboko religijna. Trafiła na dobrego, pogodnego człowieka. Dziadka znam tylko z opowieści jego dzieci: był pogodny, wesoły. Nie jakiś zimny satrapa. Kochał ich. I córki ogromnie kochały jego. Powtarzały, że był uroczym człowiekiem. A z takimi ludźmi się łatwiej żyje, nawet jeżeli w związku nie ma gorących uczuć.

Jednak później obie siostry musiały wybrać: powinność czy miłość? I obie poszły za miłością.

To już były inne czasy, inna obyczajowość. Wszystkie trzy siostry wyszły za wojskowych. Pierwsze małżeństwo Magdaleny było z wielkiej miłości, to mąż od niej odszedł. A Jasia ostatecznie odeszła od mojego ojca, bo pokochała innego mężczyznę.

Byłam spokojnym dzieckiem, nie sprawiałam kłopotów.

Oleńka z mamą, ok. 1934 r.

Mama wyprowadziła się z domu?

Nie od razu dowiedziałam się o rozstaniu rodziców. Ich małżeństwo zaczęło się sypać około 1935 roku. Ostatecznie krótko przed wojną zamieszkałyśmy z mamą i babcią w Warszawie, mama tam dostała pracę. Wynajęła dla nas mieszkanie – najpierw w alei 3 Maja, a potem, tuż przed wojną, w alei Niepodległości. Tata wtedy już z nami nie mieszkał. A ja w tej Warszawie nadal chorowałam. Dwa lata przed wojną zaprowadzono mnie do słynnego pediatry profesora Michałowicza. To był dziadek moich koleżanek, sąsiad z alei Niepodległości. Wspaniały człowiek, trafił potem do Dachau i uratował tam wielu ludzi. Nie wiem, co u mnie rozpoznał, ale kazał mi jeść dużo cukru.

Przed wojną uważano, że cukier krzepi.

Musiałam zjadać dwie, trzy kostki cukru dziennie. Na wakacjach babcia za mną krzyczała: „Oleńka, cukier!”. Dzieci mnie nazwały „Cukiernica”. Jadłam ten cukier, żeby babci nie było przykro, bo była cudowną wychowawczynią. Spokojna, konsekwentna, ciepła. Trochę się nade mną trzęśli, bo ciągle podejrzewano, że mam tę gruźlicę.

Nie przypominam sobie, żeby ktoś w domu podniósł na mnie głos. Byłam spokojnym dzieckiem, nie sprawiałam większych kłopotów. Pamiętam za to bardzo dobrze uczucie oparcia, miłości ze strony rodziny.

Nie buntowałaś się, że mama i tata nie są razem?

Było mi czasami smutno. Ale nie miałam wrażenia, że w domu nagle zabrakło taty, bo wcześniej często wysyłano mnie do sanatorium. Nigdy nie widziałam rodziców kłócących się, nie słyszałam ich mówiących o sobie nie tylko źle, ale choćby niechętnie. Ojciec, który mógł mieć ogromny żal do matki i na pewno go miał, nigdy nie powiedział, nawet już po wojnie, złego słowa na jej temat. Matka zawsze mówiła: „Nasz rozwód to moja wina, Aleksander jest cudownym człowiekiem. To był mój wybór”. Nie przeżyłam rozstania rodziców jako czegoś złego. A potem przyszła wojna i to po prostu przestało być ważne. Gdy po wojnie ojciec wrócił z obozu w Sowietach i krótko potem, w czerwcu 1948 roku, aresztowało go UB, mama wysyłała mu paczki do więzienia i pieniądze dla jego matki.

Będąc dzieckiem, nie pomyślałaś, że tata cię opuścił?

Nigdy. Kiedy tylko mógł, przyjeżdżał. Nawet tuż przed wrześniem 1939 roku, gdy byłam na wakacjach na wsi. To wtedy przywiózł mi rower. Mamy zdjęcie zrobione razem. Tak właśnie wyglądał tata w cywilnym ubraniu. Siedzimy sobie na trawie. Pogodny, roześmiany. Życie zrobiło z niego bohatera i twardego człowieka, ale z charakteru taki nie był.

Zdzisław, mój kuzyn, aresztowany przez NKWD, dziesieć lat pracował w kopalni złota na Kołymie.

Zdzisław Halcewicz-Pleskaczewski, siostrzeniec Aleksandra Krzyżanowskiego, żołnierz wleńskiej Armii Krajowej, więzień Kołymy.

Życie nie z każdego robi bohatera.

Musiał mieć coś wyjątkowego w sobie. Ludzie z Wilna, którzy stykali się z nim, zawsze mówią o nim z wielką sympatią i czcią.

Po aresztowaniu ojca w 1948 roku już się nie spotkaliście. Ale raz jeden jeszcze pomyślałaś, że widzisz ojca. Pamiętasz?

To było o wiele później, pod koniec lat pięćdziesiątych. U mamy, w Gdańsku, przy ulicy Fahrenheita. Zobaczyłam mężczyznę w ciemnym pokoju. Mama zapytała, czy go poznaję. Krzyknęłam odruchowo: „Tata!”. Ale to nie był on. To był Zdzisław, mój kuzyn, syn siostry ojca, bardzo do niego podobny. W czasie wojny był żołnierzem Armii Krajowej na Wileńszczyźnie. Aresztowany przez NKWD w lipcu 1944 roku przesiedział dziesięć lat w obozach na Kołymie, a kilka lat po zwolnieniu z obozu wrócił do Polski. Wtedy zobaczyłam go po raz pierwszy po wojnie.

Ojciec wówczas już dawno nie żył. Umarł w więzieniu na Rakowieckiej w 1951 roku, 29 września. Miał pięćdziesiąt sześć lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: