Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Olsztyńskie Serca - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 lipca 2025
10,00
1000 pkt
punktów Virtualo

Olsztyńskie Serca - ebook

Przyjechał z Warszawy, by realizować prestiżowy projekt i jak najszybciej wracać do wielkiego miasta. Spotkał ją – lokalną artystkę, która była jak dusza Olsztyna: nieokiełznana, pełna pasji i uparcie broniąca wartości tego miejsca. Z góry skazani na konflikt, Maurycy i Wanda muszą znaleźć sposób, by pracować razem. Czy różnice, które ich dzielą, okażą się murem nie do przebicia? A może właśnie w tych kontrastach, nad pięknym jeziorem Ukiel, odnajdą nie tylko artystyczne porozumienie, ale i niespodziewaną miłość?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
Rozmiar pliku: 256 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Maurycy wcisnął przycisk na pilocie, a szyba jego lśniącego, grafitowego SUV-a zjechała w dół z cichym sykiem. Powietrze, które wpadło do klimatyzowanego wnętrza, było… inne. Gęstsze, pachnące wilgotną ziemią, igliwiem i czymś nieuchwytnie słodkawym, co podejrzewał, że mogło być kwitnącą lipą albo po prostu wyziewami z jeziora. Jeziora Ukiel, jak poinformowała go nawigacja głosem znudzonej urzędniczki. Zmarszczył lekko nos. Zdecydowanie wolał miejski, warszawski koktajl spalin, perfum i kawy z modnej sieciówki.

Wysiadł z samochodu, rozprostowując nogi po podróży, która dłużyła mu się niemiłosiernie. Nie żeby droga była zła, wręcz przeciwnie – nowa ekspresówka była zaskakująco dobra. Problemem było to, dokąd prowadziła. Do Olsztyna. Stolica Warmii i Mazur. Brzmiało całkiem dumnie, ale dla Maurycego Przybysza, wschodzącej gwiazdy stołecznej pracowni architektonicznej „Forma i Funkcja”, był to synonim prowincji. Zesłanie. Konieczność, którą trzeba odbębnić, żeby wspiąć się na kolejny szczebel kariery.

Rozejrzał się. Stał na lekko wyboistym parkingu tuż przy linii brzegowej jeziora. Woda marszczyła się pod wpływem delikatnego wiatru, łapiąc w swoje drobne fale popołudniowe słońce. Po drugiej stronie majaczył las, gęsty i ciemnozielony. Gdzieś w oddali przepłynęła samotna żaglówka. Cisza była niemal ogłuszająca, przerywana jedynie świergotem ptaków i szumem trzcin. Dla kogoś innego mógłby to być idylliczny obrazek. Dla Maurycego był to obrazek… nudny. Zbyt spokojny. Zbyt zielony.

Spojrzał na budynek, który był celem jego przyjazdu. Stary, nieco zapuszczony obiekt gastronomiczno-wypoczynkowy z czasów słusznie minionych. Widział w nim potencjał, owszem – jego zadaniem było przecież wydobycie go i przekształcenie w nowoczesną, luksusową perełkę, która przyciągnie odpowiednią klientelę. Ale teraz widział głównie zmurszałe drewno, łuszczącą się farbę i architekturę, która krzyczała „późny Gierek spotyka wczesnego Balcerowicza”. Westchnął. Przynajmniej lokalizacja była dobra. Widok na jezioro zawsze podnosił wartość nieruchomości.

Wyjął z kieszeni telefon, żeby sprawdzić zasięg. Dwie kreski. Typowe. W Warszawie miałby pełny pakiet LTE+, a tutaj musiał cieszyć się z tego, że w ogóle może wysłać maila. Wybrał numer do swojego szefa.

– Szefie? Maurycy Przybysz. Tak, dojechałem. Wszystko w porządku – zaczął, starając się, by jego głos brzmiał entuzjastycznie, a przynajmniej profesjonalnie. – Tak, jestem na miejscu. Budynek… cóż, wymaga pracy, dokładnie jak w dokumentacji. Sporo pracy. Ale lokalizacja jest… – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – …malownicza. Tak, malownicza to dobre słowo.

Słuchał przez chwilę odpowiedzi, przytakując.

– Oczywiście, plan mam ze sobą. Zaczynam od jutra z samego rana. Tak, spotkanie z lokalnym wykonawcą umówione. Spokojnie, szefie, ogarnę to. To tylko kilka miesięcy. Szybka akcja i wracam do prawdziwego świata – uśmiechnął się lekko do słuchawki, choć nikt nie mógł tego zobaczyć.

Rozłączył się i ponownie spojrzał na jezioro, tym razem z większą determinacją. Kilka miesięcy. Szybki, sprawny projekt. Zero sentymentów, zero angażowania się w lokalne klimaty. Przyjechał tu pracować, a nie zachwycać się widokami czy wdychać zapach igliwia. Musiał tylko przetrwać tę „malowniczość”, zrobić swoje i wracać do Warszawy, gdzie czekały na niego prawdziwe wyzwania, prawdziwe życie i, co najważniejsze, prawdziwa kawa. Olsztyn? Dla niego to był tylko przystanek w drodze na szczyt. Trochę zbyt zielony i zdecydowanie zbyt cichy przystanek.

- - -

Nieco dalej wzdłuż brzegu Jeziora Ukiel, tam gdzie linia lasu podchodziła bliżej wody, a ścieżka stawała się mniej wydeptana, panował zupełnie inny mikroklimat. Tutaj cisza nie była ogłuszająca, lecz pełna dźwięków – delikatnego plusku falek uderzających o kamienie, dalekich pokrzykiwań perkozów, szelestu wysokich trzcin kołysanych przez ten sam wiatr, który Maurycemu wydawał się jedynie mdły. Dla Wandy Zalewskiej była to muzyka.

Stała pośród rozstawionych narzędzi, kawałków drewna o fantazyjnych kształtach i puszek z farbą, ubrana w poplamiony wieloma kolorami kombinezon roboczy i ciężkie, ubłocone trapery. Rude, niesforne loki wymykały jej się spod niedbale zawiązanej na głowie chustki, a na policzku miała smugę turkusowej farby, której najwyraźniej nie była świadoma. Całym swoim jestestwem skupiona była na dziwacznej, wysokiej na jakieś dwa metry konstrukcji przed nią. Była to plenerowa rzeźba, w której splatały się wygładzone przez wodę konary, powyginane kawałki metalu przypominające sitowie i kilka elementów z barwionego szkła, które łapały popołudniowe słońce, rzucając na trawę ruchliwe, kolorowe plamy.

Wanda właśnie energicznie szlifowała kawałkiem papieru ściernego jeden z drewnianych łuków, mrucząc coś pod nosem – melodię zasłyszaną w radiu albo może słowa jakiejś starej warmińskiej przyśpiewki. Co chwila przerywała, cofała się o krok, przekrzywiała głowę, mrużyła oczy, oceniając efekt. Jej ruchy były pewne, choć dalekie od eleganckiej precyzji architekta. Były raczej zamaszyste, pełne pasji i fizycznego zaangażowania. Widać było, że kochała tę pracę, tę walkę z materią, by nadać jej kształt zgodny z wizją pulsującą w jej głowie. Wizją inspirowaną tym właśnie miejscem – fakturą kory starych drzew, grą światła na wodzie, kształtem chmur nad jeziorem.

To miejsce miało duszę. Wanda czuła ją w każdym powiewie wiatru, w zapachu żywicy i wilgotnej ziemi, w sposobie, w jaki słońce kładło się na wzgórzach po drugiej stronie Ukielu. Nie potrafiłaby żyć gdzie indziej. Próbowała kiedyś – krótki, nieszczęśliwy epizod studiów w dużym mieście – ale czuła się tam jak roślina wyrwana z rodzinnej gleby. Tutaj, nad jeziorem, wśród znajomych krajobrazów, była u siebie. Nawet jeśli oznaczało to wieczną walkę o zlecenia i ciągłe liczenie każdego grosza na czynsz za jej malutką galeryjkę na olsztyńskiej Starówce.

Odstawiła papier ścierny i sięgnęła po pędzel zanurzony w puszce z ciemnozieloną farbą. Zaczęła delikatnie malować metalowe „sitowie”, nadając mu głębię i bardziej naturalny wygląd. Jej twarz złagodniała, malując, wydawała się niemal medytować. Chaos jej prowizorycznego warsztatu zdawał się znikać, gdy skupiała się na detalu. Każde pociągnięcie pędzla było jak szept, rozmowa z tworzonym dziełem.

Nagle potknęła się lekko o wystający korzeń, zachwiała, ale zamiast upaść, zrobiła zgrabny półobrót, odzyskując równowagę z uśmiechem. Rzuciła korzeniowi krótkie, rozbawione spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „Ty mały łobuzie, chciałeś mnie podejść?”. Zaraz jednak wróciła do pracy, do swojego świata utkango z drewna, metalu, farby i warmińskiego powietrza. Nie miała pojęcia, że zaledwie kilkaset metrów dalej, przy przyszłym „luksusowym obiekcie”, stoi mężczyzna, dla którego ten sam krajobraz jest jedynie „malowniczym”, ale irytującym tłem dla jego wielkich, warszawskich ambicji. Na razie ich światy istniały równolegle, oddzielone niewidzialną barierą perspektywy i kilku kępami nadbrzeżnych zarośli. Wanda, zanurzona w swojej twórczej pasji, była szczęśliwa. Przynajmniej na tę chwilę.

- - -

Następnego dnia, po niezbyt dobrze przespanej nocy w wynajętym apartamencie, który okazał się być „urokliwie zlokalizowany” (czytaj: nad głośną pizzerią), Maurycy postanowił zmierzyć się z Olsztynem na własnych zasadach. Co oznaczało próbę odnalezienia cywilizacji w postaci przyzwoitej kawy i być może jakiegoś sklepu, w którym mógłby kupić coś innego niż lokalne specjały pokroju sękacza czy miodu pitnego. Wsiadł do swojego grafitowego SUV-a, czując się jak pancernik wpływający na nieznane wody, i skierował się w stronę centrum.

Pierwsze zderzenie z olsztyńską rzeczywistością nastąpiło na ulicy Partyzantów. Korek. Nie taki warszawski, epicki, paraliżujący całe dzielnice, ale uporczywy, powolny, jakby samochody przed nim zapomniały, do czego służy pedał gazu. Leniwie tocząca się rzeka blachy, przerywana co chwila przez autobusy miejskie, które zdawały się mieć pierwszeństwo absolutne, niczym święte krowy. Maurycy zacisnął dłonie na kierownicy, czując narastającą irytację. W Warszawie o tej porze byłby już po drugiej kawie w swoim ulubionym miejscu, tym z zielonym logo i syreną, gdzie barista znał jego zamówienie na pamięć. Tutaj tkwił za zdezelowanym Oplem Astrą, z którego rury wydechowej wydobywały się podejrzane kłęby dymu, słuchając w radio lokalnej stacji grającej disco polo. Koszmar.

W końcu udało mu się dotrzeć w okolice Starówki i cudem znaleźć miejsce parkingowe, które nie wymagało chirurgicznej precyzji przy wjeździe ani opłaty jak za złoto. Wysiadł, rozglądając się nieufnie. No dobrze, kamieniczki były odnowione, bruk nawet równy, ale gdzie, na litość boską, była jakaś porządna kawiarnia? Mijał szyldy „Kawa po Warmińsku”, „Regionalne Smaki”, „Pierogarnia u Krysi”. Zgroza. Przecież chciał tylko zwykłe, podwójne espresso z odrobiną spienionego mleka sojowego, a nie regionalny eksperyment w filiżance z Cepelii. Przyspieszył kroku, lustrując witryny z determinacją godną poszukiwacza skarbów. Nic. Tylko małe, przytulne (czytaj: ciasne i pachnące szarlotką) lokale, które wyglądały, jakby czas zatrzymał się w nich gdzieś w latach dziewięćdziesiątych.

Westchnął ciężko i postanowił przynajmniej zorientować się w topografii miejsca, w którym miał spędzić najbliższe miesiące. Wyciągnął telefon, żeby sprawdzić mapę, ale słońce odbijało się od ekranu, a wąskie uliczki zdawały się prowadzić donikąd, zapętlając się w absurdalny labirynt. Miał wrażenie, że przeszedł już trzy razy obok tego samego sklepu z pamiątkami, oferującego magnesy z Baba Jagą na tle zamku. Skręcił w uliczkę, która według mapy miała go zaprowadzić z powrotem w stronę głównego placu, ale zamiast tego znalazł się na małym, cichym dziedzińcu z łuszczącym się tynkiem i sznurami z praniem.

– Nie do wiary – mruknął pod nosem, cofając się niezgrabnie. – Jak można zaprojektować miasto w tak chaotyczny sposób? Gdzie tu jest jakaś logika? Jakiś urbanistyczny zamysł?

W Warszawie wszystko było jasne. Aleje, przecznice, siatka ulic. Może i korki większe, ale przynajmniej człowiek wiedział, gdzie jest i dokąd zmierza. Tutaj czuł się jak zagubiony turysta we własnym kraju. Potknął się lekko o wystającą płytę chodnikową, ratując swoje nieskazitelne, skórzane półbuty przed bliższym kontaktem z olsztyńskim brukiem. Rzucił chodnikowi pełne urazy spojrzenie. Nawet nawierzchnia zdawała się być przeciwko niemu.

W końcu, po kolejnych dziesięciu minutach błądzenia, podczas których minął chyba wszystkie możliwe zaułki Starego Miasta, udało mu się wyjść na plac z Wysoką Bramą. Stanął na chwilę, próbując złapać oddech i opanować rosnącą frustrację. Wokół niego toczyło się leniwe, małomiasteczkowe życie. Ludzie spacerowali niespiesznie, ktoś karmił gołębie, z pobliskiej lodziarni dobiegał gwar dzieci. Dla Maurycego ten spokój był irytujący. Ten brak pośpiechu, ta nonszalancja. Czy nikt tu nie miał nic pilnego do zrobienia?

Spojrzał na zegarek. Stracił prawie godzinę na bezsensowną włóczęgę i poszukiwanie nieistniejącej kawy. Zdecydowanie potrzebował czegoś mocnego. Może jednak ta „Kawa po Warmińsku” nie była takim złym pomysłem? Skrzywił się na samą myśl. Nie. Jeszcze nie był gotów na takie kompromisy. Zawrócił w stronę samochodu, czując się pokonany przez plątaninę brukowanych uliczek i brak globalizacji w lokalnym wydaniu. Olsztyn 1, Maurycy 0. Westchnął ponownie, tym razem głośniej. To będą bardzo długie miesiące.

- - -

Podczas gdy Maurycy toczył swoją prywatną batalię z olsztyńską urbanistyką i niedoborem kofeiny spełniającej jego warszawskie standardy, zupełnie inna energia pulsowała w innej części miasta. Na rozległym placu, częściowo zacienionym przez stare kasztanowce, rozłożył się sobotni targ staroci – tętniący życiem, chaotyczny i cudownie nieprzewidywalny mikrokosmos, w którym Wanda Zalewska czuła się jak ryba w wodzie. A może raczej jak sroka buszująca w poszukiwaniu błyskotek.

Przeciskała się między straganami uginającymi się pod ciężarem historii zaklętej w przedmiotach – od porcelanowych lalek z pustym spojrzeniem, przez stosy winylowych płyt, po zardzewiałe narzędzia rolnicze i kryształy pamiętające czasy Gierka. Powietrze pachniało kurzem, starą tekturą, odrobiną naftaliny i, gdzieś z oddali, smażoną kiełbasą. Wokół panował gwar rozmów, targowania się, śmiechu i nawoływań sprzedawców zachwalających swoje skarby. Dla kogoś takiego jak Maurycy byłby to pewnie kolejny przejaw prowincjonalnego chaosu. Dla Wandy – symfonia możliwości.

Z jaskrawą, płócienną torbą przewieszoną przez ramię, w której już coś tajemniczo pobrzękiwało, zatrzymała się przy stoisku pana Janka, wąsatego jegomościa o wyglądzie emerytowanego majstra, który specjalizował się w metalowych różnościach. Jej wzrok padł na pordzewiały, żeliwny uchwyt od drzwi w kształcie lwich łap.

– Dzień dobry, panie Janku! Co tam dziś pan ciekawego wygrzebał? – zagaiła z promiennym uśmiechem, sięgając po znalezisko. – O, jakie cudo! Idealnie by mi pasowało do tej starej komody, którą reanimuję. Chyba że pan chce za to tyle, co za rodowe srebra?

Pan Janek spojrzał na nią spod krzaczastych brwi, ale w jego oczach błysnęły wesołe iskierki. Z Wandą znał się nie od dziś. Zawsze coś u niego wypatrzyła, zawsze się targowała z wdziękiem i zawsze potrafiła docenić potencjał w czymś, co inni uznaliby za złom.

– A, pani Wanda! Jak zwykle na łowach – mruknął, przecierając dłonią wąsy. – Lwia łapa, powiada pani… No, rzadki okaz. Solidna, przedwojenna robota. Ze dwadzieścia złotych jak nic.

Wanda parsknęła śmiechem, odkładając uchwyt.

– Dwadzieścia? Panie Janku, przecież to ledwo się kupy trzyma! Rdza zżera od środka, lew chyba miał podagrę, taki jakiś powykrzywiany… Dam dychę i dorzucę panu słoik konfitury z mirabelek od ciotki Heli, tej najlepszej, co pan tak lubi.

Pan Janek udał, że się głęboko zastanawia, drapiąc się po głowie.

– Konfitura od ciotki Heli… Kusząca propozycja. No dobrze, ale niech pani nikomu nie mówi, bo mnie inni handlarze wyśmieją! – Stuknął palcem w uchwyt. – Bierze pani?

– Biorę! – Wanda triumfalnie zgarnęła zdobycz i zaczęła grzebać w torbie w poszukiwaniu portfela. – Konfiturę doniosę w przyszłym tygodniu, słowo harcerki!

Zapłaciła, wymieniła z panem Jankiem jeszcze kilka zdań o pogodzie i stanie zdrowia jego sznaucerki, po czym ruszyła dalej, mijając stoisko z kolorowymi, haftowanymi serwetkami.

– A Wandzia! Co słychać, kochanieńka? – zawołała do niej tęga kobieta w kwiecistym fartuchu, poprawiając okulary na nosie. – Dawno cię nie widziałam! Jak tam galeria? Kręci się interes?

– Dzień dobry, pani Krysiu! A powoli, powoli, jakoś leci – odkrzyknęła Wanda, machając ręką. – A u pani jak tam wnuki? Zdrowe? Rosną?

– Rosną jak na drożdżach! Starszy już do szkoły idzie, pani sobie wyobraża? A czas tak leci… – Pani Krysia westchnęła, ale zaraz jej twarz się rozjaśniła. – A chcesz serwetkę? Mam nowe wzory, warmińskie, piękne!

– Dziękuję, pani Krysiu, może następnym razem! Śpieszę się trochę, bo materiałów do nowej rzeźby szukam! – odparła Wanda, posyłając jej ciepły uśmiech.

Uwielbiała te niezobowiązujące rozmowy, tę sieć znajomości, która oplatała Olsztyn jak pajęczyna utkana z życzliwości i wspólnych historii. Tu nikt nie był anonimowy. Każdy miał jakąś ciotkę, jakiegoś wnuka, jakąś historię do opowiedzenia. To było coś, czego brakowało jej w wielkim mieście – poczucie przynależności, bycia częścią czegoś większego niż tylko tłum spieszących się gdzieś ludzi.

Jej uwagę przykuł stos dziwnych, drewnianych elementów na płachcie rozłożonej na ziemi. Podeszła bliżej. Były to fragmenty starego, drewnianego koła od wozu, kilka wygładzonych przez czas i wodę kawałków drewna o organicznych kształtach i coś, co wyglądało jak fragment starej, rybackiej sieci. Pochyliła się, delikatnie dotykając chropowatej powierzchni drewna. Poczuła pod palcami historię – słońce, deszcz, pracę ludzkich rąk. W jej głowie natychmiast zaczęły się rodzić pomysły, jak wpleść te znaleziska w jej rzeźbę nad jeziorem. Nadałyby jej autentyczności, głębi, której szukała.

Znalazła sprzedawcę – młodego chłopaka w bluzie z kapturem, który bardziej interesował się swoim telefonem niż potencjalnymi klientami. Szybko i sprawnie, tym razem bez zbędnych ceregieli, dobiła targu o cały ten drewniany skarb. Chłopak wzruszył ramionami, przyjął zapłatę i wrócił do swojego smartfona, a Wanda z trudem, ale i z ogromną satysfakcją, zapakowała nowe nabytki do swojej i tak już wypchanej torby.

Ruszyła w stronę wyjścia z targu, czując przyjemne zmęczenie, ale przede wszystkim zastrzyk pozytywnej energii. Słońce przebijało przez liście kasztanowców, tworząc na chodniku tańczące plamy światła. Miała swoje skarby, wymieniła uśmiechy i plotki ze znajomymi, poczuła puls swojego miasta. Może i nie było tu modnych sieciówek z kawą na każdym rogu, a ulice Starówki potrafiły zmylić nawet tubylca, ale Olsztyn miał coś znacznie cenniejszego – duszę. A Wanda czuła się jej integralną częścią. Z nową energią i pomysłami w głowie, skierowała swoje kroki z powrotem w stronę Jeziora Ukiel, gotowa przekuć znaleziska z targu w kolejny fragment swojej artystycznej wizji. Nieświadoma, że jej świat i świat pewnego sfrustrowanego architekta z Warszawy wkrótce zderzą się z hukiem.

- - -

Maurycy z fuknięciem zatrzasnął drzwi swojego SUV-a, czując, jak pulsuje mu żyłka na skroni. Nieudana eskapada do centrum miasta tylko pogłębiła jego frustrację. Olsztyn jawił mu się jako spisek brukowanych pułapek, kofeinowej pustyni i ogólnego braku cywilizacyjnego sznytu. Potrzebował odzyskać kontrolę, skupić się na tym, po co tu przyjechał – na projekcie. Może chociaż tu, nad tym cholernym, „malowniczym” jeziorem, znajdzie chwilę spokoju i profesjonalizmu.

Ruszył w stronę budynku, który miał poddać rewitalizacji, ale zamiast patrzeć na potencjalne pęknięcia w murach czy stan dachu, wbił wzrok w ekran tabletu. Przeglądał najnowsze wizualizacje, porównywał je z pierwotnymi planami, próbując siłą woli przenieść się do uporządkowanego świata linii, kątów i cyfrowej precyzji. Szukał ucieczki od wszechobecnej zieleni, śpiewu ptaków i zapachu… no właśnie, czego? Wilgotnej ziemi? Kwitnących pokrzyw? Cokolwiek to było, drażniło go niemiłosiernie.

Ścieżka, którą szedł, była nierówna, częściowo zarośnięta trawą. Zrobił kilka kroków, wciąż pochłonięty analizą przekroju budynku na ekranie, mrucząc coś pod nosem o konieczności zmiany układu wentylacji. Słońce przebijało przez liście drzew, rzucając na ziemię migotliwe plamy, które utrudniały dostrzeżenie subtelnych nierówności terenu. I, jak się miało zaraz okazać, również innych, bardziej kolorowych przeszkód.

Nie zauważył ani rozstawionych niedbale narzędzi, ani prowizorycznego warsztatu pod chmurką, który Wanda urządziła sobie kilkanaście metrów od głównej ścieżki. Nie zauważył też jej samej, klęczącej przy jednym z większych, metalowych elementów swojej rzeźby – długim, powyginanym kształcie przypominającym stylizowane sitowie. Właśnie skończyła pokrywać go grubą warstwą intensywnie szmaragdowej farby olejnej, która w słońcu lśniła niemal hipnotycznie. Zadowolona z efektu, zostawiła element na trawie, żeby wysechł, sama zaś cofnęła się o krok, by ocenić kompozycję całości.

Dokładnie w tym momencie Maurycy, zapatrzony w wirtualny świat na tablecie, zboczył lekko ze ścieżki, szukając lepszego zasięgu lub po prostu podążając za swoimi myślami. Jego nieskazitelny, włoski, skórzany półbut – ten sam, który cudem uniknął katastrofy na Starówce – zanurzył się z obrzydliwym, miękkim plaśnięciem prosto w sam środek świeżo pomalowanego, szmaragdowego „sitowia”.

Impuls sprawił, że zachwiał się, tablet wyślizgnął mu się z dłoni i z głuchym łupnięciem wylądował na trawie ekranem do dołu. Maurycy spojrzał w dół na swoją nogę. Prawy but, jeszcze przed chwilą lśniący brązem drogiej skóry, teraz pokryty był grubą, kleistą warstwą jaskrawej zieleni. Farba sięgała aż do kostki jego beżowych, lnianych spodni.

– Co jest, do…?! – wyrzucił z siebie, zanim zdążył dokończyć przekleństwo.

Zanim jednak zdążył w pełni ogarnąć skalę katastrofy obuwniczej, usłyszał za sobą zduszony okrzyk, który szybko przerodził się w pełen furii wrzask.

– Panie! Co pan wyprawia?! Pan jest ślepy?!

Odwrócił się gwałtownie. Stała tam kobieta. Niewysoka, ubrana w coś, co wyglądało jak skrzyżowanie kombinezonu malarskiego z workiem na ziemniaki, cała w plamach farby, z burzą rudych loków wymykających się spod chustki. Na jej policzku widniała turkusowa smuga, a w oczach płonął gniew tak intensywny, że niemal czuł jego żar. Wskazywała oskarżycielsko palcem na jego umazany but, a potem na metalowy element leżący teraz częściowo przygnieciony jego stopą.

– Moja praca! Dopiero co to pomalowałam! Czy pan nie widzi, gdzie pan łazi?! Zapatrzony w ten swój ekranik jak sroka w gnat!

Maurycy przez chwilę stał jak wryty, szok ustępował miejsca narastającej irytacji. Kolejna przeszkoda. Kolejny absurd tego miejsca. Spojrzał z niesmakiem na but, potem na kobietę, a na końcu na otaczający ich bałagan – narzędzia, kawałki drewna, puszki po farbie.

– Przepraszam bardzo – zaczął lodowatym tonem, starając się zachować resztki profesjonalizmu, choć w środku gotował się ze złości. – Ale kto normalny zostawia świeżo malowane żelastwo na środku przejścia? Gdzie jakieś oznaczenie? Jakaś taśma? To jest teren publiczny, czy pani sobie tutaj urządziła prywatny składzik złomu?

„Żelastwo”? „Składzik złomu”? Wanda aż poczerwieniała na twarzy. Podparła się pod boki, a jej głos nabrał niebezpiecznie niskich tonów.

– Przejścia?! Panie drogi, to jest pobocze! Ścieżka jest tam! – Wskazała drżącym palcem kilka metrów dalej. – A to nie jest żaden „złom”, tylko element rzeźby! Sztuki, pan rozumie? Coś, co wymaga delikatności i szacunku, a nie żeby jakiś zapatrzony w siebie buc w to właził w swoich lakierkach za tysiąc złotych!

Maurycy prychnął pogardliwie, próbując ostrożnie wyswobodzić umazany but. Farba ciągnęła się jak guma.

– Sztuki? To ma być sztuka? Wygląda jak kupa powyginanych prętów pomalowana na oczoj… yyy, intensywny kolor. I proszę mnie nie obrażać. To pani powinna zabezpieczyć swoje… dzieło.

– Zabezpieczyć?! A może pan powinien patrzeć pod nogi, a nie nosić nos zadarty tak wysoko, że chmury pan nim zaczepia! Typowy warszawiak! Przyjechał na prowincję i myśli, że wszystko mu wolno! – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

– A pani co? Lokalna artystka od siedmiu boleści, co myśli, że cały brzeg jeziora to jej prywatna pracownia? – odciął się Maurycy, czując, jak puszczają mu hamulce. – Może jeszcze mam pani płacić za chodzenie po trawie? Zniszczyła mi pani buty warte więcej niż całe to pani… ustrojstwo!

– Moje ustrojstwo?! – Wanda aż podskoczyła. – Pan zniszczył mi pracę! Godziny szlifowania, malowania! A pan mówi o butach?! Pan jest niemożliwy! Po prostu… – Brakowało jej słów. Zamiast tego tupnęła nogą, wzbijając w powietrze mały obłoczek kurzu. – Proszę stąd iść! Już! Wynocha! I zabrać swoje zabłocone… tfu, zafarbowane… giry z mojej przestrzeni twórczej!

Maurycy spojrzał na nią z mieszaniną wściekłości i niedowierzania. Ta kobieta była… nieokiełznana. Chaotyczna. I doprowadzała go do szału. Podniósł z trawy tablet, modląc się w duchu, żeby ekran był cały. Na szczęście był. Otrzepał go nonszalancko, rzucając Wandzie ostatnie, miażdżące spojrzenie.

– Z przyjemnością. Mam nadzieję, że już nigdy więcej nie będę musiał oglądać ani pani, ani tej pani… sztuki. Żegnam.

Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego samochodu, starając się iść jak najbardziej sztywno, ignorując uczucie lepkości na bucie i pulsującą wściekłość. Za sobą słyszał jeszcze prychnięcia i mamrotanie rudowłosej furiatki, ale nie odwrócił się. Ten dzień był oficjalnie najgorszym od… cóż, od bardzo dawna. A wizja spędzenia kolejnych miesięcy w tym mieście, pełnym takich „artystycznych” niespodzianek i nieobliczalnych tubylców, nagle stała się jeszcze bardziej przygnębiająca. Jedno wiedział na pewno: trzymać się jak najdalej od tej wariatki i jej kolorowego złomu.

Wanda patrzyła za oddalającym się mężczyzną, zaciskając pięści. Krew pulsowała jej w skroniach. Buc! Nadęty, arogancki buc! Zniszczył jej pracę, obraził ją i jeszcze śmiał narzekać na swoje idiotyczne buty! Miała ochotę rzucić w niego puszką farby, ale powstrzymała się resztką sił. Zamiast tego kopnęła z całej siły najbliższy niewinny kamień, który potoczył się z pluskiem do jeziora. Przez chwilę poczuła ulgę, ale zaraz potem wróciła wściekłość i… dziwne uczucie niepokoju. Co za typ! Miała tylko nadzieję, że jego droga i jej ścieżki już nigdy więcej się nie przetną. Nad Jeziorem Ukiel było przecież tyle miejsca… Prawda?

- - -

Maurycy szedł szybkim, nierównym krokiem w stronę samochodu, czując na sobie palące spojrzenie tej… tej furiatki. Starał się zachować godność, iść prosto, jakby nic się nie stało, ale każdy krok był małą torturą. Cholerna farba na bucie była lepka i gęsta, przywierała do trawy, liści i wszystkiego, co napotkała po drodze, tworząc coraz bardziej groteskową, zieloną skorupę na nieskazitelnym niegdyś brązie. Koszmar. Miał ochotę przystanąć i spróbować to zetrzeć, ale duma mu nie pozwalała. Nie da jej tej satysfakcji.

„Składzik złomu”, „ustrojstwo”… Może trochę przesadził, ale sama się o to prosiła. Kto przy zdrowych zmysłach zostawia coś takiego bez żadnego ostrzeżenia? Prowizorka, bałagan, typowa prowincjonalna nonszalancja. A potem jeszcze te krzyki, oskarżenia. „Typowy warszawiak!”. Nosz cholera, czy oni tu wszyscy mieli jakiś kompleks na punkcie stolicy? Przyjechał tu pracować, realizować poważny projekt, a nie wdawać się w awantury z rozhisteryzowaną artystką od siedmiu boleści, która rozkłada swoje kolorowe instalacje gdzie popadnie.

A jednak, gdzieś pod warstwą słusznego gniewu i irytacji, czaiło się coś jeszcze. Ledwie uchwytne, nieprzyjemne ukłucie. Może wina? Nie, to za duże słowo. Raczej… dyskomfort. Spojrzenie, jakie mu rzuciła, gdy nazwał jej pracę „ustrojstwem”. Było w nim coś więcej niż tylko złość. Była tam autentyczna uraza, jakby uderzył w coś dla niej naprawdę ważnego. Przez ułamek sekundy przemknęło mu przez myśl, że może te powyginane pręty, niezależnie od ich wątpliwej wartości estetycznej, były dla niej istotne. Szybko jednak stłumił tę myśl. Nie jego problem. Jego problemem był teraz but za półtorej tysiąca złotych, który nadawał się prawdopodobnie tylko do wyrzucenia. I plama na spodniach, która z pewnością nie zejdzie w praniu hotelowym. Westchnął ciężko, docierając wreszcie do swojego lśniącego SUV-a, który wydawał mu się teraz jedynym bastionem cywilizacji w tej zielonej dziczy. Musiał się jak najszybciej dostać do apartamentu i spróbować uratować, co się da. A przede wszystkim – zapomnieć o tym incydencie i tej rudej wariatce. Trzymać się od niej z daleka. Jak najdalej.

Wanda stała jak wryta, patrząc za oddalającym się sztywno mężczyzną. Krew wciąż pulsowała jej w skroniach, a ręce, zaciśnięte w pięści, lekko drżały. Buc! Zadufany w sobie, arogancki buc zapatrzony w czubek własnego, teraz zielonego, nosa! Miała ochotę cisnąć za nim tą puszką z resztką farby, ale ostatkiem sił powstrzymała ten barbarzyński odruch. Zamiast tego podeszła do miejsca katastrofy i z furią kopnęła leżący obok kamień, który z głośnym pluskiem wpadł do jeziora.

Spojrzała na zbezczeszczony element swojej rzeźby. Szmaragdowa farba była nie tylko rozmazana przez jego but, ale też wgłębiona, jakby jego ciężar lekko odkształcił delikatną strukturę metalu. Idealnie gładka powierzchnia, nad którą pracowała całe przedpołudnie, teraz nosiła ślad brutalnej ingerencji. Na jej środku widniał wyraźny, głęboki odcisk podeszwy – symbol arogancji i kompletnego braku szacunku.

– Ustrojstwo… – szepnęła drżącym głosem, a w oczach zaszkliły jej się łzy złości i bezsilności. – Godziny pracy, serce włożone w każdy detal, a ten przychodzi i… i narzeka na swoje lakierki!

Pochyliła się, delikatnie dotykając palcem uszkodzonego miejsca. Farba była jeszcze mokra, kleista. Nic się już nie dało z tym zrobić. Trzeba będzie zeszlifować całość, wyprostować wgłębienie, jeśli się da, i pomalować od nowa. Kolejne godziny zmarnowanej pracy. Wszystko przez jednego, cholernego buca z Warszawy, który nie potrafi patrzeć pod nogi!

Gniew mieszał się w niej z poczuciem upokorzenia. Sposób, w jaki na nią patrzył, ten protekcjonalny ton, kpina w głosie, gdy mówił o jej „sztuce”. Poczuła się mała, nieważna, sprowadzona do roli jakiejś prowincjonalnej dziwaczki, która przeszkadza jaśnie panu w jego ważnych sprawach. I to poczucie bolało chyba nawet bardziej niż zniszczony element rzeźby.

– Ja ci jeszcze pokażę „ustrojstwo”, ty… ty… – Urwała, bo brakowało jej odpowiednio dosadnych słów. Wyprostowała się, zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała w kierunku, w którym zniknął. – Obyś już nigdy nie stanął na mojej drodze, paniczu z wielkiego świata. Bo następnym razem nie skończy się na farbie na bucie.

Odetchnęła głęboko, próbując uspokoić rozszalałe emocje. Musiała się skupić, naprawić szkody. Ale obraz jego pogardliwego uśmieszku i wspomnienie lodowatego tonu głosu na długo wryły się w jej pamięć. Antypatia, jaką poczuła do tego człowieka, była natychmiastowa, głęboka i, jak podejrzewała, całkowicie odwzajemniona. I bardzo dobrze. Im mniej miała z nim wspólnego, tym lepiej dla niej i dla jej sztuki. Choć gdzieś w głębi duszy czuła dziwny niepokój, że to nie koniec ich spotkań. Olsztyn, mimo wszystko, nie był aż tak duży.

- - -

Powrót do wynajętego apartamentu był jak odwrót pobitej armii. Maurycy zamknął za sobą drzwi z nieco zbyt dużą siłą, opierając się o nie na chwilę czołem. Cisza mieszkania, przerywana jedynie stłumionym warkotem lodówki, była błogosławieństwem po kakofonii oskarżeń i własnej, kipiącej irytacji nad jeziorem. Spojrzał w dół. Prawy but, niegdyś duma jego kolekcji, stał teraz na środku przedpokoju niczym żałosny pomnik katastrofy – oblepiony szmaragdową, częściowo już zaschniętą farbą, która zdążyła również ozdobić kawałek hotelowej wykładziny. Spodnie, na szczęście, udało mu się doprowadzić do jako takiego stanu za pomocą nawilżanych chusteczek, ale zielonkawa plama wciąż straszyła na jasnym lnie.

Westchnął ciężko i przeszedł do salonu połączonego z aneksem kuchennym – serca jego tymczasowego olsztyńskiego lokum. Miejsce było nowoczesne, sterylne, urządzone z bezosobową elegancją, która miała zapewne sprawiać wrażenie luksusu, ale dla Maurycego była po prostu zimna i pozbawiona charakteru. Brakowało mu jego warszawskiego mieszkania, z widokiem na tętniącą życiem ulicę, z zapachem kawy z ulubionego ekspresu i regałem pełnym albumów o architekturze. Tutaj jedynym „widokiem” był mur sąsiedniego budynku i fragment nieba.

Rzucił tablet na stół i podszedł do okna. Potrzebował chwili, żeby ochłonąć. Ta kobieta… Ta ruda furiatka w poplamionym kombinezonie. Jej gniew był niemal namacalny, a oskarżycielski ton głosu wciąż dźwięczał mu w uszach. „Typowy warszawiak!”. „Zapatrzony w siebie buc!”. Oczywiście, że była wściekła. Wdepnął w jej… cokolwiek to było. Ale żeby zaraz robić taką aferę? I te jej epitety! Poczuł znów falę irytacji. A jednak, gdzieś na dnie tej irytacji, tliło się nieprzyjemne uczucie… może nie winy, ale jakiegoś dyskomfortu. Nazwał jej pracę „ustrojstwem”. Widział błysk autentycznego zranienia w jej oczach, zanim znów zalała je czysta furia. Może faktycznie przesadził.

Machnął ręką, jakby chciał odgonić tę myśl. Nieistotne. Musiał skupić się na pracy. To dlatego tu był. Rewitalizacja tego budynku nad jeziorem była ważnym krokiem w jego karierze. Szef, Grzegorz Malinowski, dał mu jasno do zrozumienia, że sukces tego projektu otworzy mu drzwi do naprawdę dużych zleceń w Warszawie. Porażka… cóż, o porażce wolał nie myśleć.

Sięgnął po telefon, żeby sprawdzić maile, ale zanim zdążył otworzyć aplikację, ekran rozświetlił się zdjęciem uśmiechniętego, lekko łysiejącego mężczyzny w nienagannie skrojonym garniturze. „Szef dzwoni”. Maurycy wziął głęboki oddech, przywołał na twarz profesjonalny, choć nieco wymuszony uśmiech i odebrał.

– Cześć, Grzegorz. Właśnie miałem do ciebie pisać raport z pierwszych oględzin…

– Witaj, Maurycy, witaj. Raport poczeka – głos szefa był jak zwykle dynamiczny, nieznoszący sprzeciwu. – Słuchaj, jest mała zmiana koncepcji. Nic wielkiego, ale musisz to uwzględnić na etapie projektu wykonawczego.

Maurycy zamarł. „Mała zmiana koncepcji” w ustach Malinowskiego zazwyczaj oznaczała trzęsienie ziemi.

– Jaka zmiana? – zapytał ostrożnie, starając się ukryć narastający niepokój.

– Spokojnie, mówię, nic wielkiego. Chodzi o… no wiesz… lokalny koloryt.

Maurycy zmarszczył brwi.

– Lokalny koloryt? Grzegorz, przecież ustalaliśmy, że idziemy w czysty minimalizm. Szkło, stal, beton architektoniczny. Nowoczesna forma w kontraście do natury…

– Tak, tak, pamiętam. Ale wiesz, jak to jest. Inwestorzy. A szczególnie ten nowy fundusz, co wszedł w projekt… Są bardzo… hm… proekologiczni i prospołeczni. Chcą czegoś, co pokaże ich zaangażowanie w region. Synergię z lokalnym środowiskiem, rozumiesz.

– Synergię? – Maurycy poczuł, jak zaczyna go boleć głowa. – Co masz na myśli? Mamy posadzić bratki przed wejściem?

W słuchawce zapadła na chwilę cisza, a potem Malinowski zaśmiał się krótko, bez wesołości.

– Nie bądź cyniczny, Maurycy. Chodzi o sztukę. Chcą, żeby w projekt wkomponować jakiś element lokalnej sztuki. Coś autentycznego. Wiesz, rzeźba, instalacja, może jakiś mural inspirowany warmińskimi legendami… Cokolwiek, byle było stąd. Z Olsztyna, z Warmii. Od lokalnego artysty.

Maurycy poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. Sztuka? Lokalna? W jego minimalistycznym, dopieszczonym w każdym detalu projekcie? To brzmiało jak jakiś koszmarny żart.

– Ale… Grzegorz, to kompletnie zaburzy moją koncepcję! Przecież… to się będzie gryzło! Wyobrażasz sobie jakąś ludową rzeźbę obok polerowanej stali? To będzie…

– To będzie to, czego chcą inwestorzy – przerwał mu ostro Malinowski. – A ich pieniądze są niezbędne, żeby ten projekt w ogóle powstał. Twoim zadaniem jest znaleźć rozwiązanie, które ich usatysfakcjonuje i które będzie… no, powiedzmy, akceptowalne estetycznie. Znajdź jakiegoś lokalnego artystę. Kogoś z nazwiskiem, albo przynajmniej z potencjałem. Kogoś, kto jest *autentyczny*. Rozumiesz? Żadnych spadochroniarzy z ASP w Warszawie. Ma być stąd. Masz na to… powiedzmy, dwa tygodnie. Działaj. Ten projekt to twoja szansa, Maurycy. Nie spieprz tego przez jakieś swoje artystyczne fanaberie. Czekam na efekty. Cześć.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij