- promocja
- W empik go
Olszany. Powrót do domu. Tom 1 - ebook
Olszany. Powrót do domu. Tom 1 - ebook
Mała pomorska miejscowość – jedna z tych, w których wszyscy się znają, a plotki rozchodzą się z prędkością światła. Olszany to jeden z domów, o jakich zwykło się mawiać, że mają duszę. Choć znaleźliby się i tacy, którzy prędzej nazwaliby go nawiedzonym…
Matka Julii odziedziczyła Olszany po ojcu, który w tajemniczych okolicznościach opuścił je niedługo po wojnie i wyjechał z kraju. Zagadkowa historia rodzinnej posiadłości Borowiczów utrudnia sprzedaż domu. Kiedy Julia przeżywa kryzys, wyjeżdża na Pomorze, żeby dać odpocząć myślom i ostatecznie zakończyć sprawę kłopotliwego spadku. Aby to zrobić, Julia musi poznać prawdę o dziadku, ta zaś nierozerwalnie łączy się z pewną tajemniczą historią.
To rodzinna opowieść z tajemnicą w tle, z poszukiwaniem korzeni na Pomorzu. Są życiowe przełomy bohaterki, miłość i uroczy pies Lord... więc co ją odróżnia od innych sag? To, że jest naprawdę dobrze napisana, a to jest wielka zaleta! Wszystko się tutaj ze sobą „klei”, są dobre dialogi, wartka akcja, dobrze narysowane postacie
i okoliczności, czyli to, co nazywamy „klimacikami”. Brawo, Aga! - Małgorzata Kalicińska
Pułapka – zaczynasz czytać i nie oderwiesz się przez kilka godzin. Jest wzruszająco, wesoło, a czasem nawet strasznie. Emocje kipią, życie zaskakuje zwrotami akcji, odsłaniają się sekrety. Julia nieoczekiwanie zderza się z nową miłością w chwili, gdy nie pożegnała jeszcze starej. Czy będzie miała odwagę dokonać życiowej zmiany?
Zawsze powtarzam kobietom: nie bój się, walcz o siebie. Dlatego polecam tę książkę. - Agata Młynarska
To tajemnicza i pełna niezwykłych emocji historia o odkrywaniu własnych korzeni, poszukiwaniu szczęścia i wiary w to, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Autorka udowadnia, że rozliczenie się z przeszłością rodziny jest pierwszym krokiem do wybaczenia sobie i innym. Już dawno nie czytałam tak przejmującej opowieści
o ludziach takich jak my wszyscy, którzy szukają własnego sposobu na pogodne życie. Gorąco polecam! - Ilona Gołębiewska
Agnieszka Litorowicz – Siegert - dziennikarka publikująca artykuły w miesięczniku „Twój Styl”, autorka wywiadów rzek z Ewą Błaszczyk (Lubię żyć) i Agatą Młynarską (Moja wizja), współautorka albumu Boskie matki opowiadającego o macierzyństwie kobiet chorujących na raka.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6740-0 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierwszy raz zobaczyła dom w piątek wieczorem. Zatrzymała auto przy szosie, zarośniętą aleję wiodącą na mały dziedziniec musiała pokonać pieszo. Budynek wyłonił się nagle. Spodziewała się, że będzie ciemny i o wiele niższy. I że będzie brzydki. Nie był. Białe ściany gdzieniegdzie przykryte bluszczem odbijały promienie zachodzącego słońca. Julia zrobiła kilka kroków w tył, stanęła na linii olch wyznaczających granicę podjazdu. Dom miał dwa poziomy i spadzisty dach z czerwonej dachówki. Sto, może sto dwadzieścia metrów kwadratowych. Solidny mur, w dachu zwieńczone łukiem witrażowe okna z bezbarwnego szkła. Wysokie drzewa rosnące po obu stronach rzucały na ściany ruchome cienie. Poczuła, że robi jej się zimno. A przecież było lato. Wiatr niósł od lasu zapach wilgoci. Spojrzała w prawo, przez moment miała wrażenie, że ktoś patrzy na nią zza węgła. Nie, to złudzenie. Odwróciła się i wolno ruszyła w kierunku samochodu. W połowie alei zatrzymała się, by jeszcze raz rzucić okiem na stary budynek. Drzewa dookoła wydały jej się jeszcze wyższe. Jak to możliwe, że taki dom nie może znaleźć właściciela? Spojrzała w górę, ciszę przeciął niepokojący dźwięk. Niektóre ptaki wydają odgłos podobny do ludzkiego krzyku.1. Tydzień wcześniej
– Mamo, jadę na kilka dni na Pomorze. – Julia starała się powiedzieć to możliwie naturalnym tonem.
Tak jak się spodziewała, matka była zdziwiona.
– Na Pomorze? Teraz, kiedy macie tyle spraw związanych ze ślubem?
Oparła czoło o chłodną ścianę, zamknęła oczy. Nie będzie ślubu, to powinna teraz powiedzieć.
– Wszystko jest pod kontrolą, mamo. Muszę wziąć urlop, Jakub nalega. Nie miałam urlopu od trzech lat, dobrze by było...
– Jedziesz z Piotrem? – przerwała Wanda.
– Nie, Piotr ma swoje sprawy, przyda nam się trochę odpoczynku od siebie, nie uważasz? – Julia zdobyła się na swobodny ton, zdumienie matki irytowało ją coraz bardziej. Jeszcze chwila i powie jej prawdę. Więc lepiej się wycofać, póki wzbierające w gardle łzy nie zdemaskują oszustwa. –Mamo, odezwę się później, kurier dzwoni do drzwi, dobrego dnia, pamiętaj, żeby wziąć lekarstwa.
Rozłączyła się. Wiedziała, że matka zamierzała powiedzieć: nie słyszałam dzwonka, jaki kurier? Było jej to obojętne, niech myśli, co chce.
Piotr odszedł dwa miesiące temu. Dokładnie – sześćdziesiąt osiem dni temu. Gdyby Julia nie bała się stracić we własnych oczach jeszcze więcej, każdy z tych dni skreślałaby w kalendarzu czarnym flamastrem. Pozbawione jego obecności wydawały się niepotrzebne, przelewały się przez jej życie jak woda, która nie zostawia w ustach żadnego smaku. Byli razem sześć lat. Pasowali do siebie. Mieli podobne podejście do życia, gust, zainteresowania. Czytali te same książki, słuchali podobnej muzyki, w restauracji zazwyczaj wybierali to samo. Planowali wspólne życie. No i mieli to miejsce – Julia rozejrzała się po mieszkaniu, które urządzała dla nich przez ostatni rok. Teraz podwójność wszystkiego raziła ją, kłuła w oczy. Dwa fotele przy tarasowym oknie, dwie umywalki, dwie garderoby, bo Piotr nie lubił mieszania rzeczy jej i jego. Tak, był poukładany, zawsze wiedział, czego chce. Matka go uwielbiała. Jego energię, odpowiedzialność, poczucie humoru. „Ależ ci się mężczyzna trafił” – mówiła czasem i to były te momenty, kiedy Julia nienawidziła Wandy. „A może to ja trafiłam się jemu” – pytała dobitnie, co matka zbywała wzruszeniem ramion. Nigdy nie ceniła Julii bardziej niż siebie.
Piotr lubił siedzieć w fotelu przy oknie i obserwować barki płynące Wisłą. Albo ogniska na praskim brzegu. Julię to wzruszało. Siadała na poręczy i żartowała z jego skłonności do wpadania w melancholię. W gruncie rzeczy był twardy i praktyczny, ale miał też drugą, łagodną naturę. Skrywał ją nieporadnie, lecz widziała, że głaszcząc psa czy mówiąc o dzieciach znajomych, stawał się kimś innym niż ostry gracz, za jakiego chciał uchodzić w firmie. Nieraz wyobrażała sobie, że na oparciu tego fotela wisi jej biała długa suknia. Że dwie godziny przed uroczystością ona ją wkłada, a Piotr zapina jej na szyi medalion od Wandy... Stop. Nie będzie ślubu, Piotr się wyprowadził. Jak to powiedzieć matce? Julia nie wiedziała.
Otworzyła okno, odkręciła wodę w wannie. Pies domagał się wyjścia, trudno, ona nie ma teraz nastroju, jeszcze natknęłaby się na któregoś z sąsiadów. Kurtuazyjna wymiana zdań byłaby ponad jej siły. Jak wszystko, co oznaczało konieczność kontaktowania się z ludźmi.
– Musisz poczekać, Lordzie. – Uśmiechnęła się do kudłatego olbrzyma. Tylko z nim była szczera. – Bardzo mi źle, wiesz? – szeptała, tuląc się do jego karku.
Często patrzyła mu w oczy i przekonywała: „Nasz pan kłamał – nie kocha nas, przyzwyczaj się, że to skurwysyn”. Teraz Lord położył się na kanapie, a ona usłyszała dzwonek telefonu. Odebrała z ociąganiem.
– Julio, musimy porozmawiać, kiedy będziesz w firmie? – Jakub był poważny, jego głos rzeczowy.
Jej też nie chciało się żartować, choć zwykle, gdy dzwonił tak wcześnie, rzucała coś w stylu: „Już wstałeś czy jeszcze się nie położyłeś?”. Pracowali razem od pięciu lat, przyjaźnili się, choć on był jej szefem.
– Przyjedź dziś w południe, proszę, mam kłopot z twoim klientem.
– Z klientem czy ze mną? – Zanim zdążyła się powstrzymać, w jej głosie zabrzmiała ironia. Oczywiście, domyślała się, że sprawia teraz kłopot Jakubowi. Starała się pracować jak zwykle, ale brakowało jej sił, entuzjazmu. Musiał to widzieć.
– Julia, do licha, co się z tobą dzieje? Stawiasz mnie w głupiej sytuacji, nie wiem, jak reagować, kolejny raz są zastrzeżenia do twojego projektu. Myślę, że powinnaś zrobić sobie przerwę, jesteś przemęczona, jedźcie z Piotrem w jakieś przyjemne miejsce...
– Poczekaj, nie denerwuj się. Masz rację, chyba czas na dłuższy urlop. Sama to czuję, mam jakiś kryzys formy. Marzę, żeby się wyspać i nie robić nic przez tydzień. Dasz radę beze mnie? – Chciała, żeby wypadło to w miarę dowcipnie.
– Cóż, będzie trudno, ale się zepnę – podchwycił jej ton.
Dobrze ją znał, na pewno czuł, że dzieje się coś złego. Ale jemu też nie mogła przyznać się do klęski. Postanowiła, że na razie zachowa rozstanie z Piotrem w tajemnicy. Chciała uniknąć plotek i komentarzy. Nie była pewna, czy umiałaby stawić im czoła. Może po prostu by się załamała, pękła? A takiej nie mogą jej zobaczyć. Więc lepiej udawać, że nic się nie zmieniło.
– Anka cię zastąpi. – Jakub powiedział to tak, że Julia poczuła skurcz w gardle. Wiedziała, że on neutralnym tonem maskuje emocje. W tym przypadku: fascynację.
Anka – oczywiście. „Ma to coś, czego potrzebujemy” – uznał Jakub, kiedy należało zdecydować, czy zdolna stażystka dostanie etat. „Coś, czyli co?” – zaśmiała się wtedy Julia, jeszcze nie czuła zagrożenia. Przecież była asem w jego talii. Dostawała najlepsze zlecenia, klienci płacili większe pieniądze za to, że właśnie ona urządza ich mieszkanie czy dom. A Anka była tylko efektowną praktykantką. „Dixit Dominus Händla, już to słyszałeś? Genialne...” – westchnęła kiedyś, podając mu kawę. Julia była pewna, że dziewczyna wyszukała tytuł w internecie, by tanim kosztem zaimponować Jakubowi. Ale on dał się na to złapać. Zapewnił, że jeszcze tego samego dnia kupi płytę, Anka spojrzała na Julię z wyższością. A teraz ma ją zastąpić. Trudno. Julii w zasadzie wszystko jedno. Byle się stąd oddalić, na chwilę zmienić przestrzeń. Ta, w której teraz żyła, za bardzo nasiąkła Piotrem.
„No to jak, dokąd jedziemy, psie?” – zapytała Lorda kilka dni temu.
Gapił się na nią wielkimi oczami i wtedy przyszła jej do głowy myśl: Olszany.
* * *
Matka wiele razy prosiła ją, by pojechała na Pomorze i zajęła się sprawą domu. Stał opuszczony, wynajmowany od czasu do czasu przypadkowym ludziom. Spadek po ojcu Wandy. Julia znała dziadka z kilku starych fotografii, domu nigdy nie widziała. Był elementem rzadkich wspomnień matki, ale na tyle nieistotnym, że Julia nie czuła nic do miejsca, w którym jej dziadek spędził zaledwie kilka lat życia. Był przesiedleńcem z przedwojennych Kresów. Podobno wyjechał stamtąd jako dwudziestolatek, resztę rodziny zamordowali Niemcy. Po przyjeździe na Ziemie Odzyskane dostał dom w okolicznościach, o których nawet matka wiedziała niewiele. Potem nagle wyjechał, zmienił życie. Dlaczego? Julia nigdy nie była tego ciekawa, a matka nie podsycała jej chęci poznania przeszłości. Tak się złożyło, że mężczyźni w jej rodzinie nie stanowili – zdaniem Wandy – tematu godnego uwagi.
Ojciec Julii okazał się tchórzem, który na wieść o ciąży młodej narzeczonej uciekł gdzie pieprz rośnie. Matka wychowywała ją sama, przy okazji robiąc karierę w medycynie. „W życiu możesz liczyć tylko na siebie, więc zaciskaj pięści i walcz” – powtarzała przy każdej okazji. Julia znała te słowa lepiej niż którakolwiek dziewczynka w jej klasie, a potem w grupie na studiach. „Dlatego masz teraz taką pozycję w pracy” – kwitował z dumą Piotr. Piotr...
Weszła do wanny, kolejny raz zabroniła sobie myślenia o nim. Olszany, co z nimi? Na tym powinna się skupić. Wyobraziła sobie ciemnowłosego mężczyznę ze zdjęcia, które stało na komodzie w domu matki. Ludwik Borowicz – tajemniczy dziadek, zagubiony element życiowej układanki Julii. Umarł za granicą, domu przez lata pilnował jego brat, także przesiedleniec. Ponury introwertyk, z którym Julia dwa razy rozmawiała przez telefon.
Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych przyszedł telegram, że brat dziadka nie żyje, należało zrobić coś ze schedą już wcześniej zapisaną Wandzie. Ale matka wciąż odkładała tę sprawę na potem. Była zajęta – na uczelni, w klinice, w swoim prywatnym gabinecie. Leczyła i wykładała, wyjeżdżała na konferencje i publikowała w fachowych pismach. „Jedź ty, zatrzymaj się tam na trochę, zobacz, o co chodzi, bez przerwy są problemy ze sprzedażą” – nalegała. Julia kilka razy przymierzała się do spełnienia jej prośby, ale to oznaczałoby zostawienie na dłużej pracy i Piotra. On uważał, że wyjazd to strata czasu, że trzeba wynająć na miejscu dobrego agenta, który zajmie się wszystkim. Wanda go posłuchała, przecież Piotr wiedział najlepiej. Jednak dziewczyna z agencji, którą wynaleźli w pobliskim mieście, nie miała im do powiedzenia nic więcej niż: „Niestety, kupiec wciąż się nie pojawił”.
Teraz Julia mogłaby pojechać do Olszan. Niech matka myśli, że w przypływie dobrych intencji chce jej pomóc. Niech myśli cokolwiek, byleby Julia mogła na jakiś czas opuścić to mieszkanie. Może odsprzeda Piotrowi swoją część, zainwestowali w nie wspólnie. A może odkupi i je wynajmie? Na pewno wyrzuci połowę mebli – tych, które miały być jego. Przede wszystkim fotel, który wciąż nim pachnie. A może tylko tak się jej wydaje? Przecież cały świat wciąż pachnie nim...
– Lord, jedziemy na wieś – oznajmiła psu, który na tę wiadomość wesoło zamerdał ogonem.
Nigdy nie mieszkał dłużej poza Warszawą, podobnie jak Julia. Może im się spodoba? Była pewna, że nie, ale wieczorem zadzwoniła do Wandy.
– Trzeba to w końcu załatwić. Jadę sama, zarezerwowałam już pokój w pensjonacie.
– Jesteś pewna? Tak nagle? Może odłóżmy to na jesień? – Matka wciąż była zdziwiona.
– Nie, to postanowione, dogadałam się z Jakubem.
– A z Piotrem? On nie ma nic przeciwko temu?
– Nic. Zupełnie nic – powiedziała Julia.
Akurat to było zgodne z prawdą. Piotr nie mógł już zgłosić do jej życia żadnych uwag. Żadnych poprawek ani sugestii, które z pewnością okazałyby się arcytrafne. Piotr był teraz częścią życia innej kobiety. Julia próbuje kasować go z pamięci, ale Wanda tego nie zrozumie.
– A może chcesz jechać ze mną? – zapytała jeszcze, choć dobrze znała odpowiedź.
– Nie, nie... Mam masę spraw, sama na pewno świetnie wszystko załatwisz – uznała matka i szybko zmieniła temat: jak Julia się tam dostanie? Czy pies jedzie z nią, a może Wanda ma go dopilnować? Gdzie jest ten pensjonat?
Julia zamknęła oczy, starała się mówić tonem niezdradzającym znużenia: Szczecinek, koniec świata, kwadrans drogi od tych całych Olszan. Matka nie musi się fatygować, Lord nie zostaje. W porządku, więc Wanda przygotuje dokumenty, a Julia, skoro chce, niech jedzie i bawi się dobrze. Julia nie chce i na pewno nie będzie bawiła się dobrze, ale okej, może zagrać w tę grę.
– Jasne, mamo. Cieszę się na ten wyjazd – skłamała gładko.2. Czarny Kamień
Pensjonat Czarny Kamień okazał się sporym budynkiem z przeszkloną werandą od strony parku i dużym tarasem wychodzącym na jezioro. Jezioro – wielka podłużna łza, główna ozdoba miasta, które przylgnęło do niego dawno temu i pewnie wciąż się rozrastało. Na pierwszy rzut oka zdradzało ślady niemieckiego pochodzenia – uporządkowany układ ulic, solidne murowane domy, Julia zauważyła to od razu. Park ciągnął się wzdłuż całego północnego brzegu, musiała przyznać, że jest piękny – stary i zadbany. Za granicą miasta zmieniał się w las, który okalał jezioro od południa. Teraz, gdy stanęła na podjeździe pensjonatu, daleko, po drugiej stronie widziała migoczące światła.
– Czy coś tam jest? – zapytała właścicielkę, która wyszła na jej powitanie.
– O tak, mieszkają ludzie, jest kawiarnia i restauracja. Sama pani zobaczy, jak u nas pięknie. – Starsza kobieta uśmiechnęła się. – Stella Radwan – przedstawiła się, mocno uścisnęła dłoń Julii i przywitała się z psem, który wesoło biegał wzdłuż brzegu.
Poprosiła, by chłopak kręcący się przy łódkach przycumowanych obok tarasu zajął się bagażami, i zaprosiła Julię do środka. Lord ruszył za nimi. Przeszły przez ładną werandę. Stały tam dwie kanapy obite jasnym materiałem i niski stolik, na którym paliły się świece. Pachniały kwiaty ułożone starannie w szklanych wazonach. Z głośników sączył się jazz, szare miękkie zasłony wchłaniały delikatny dźwięk trąbki. Julia wybrała pensjonat nieprzypadkowo. Lubiła klimatyczne, butikowe wnętrza kojarzące jej się z filmem Wielki Gatsby. Meble obite mięsistymi materiałami, ciężkie kotary. Miała nowoczesne mieszkanie, ale w podróży zawsze wybierała takie hotele. – Woli pani pokój na piętrze czy niżej? – zapytała Stella i dopiero teraz Julia zauważyła jej nietypowy, jasnozielony kolor oczu. Kobieta miała sporo powyżej sześćdziesięciu lat, ale była ładna.
– Na prawo widziałam małą zatokę. Chciałabym pokój z oknami na tamtą stronę. Podoba mi się kolor drzew, które tam rosną. To buki, prawda? – spytała, szukając czegoś w torebce. Nie doczekała się odpowiedzi, więc podniosła głowę. Stella sprawiała wrażenie zaskoczonej. Trwało to sekundę.
– Zatem apartament numer pięć. Zje pani u nas kolację?
– Chętnie, jeśli macie dobrego kucharza.
– Mam nadzieję, że jest wystarczająco dobry. Kobieta zamknęła księgę meldunkową i lekkim krokiem ruszyła korytarzem na górę. Na piętro prowadziły wyłożone bordowym chodnikiem szerokie schody z ciemnego drewna. Stella podeszła do drzwi w końcu korytarza, otworzyła je ciężkim kluczem i zaprosiła gościa do środka, po czym pożegnała się dyskretnie. Jej zachowanie przypominało maniery właścicielek angielskich pensjonatów, w których Julia bywała nieraz.
Pokój okazał się duży i wygodny, delikatnie pachniał lawendą. Julia zapaliła lampy, ciepłe światło zmiękczyło kontury mebli. Podwójne łóżko przykryte pikowaną kapą było zarzucone poduszkami, dywan chłonął odgłos kroków.
„W porządku – pomyślała. – Da się tu wytrzymać”.
Pies natychmiast zajął miejsce na fotelu pod ścianą. On też był zmęczony sześciogodzinną podróżą w upale. Julia rozpakowała się, wzięła prysznic. Potem otworzyła komputer i przeczytała maile. Nic od Piotra, nic od Jakuba. Oczywiście, a czego się spodziewała? Zła na siebie zamknęła laptop. Uświadomiła sobie, że jest głodna, i postanowiła zejść do restauracji. Lord już spał, ona poprawiła włosy i makijaż, próbowała uśmiechnąć się do odbicia w lustrze. „Jak ty to robisz, że wyglądasz jak licealistka?” – lubił powtarzać Piotr, a ona lubiła ten komplement. Faktycznie, chyba po matce miała gen, który im obu pozwalał odróżniać się od rówieśniczek. Wanda też nie wyglądała na swoje lata... Teraz Julia odpędziła jej wspomnienie, pogłaskała drzemiącego psa i cicho zamknęła drzwi.
Na korytarzu panował półmrok. Schodząc, zatrzymała się w połowie schodów. Przez duże, otwarte okna holu było widać jezioro. Teraz wydawało się czarne, falowało spokojnie. Julia przypomniała sobie widok z własnego okna. Wisła była inna. Rwąca, spieniona i brudna. Patrzyła na nią codziennie, lubiła ją. Także dlatego, że lubił ją Piotr... Nagłe wspomnienie wywołało nieprzyjemny skurcz. Zacisnęła szczęki, zamknęła oczy.
– Coś się stało? – usłyszała nagle z dołu.
Przy kontuarze recepcji stał mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna w jasnych płóciennych spodniach i białej koszuli. Stelli nie było.
– Ach nie, nie, mam migrenę. Ale dziękuję, że pan się zainteresował – odpowiedziała i wzrokiem poszukała drzwi do jadalni.
– Stella przygotowała dla pani kolację w oranżerii – poinformował mężczyzna, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Westchnęła w duchu: no tak, tutaj wszyscy wiedzą wszystko. Podziękowała za informację i odnalazła wejście do pomieszczenia, którego wcześniej nie zauważyła. Letni ogród na wodzie. Szklane rozsuwane ściany, pod stopami deski pomostu. Było już późno, ale ucieszyła się, że może zjeść na powietrzu.
Musiała zaplanować jutrzejszy dzień. Wybrała stolik, z kieszeni sukienki wyjęła kartkę z numerem człowieka, który nazajutrz miał pokazać jej dom. Przechowywał u siebie klucze powierzone przez matkę, mieszkał w pobliżu. Drugi komplet Wanda oddała dziewczynie z agencji. Julia była zdana na ich przewodnictwo. Zerknęła na zegarek – nie ma dziesiątej, można mu wysłać SMS-a. Napisała, że jest na miejscu i proponuje spotkanie rano.
– Przygotowałam coś od siebie, nie z karty. – Stella pojawiła się bezszelestnie, postawiła przed nią tacę z kolacją. – Jeśli będzie pani chłodno, przyniosę koc.
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Julia zauważyła, że kobieta zainteresowała się kartką leżącą na obrusie.
– Wiktor? Wiktor Zajbert? – Stella uśmiechnęła się, a jej zielone oczy błysnęły, odbijając światło świecy palącej się na stole. Przynajmniej tak wydało się Julii. „Jest wścibska”, pomyślała o Stelli, ale przytaknęła:
– Tak. Mam się z nim spotkać jutro. Pani go zna?
– Oczywiście, chyba wszyscy go tu znają. A niektórzy bardzo dobrze. – Stella spojrzała znacząco w kierunku szklanych drzwi. Od ich strony szedł mężczyzna, którego Julia widziała w recepcji. Był dobrze zbudowany, poruszał się energicznie.
– Przeszkodzę tylko na chwilę. – Ukłonił się, gdy dotarł do jej stolika. – Stello, potwierdzam udział w jutrzejszym konkursie. Mam nadzieję, że cię zaskoczę i zdetronizuję. O której mam się stawić? – Miał przyjemny, niski głos. Julia pomyślała, że może być radiowcem albo aktorem. Ale czy w takim miejscu jest jakieś radio? Bo o teatrze mowy nie ma, to pewne.
– Siódma wieczorem będzie w sam raz – zdecydowała Stella i pogroziła mu palcem. – Przygotuj się na ostrą walkę, ja też w tym roku szykuję niespodziankę!
– Nie wygrasz, porzuć nadzieję. – Mężczyzna udał groźny ton i zwrócił się do Julii: – Pani jest szczęściarą, że ma pani okazję jeść ten posiłek. Stella to mistrzyni w kuchni. Zazdroszczę. Jej i pani, bo ta sałatka wygląda na arcydzieło.
Stella westchnęła i uznała, że czas przedstawić pochlebcę gościowi.
– Ksiądz Artur, też dość dobrze gotuje – zażartowała, a on ukłonił się jeszcze raz.
Julia była zaskoczona. Ksiądz?
– Jutro mamy konkurs tart, organizujemy go co rok. Mam nadzieję, że zechce pani zajrzeć do nas wieczorem, na pewno będzie... zabawnie. – Stella odszukała potrzebne słowo.
– Pani z samej Warszawy? – zainteresował się ksiądz.
Musiał widzieć jej auto na parkingu. Przytaknęła, chciała dać im obojgu do zrozumienia, że nie ma ochoty wdawać się w dalszą konwersację.
– No to może poprosimy panią, żeby została jednym z jurorów? W Warszawie znają się na dobrym jedzeniu.
– Daj spokój. Pani ma tu swoje sprawy, zajmij się lepiej pieczeniem, bo w tamtym roku przegrałeś z Klarą o włos. Musisz popracować nad ciastem.
– Klara w tym roku polegnie z kretesem – naburmuszył się ksiądz.
Stella chrząknęła i delikatnie pociągnęła go w kierunku pensjonatu. Julia odetchnęła. W salonie na dole paliły się już wszystkie światła. Było cicho, tylko woda delikatnie odbijała się od bali pomostu. Komórka zasygnalizowała nadejście wiadomości.
„Jestem do Pani dyspozycji od ósmej trzydzieści. Miłego wieczoru. WZ”. Odpisała, że przyjedzie o dziewiątej, umówili się pod domem. Była z siebie zadowolona, sporo dziś załatwiła. Jedząc kolację przygotowaną przez Stellę, wysłała SMS-a do matki – dotarła, nazajutrz spotyka się z Zajbertem oraz z agentką nieruchomości w mieście.
„Jak tam jest?” – odpowiedź Wandy nadeszła natychmiast. Dlaczego się tym interesuje? Julia zastanawiała się, co odpisać, kiedy pojawiła się Stella ze szklanką czegoś parującego i pachnącego.
– Herbata z miodem z lipy. Miód z pobliskiej pasieki, proszę skosztować. I przepraszam panią za Artura, jest trochę natrętny. – Uśmiechnęła się. – Przyjaźni się z Wiktorem Zajbertem od wielu lat – dodała.
– Ksiądz naprawdę dobrze gotuje? – zapytała Julia trochę wbrew sobie. Dlaczego wdaje się w plotki z kobietą, którą zna od dwóch godzin?
– O tak, jest świetnym kaznodzieją i kucharzem. No i żeglarzem, ksiądz proboszcz święcił mu w tamten weekend nową łódkę. Znałam jego matkę, też znakomicie gotowała. Była „zza Buga”, jak to się u nas mówi. Robiła cudowne bliny. Dzisiaj tylko Artur potrafi je odtworzyć, trzeba przyznać. – Wyprostowała się. Najwyraźniej czuła się konkurentką księdza. – Artur szykuje tartę z borowikami i kozim serem, wiem od Klary. Ona ściga się z nim od czterech lat, od kiedy urządzamy konkurs. To fryzjerka, ma zakład przy ratuszu. W ubiegłym roku wygrała, wymyśliła fantastyczny sos z morwy, zaprawiany szafranem. Ale, ale, przepraszam, rozgadałam się...
– Nie szkodzi. Wyjdę jeszcze na spacer z psem. Park jest oświetlony, prawda? – zapytała Julia.
– Tak, jest bezpiecznie. Widzi pani tamto światło na szczycie? – Stella wskazała jasny punkt na lewym brzegu jeziora. – To wieża Bismarcka. Stąd dwadzieścia minut, bardzo ładny spacer. Tam proszę zawrócić, dalej nie ma latarni.
* * *
W pokoju Julia przebrała się w dżinsy i koszulę, włożyła mokasyny. Było po dziesiątej, ale nie czuła już zmęczenia. Dobrze jej zrobiła lekka kolacja Stelli. Naprawdę pyszna.
Zbiegła z psem do holu, w otwartych drzwiach bocznego pomieszczenia dostrzegła chłopaka, który wnosił jej rzeczy do pokoju. Teraz prasował białe obrusy. „Pewnie na jutrzejszy konkurs”, pomyślała. Chłopak skinął głową, uśmiechnęła się do niego. Choć nie zamienili słowa, wydawał się jej sympatyczny.
Na zewnątrz wciąż było ciepło, ale powietrze przenikała wilgotna świeżość. Julia przypięła smycz i Lord posłusznie ustawił się przy nodze. Piotr go dobrze wytresował – przemknęło jej przez głowę i znowu poczuła ucisk w gardle. Nie, nie chce teraz o tym myśleć. Chce iść na spacer. Miała przed sobą szeroką ścieżkę obsadzoną potężnymi drzewami, latarnie oświetlały ją delikatnym światłem.
– Chodź, idziemy do wieży. – Pociągnęła lekko smycz, a Lord zaszczekał, jakby świetnie znał cel wyprawy.
Dotarli tam szybciej, niż przewidziała Stella. „Być może ludzie tutaj chodzą w innym tempie”, pomyślała Julia.
Wieża stała na szczycie niewielkiego wzniesienia. Solidna, czworoboczna budowla z kamienia. Imponująca masywnością i wysokością. Jaki mógł być cel wybudowania jej tutaj, na skraju miasta? Może chodziło o panoramę na jezioro? Pod szczytem zainstalowano taras widokowy. Za późno i zbyt ciemno, żeby tam wchodzić. Julia puściła psa ze smyczy, usiadła na jednej z ławek ustawionych u stóp wzniesienia. Była sama. Wiatr od czasu do czasu poruszał trzciny przy brzegu.
„Co ja tu robię?” – zastanowiła się. Tak bardzo chciałaby teraz siedzieć w którejś z ulubionych kawiarni w Warszawie, z Piotrem. W takie ładne wieczory zazwyczaj wychodzili na spacer bulwarem, po drodze zatrzymywali się, żeby spędzić pół godziny w knajpce, wypić herbatę albo kieliszek martini. Rozmawiali, spotykali znajomych albo po prostu każde z nich czytało swoją książkę.
Brakuje jej tego, nie ucieknie przed tym uczuciem. Brakuje jej jego bliskości, dotyku, wspólnych śniadań... Poczuła łzy nabiegające do oczu. Chciała je powstrzymać, ale przecież nikt jej tu nie widział. Przed nikim nie musiała udawać, kłamać, że nic się nie stało. Stało się. Piotr ją zdradził, oszukał, upokorzył. Był jej wielkim szczęściem i sukcesem, gwarancją stabilnej przyszłości. I co? Zniknął.
Przeprosił, jakby przepraszał za rozlanie kawy na dywanie, i wyszedł z ich wspólnego domu. „Każdy ma prawo się zakochać, to dopada znienacka, zwala z nóg...”. Cóż za głupie, infantylne tłumaczenia. Dziewczyna, która zabrała Piotra, nie miała prawa zaistnieć w ich świecie. Wszystko już było zaplanowane, gotowe na ich wspólną przyszłość. Sypialnia, dwa miejsca na parkingu, filiżanki z ich imionami w kuchennej szafce. Co z tym będzie? Co Julia ma teraz zrobić?...
W ciszy usłyszała swój szloch. Przestraszyła się. Nie lubiła oznak własnej słabości, ale przecież teraz musiała przyznać – przegrała, została z niczym. Jak ma żyć, skoro wyobrażenie przyszłości boli ją tak samo jak wspomnienia? Właściwie ma tylko „teraz”. Siedzi w tym dziwnym, obcym miejscu, może liczyć jedynie na siebie. Ewentualnie na Lorda, który znowu się gdzieś zapodział. Czy wszyscy muszą ją zostawiać samą? Czy już nikomu nie jest potrzebna? Pies pojawił się nagle, coś musiało go spłoszyć. Julia wstała, rozejrzała się dookoła. Nikogo nie było, ale Lord najwyraźniej chciał już wracać. Zbliżała się jedenasta, odgłosy miasta ucichły zupełnie.
W pensjonacie wciąż paliły się światła. Na podjeździe stał terenowy samochód, wysoki mężczyzna wyjmował coś z bagażnika. Mijając go, Julia poczuła zapach dobrej wody toaletowej. Po chwili mężczyzna wszedł do środka, postawił na kontuarze skrzynkę. Był przystojny, choć z pewnością dawno przekroczył sześćdziesiątkę. Miał gęste, dobrze ostrzyżone siwe włosy. I doskonale dobrane oprawki okularów.
– Kochany mój, chciało ci się jechać o tej porze? – Stella, która pojawiła się w holu, uściskała go serdecznie.
– Przywiozłem ci wino na jutro. – Ucałował ją w oba policzki.
Julia usłyszała jeszcze, że Stella zaprasza przybysza na taras. Nie chciał zostać, ale przekupiła go obietnicą degustacji najlepszej szarlotki, jaką upiekła w tym roku. Mężczyzna roześmiał się, ona zawróciła do kuchni po ciasto. Przechodząc obok Julii, szepnęła:
– To ojciec Wiktora Zajberta.
W tej samej chwili z bocznego pokoju wyszedł chłopak prowadzący Lorda.
– Och, przepraszam, na chwilę straciłam go z oczu. Nie zrobił bałaganu? – zapytała Julia.
Kątem oka dostrzegła stertę uprasowanych śnieżnobiałych obrusów. Chłopak pokręcił przecząco głową, pogłaskał psa.
– Wojtek nie mówi. – Stella, niosąca talerz z ciastem, zatrzymała się przy nich. – Ale jest bardzo zdolny i jeszcze zawojuje świat. Wszyscy go uwielbiamy. Udał się spacer?
– Tak, dziękuję. Co to właściwie za wieża?
– Ach, nasz zabytek. Właściwie nasz, nie nasz. Niemcy zbudowali ją ku czci kanclerza Bismarcka. Proszę sobie wyobrazić, że na Pomorzu Zachodnim było takich prawie trzysta i podobno w każde urodziny kanclerza na szczycie wszystkich palono ogień. Ależ to musiało pięknie wyglądać z góry! Ale wtedy chyba nie było jeszcze samolotów, o dronach nie mówiąc – zastanowiła się Stella. Wojtek, wciąż stojący z nimi, znów energicznie zaprzeczył. – Czyli nie było, jemu można wierzyć. Dużo tu takich smaczków, przekona się pani.3. Wiktor
Była w Olszanach dwadzieścia minut przed dziewiątą. Z miasta jechała krótko, w Warszawie tyle zajmuje jej przejazd z Powiśla do firmy w Wilanowie. Po drodze, zmierzając do domu Ludwika Borowicza, przyglądała się nielicznym budynkom i zastanawiała, w którym mieszka Wiktor Zajbert. Wiedziała, że jego dom sąsiaduje z posiadłością dziadka, ale w takich dziurach wszyscy są sąsiadami. Zajbert to weterynarz i niezwykle uprzejmy człowiek – tyle powiedziała jej matka. Skąd go wytrzasnęła? Nieważne. Ten człowiek po prostu miał oddać klucze i pokazać dom.
Julia zaparkowała znowu na skraju drogi i przyszło jej do głowy, że na działkę Borowicza na pewno prowadzi jakiś inny dojazd, w końcu ludzie także i tu musieli używać samochodów. Pies pobiegł przodem, ona wolnym krokiem przemierzała aleję prowadzącą na dziedziniec. Gdy szła tędy wczoraj wieczorem, panował półmrok, nie zauważyła, że krzewy rosnące wzdłuż szerokiej ścieżki to kwitnące niebiesko pruszniki. Znała tę roślinę, poleciła kilku klientom jako ozdobę tarasu, ale teraz pierwszy raz widziała ją w warunkach naturalnych. Pruszniki rzadko przetrzymują mrozy, być może tutaj zimą jest cieplej. Nigdy nie była zimą w tych stronach... Za prusznikami rosły dzikie róże, pachniały intensywnie. Lato wchodziło w najgorętszą fazę. Julia spojrzała w niebo. Było turkusowe, bez jednej chmury.
Dotarła na dziedziniec, teraz dom wydał jej się mniejszy. Szyby były czyste, odbijały promienie słońca szybko wznoszącego się w górę. Podeszła do szerokich schodów prowadzących na ganek. Solidne, kamienne, zamknięte z obu stron kutą balustradą. Dobrze, że włożyła buty na płaskim obcasie. Między kamieniami były spore przerwy, akurat takie, jakie niszczą obcasy szpilek. Z większości wystrzeliwały kępy trawy, najwyraźniej od dawna nikt nie postawił tu stopy. Julia pokonała kilka stopni, stanęła przed drzwiami. Duże, z ciemnego drewna, osadzone w lekko zniszczonej, ale solidnej ościeżnicy. Położyła dłoń na żelaznej klamce. Była przyjemnie chłodna.
– Proszę wziąć klucz i wejść do środka.
Odwróciła się nagle, nie usłyszała wcześniej, że ktoś nadchodzi. Mężczyzna był wysoki i jasnowłosy. Niewiele więcej mogła zobaczyć, ponieważ stał w ostrym słońcu.
– Jestem Wiktor Zajbert. – Podszedł bliżej, wyciągnął dłoń na powitanie. – Mam nadzieję, że pani nie przestraszyłem.
– Nie jestem tchórzliwa – odpowiedziała i również się przedstawiła.
Spojrzała w jego twarz. „Jest opalony i przystojny” – zauważyła. Natychmiast przypomniała sobie mężczyznę, który przywiózł wczoraj wino dla Stelli. Tak, są podobni.
– Dziękuję, że zechciał pan poświęcić mi swój czas, w końcu mamy weekend. – Zdjęła przeciwsłoneczne okulary, zdobyła się na uśmiech.
– To nie jest wielkie poświęcenie. Mam pracę, w której wolne weekendy to luksus – stwierdził i zapytał, czy Julia chce od razu wejść do środka, czy woli obejrzeć działkę.
Poprosiła, żeby otworzył dom. Pokonując po dwa schody naraz, znalazł się na ganku, wprawnym ruchem przekręcił klucz, pchnął lekko drzwi.
– Niech pan prowadzi – zachęciła Zajberta i ruszyła za nim.
Znaleźli się w obszernym, ciemnym korytarzu. Chłód miał ostry zapach starego drewna. Po lewej stronie były zamknięte drzwi do dwóch pomieszczeń, po prawej uchylone, prawdopodobnie do kuchni. Dalej Julia dostrzegła schody na górę. Zajbert zapalił światło.
– Dawno tu nie byłem – powiedział i rozejrzał się dookoła.
– Czy ktokolwiek oglądał ten dom w ostatnim czasie? – zapytała i nacisnęła klamkę drzwi do pokoju po lewej stronie.
– Było kilku zainteresowanych, ostatni może pół roku temu. – Zajbert podszedł do okna w dużym, kwadratowym pokoju, otworzył je szeroko. Do wnętrza wpadło świeże powietrze pachnące dzikimi różami. – Nie ma zbyt wielu chętnych na tę posiadłość. – Odwrócił się, spojrzał na nią bez uśmiechu. Miał jasnoniebieskie oczy, dość mocne rysy twarzy. I coś zuchwałego w spojrzeniu.
– Jak pan myśli, dlaczego? Mam wrażenie, że to ładny dom. I nie jest zniszczony. Trochę się na tym znam.
– Pani jest architektem? – zmienił temat, nie odpowiadając na jej pytanie. Otworzył drzwi do kolejnego pomieszczenia, przepuścił ją w progu.
– Architektem wnętrz. Urządzam ludziom mieszkania – odpowiedziała.
W kącie pokoju, na drewnianej podłodze, zauważyła dziwny ślad.
– To po obramowaniu pieca. Kiedyś były tu kaflowe piece, pani dziadek rozebrał wszystkie z wyjątkiem jednego, który odremontował, zobaczy go pani na górze – wyjaśnił Zajbert.
Przeszli do kuchni i Julia nagle poczuła wielką ochotę na kawę. Uśmiechnęła się do siebie – jej mózg działa jak automat. Mężczyzna spojrzał na nią pytająco.
– Kuchnia zawsze kojarzy mi się z dobrą kawą. – Wzruszyła ramionami.
– Jeśli pani zaczeka, przyniosę dwie filiżanki espresso. Mieszkam obok, to potrwa moment – zaproponował, ale Julia odmówiła.
Nie nalegał, więc poprosiła, by pokazał jej piętro.
Na górze były cztery niewielkie pokoje. Wszystkie puste i wysprzątane, podobnie jak pomieszczenia na dole. Kto dbał o dom? Ktoś z agencji, a może Zajbert? Nie, on ma przecież swoje sprawy.
– Słyszałam, że jest pan weterynarzem. – Julia oparła się o parapet, spojrzała na niego z dystansu kilku kroków.
Mężczyzna stał w drzwiach. W niebieskiej koszuli i dżinsach wyglądał na niewiele ponad trzydzieści lat.
– Rzeczywiście. Znam wszystkie zwierzęta w okolicy i chyba mam u nich nie najgorsze notowania – zażartował. Wyglądał na pewnego siebie. Po domu poruszał się tak, jakby był tu gospodarzem. Teraz wycofał się w głąb korytarza, skrzypnęły kolejne drzwi. – Proszę podejść tutaj, coś pani pokażę.
Ostatni pokój był jedynym, w którym stały meble. Mosiężna rama łóżka, nocna szafka z ciemnego palisandru i biurko. W rogu piec. Duże kafle z wypalanej gliny miały piękny kolor zgniłej zieleni. Julia podeszła, położyła dłoń na jednym z nich. Był gładki i zimny. Na bocznej ścianie, nad drzwiczkami do paleniska, zauważyła drugie, większe, zamykane na żeliwny, ozdobny skobel.
– Co to jest? – zainteresowała się, a Zajbert stanął za nią i ostrożnie uchylił drzwiczki.
Przewyższał ją o głowę, pachniał perfumami, których nie lubiła. I czymś jeszcze. Sianem? A może wiatrem? Ten zapach ją drażnił.
– W tym miejscu trzymało się potrawy, żeby nie ostygły przed podaniem na stół. Ludzie zza Buga nazywali ten schowek dochówką.
– Pana rodzina też jest stamtąd? – zapytała i zaraz tego pożałowała. Cały ten Wiktor jeszcze pomyśli, że się nim interesuje.
– Nie. Zupełnie nie – powiedział zdawkowo, a Julia nawet się ucieszyła, że nie podjął tematu.
– Ten piec jest piękny. – Jeszcze raz dotknęła kafli, które wyglądały jak lakierowane.
– Prawda? Chyba pani dziadek też tak myślał i dlatego go zostawił. – Zajbert spojrzał w górę na wieńczący szczyt pieca rząd węższych, ozdobnych kafli przeciągnął po nich dłonią.
„Ręce ma zbyt delikatne jak na weterynarza”, pomyślała Julia.
– Kiedy robotnicy rozbierali piece – podjął Zajbert – na dole, pod listwami okalającymi podstawę, znaleźli zdjęcia, prawdopodobnie Niemców, którzy tu kiedyś mieszkali. Tak samo było w wielu innych domach w okolicy. – Zawiesił głos, chciał sprawdzić, czy informacja ją interesuje.
– Ciekawe. Po co Niemcy to robili? Po co chowali tam zdjęcia?
– Nie wiem, może chcieli zostawić po sobie ślad, a może myśleli, że kiedyś tu wrócą? Prawdopodobnie te fotografie były dla nich symbolem związku z domem. – Zajbert wyjrzał przez okno, z dołu usłyszeli dziwny hałas. – To pani pies. Buszuje w krzakach jałowca. – Zaśmiał się.
– Wariat. Niech się wyhasa. W Warszawie nie ma tyle miejsca do biegania. Jak pan ocenia techniczny stan domu?
– Działa kanalizacja, instalacja elektryczna jest w porządku. – Zajbert wrócił do rzeczowego tonu. – Dach wymaga remontu, ale w zasadzie można tu zamieszkać od zaraz. Najgorzej jest z ogrzewaniem. Pani dziadek najwyraźniej znał się na technice, chciał zamontować centralny piec w piwnicy. Ale jak pani zapewne wie, mieszkał w Olszanach zaledwie dwa lata, nie zdążył dokończyć inwestycji. Jego brat zainstalował tu potem jakąś prowizorkę. Jeśli pani chce, pokażę pani, jak to wygląda, ale musimy zejść na dół – powiedział.
Julię zastanowiło, jak dobrze ten człowiek zna historię jej rodziny. Ona nie miała pojęcia ani o talentach, ani o zaradności dziadka... Zrezygnowała z oglądania piwnicy, wyszli na zewnątrz.
– Ogród był kiedyś piękny, na tyłach jest stary sad, a za nim las. Chodźmy. – Zajbert zszedł po kamiennych stopniach, zawołał psa. Lord ochoczo pobiegł za nim. Julia obeszła dom od wschodniej strony, między drzewami zauważyła szeroki pas ziemi zarośnięty trawą.
– Była tu kiedyś inna droga?
– Tak. Do domu można było dojechać od strony lasu, potem nikt tej drogi nie używał. Ta asfaltowa od frontu jest wygodniejsza, choć nie dochodzi pod samo wejście – wyjaśnił. Pokazał jej mały murowany budynek gospodarczy i inny, z wielkimi drewnianymi drzwiami, w którym kiedyś mieściła się stajnia. Sad ciągnął się daleko pod ciemną ścianę starych świerków.
– Niech mi pan powie, dlaczego nikt nie chce kupić tego domu? – zapytała poważnie, kiedy znowu znaleźli się na ganku.
Zajbert długo milczał.
– Myślę, że o to powinna pani pytać w agencji – powiedział, jakby chciał ją zbyć.
Trochę ją irytował. Matka twierdziła, że jest sympatyczny, a Julia miała wrażenie, że ten mężczyzna traktuje ją protekcjonalnie.
– Idę zamknąć okna. Jeśli jeszcze kiedyś będę mógł się przydać, proszę dzwonić – powiedział i zniknął w głębi domu.
Usłyszała trzask domykanych okiennic, postanowiła, że zostanie tu trochę, gdy Zajbert odejdzie.
– Proszę. – Uśmiechnął się, podając pęk kluczy z ciężkim brelokiem.
– Dziękuję, że mogłyśmy na pana liczyć – powiedziała w imieniu swoim i Wandy.
– Możecie dalej. – Spojrzał jej przelotnie w oczy i energicznym gestem przeczesał jasne włosy, które opadały mu na czoło.
Julia zauważyła, że na lewej ręce ma złotą obrączkę. Dlaczego na lewej?
Gdy Zajbert ruszył aleją w stronę głównej drogi, ona przywołała Lorda. Pies wbiegł po schodach i zatrzymał się w progu.
– No chodź – zachęciła go, żeby wszedł do środka.
Ale Lord się nie ruszył.