- promocja
Open. Autobiografia tenisisty - ebook
Open. Autobiografia tenisisty - ebook
Najważniejsza autobiografia sportowca ostatnich lat. Poruszające wspomnienia jednego z najlepszych tenisistów w historii, opowieść o niezwykłym życiu niezwykłej osoby. Andre Agassi urodził się, by grać i wygrywać w tenisa. Ten wymyślony przez surowego i porywczego ojca plan realizował konsekwentnie już od czwartego roku życia.
Jako dwudziestodwulatek wygrał pierwszy turniej wielkoszlemowy w Wimbledonie, zdobył sławę i bogactwo.
Święcąc triumfy w dyscyplinie, której nienawidził, Agassi był często nieszczęśliwy i zagubiony. Wyznaje to w autobiografii, opisując swoje życie balansujące między autodestrukcją i perfekcjonizmem. Przyznaje się w niej do porażek, takich jak niszcząca depresja, groźny epizod z narkotykami, nieudane pierwsze małżeństwo z aktorką Brooke Shields. Z bolesną szczerością opowiada o peruce, którą zakładał, aby nie niszczyć swego kortowego wizerunku. Z czułością - o wielkiej romantycznej miłości, która zakończyła się ślubem ze znakomitą tenisistką Stefanie Graf.
Z pasją i fotograficzną dokładnością - o wszystkich ważnych meczach, aż po ten kończący jego karierę w 2006 r. Z dumą - o fundacji charytatywnej wspierającej kształcenie dzieci z trudnych środowisk, której jest założycielem i niezmordowanym opiekunem.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63431-01-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie można stwierdzić, co nas ogranicza, zamyka, zdaje się nas grzebać, choć człowiek odczuwa obecność pewnych barier, pewnych wrót i ścian. Czy to wszystko jest fantazją, wytworem wyobraźni? Nie sądzę. I wtedy ktoś mówi: Mój Boże! Czy to na długo, czy na zawsze, czy na wieczność całą? Wiesz, co uwalnia człowieka z takiej niewoli? Bardzo mocne uczucie. Przyjaźń, braterstwo, miłość – właśnie one za sprawą swej przemożnej siły i jakiejś mocy magicznej otwierają nasze więzienie.
Vincent van Gogh w liście do brata, czerwiec 1880Mam siedem lat i mówię do siebie, bo się boję i dlatego też, że jestem jedyną osobą, która mnie słucha. Szepczę pod nosem: Rzuć to Andre, poddaj się. Odłóż rakietę i zejdź z tego kortu, no już. Idź do domu i zjedz coś dobrego. Pobaw się z Ritą, Philly czy Tami. Usiądź z mamą, kiedy będzie robić na drutach albo układać swoje puzzle. Czyż to nie miła perspektywa? Byłoby jak w niebie, co nie, Andre? Żeby tak to rzucić? Żeby już nigdy nie zagrać w tenisa?
Nie mogę. Nie tylko dlatego, że mój ojciec ganiałby za mną po domu, wymachując rakietą, ale też dlatego, że coś w moim wnętrzu, gdzieś w środku, jakiś niewidzialny mięsień nie pozwala mi na to. Nienawidzę tenisa, nienawidzę go z całego serca, a mimo to będę grał dalej, odbijał piłki cały ranek, całe popołudnie, bo nie mam wyboru. Bez względu na to, jak bardzo bym chciał przerwać, nie mogę. Błagam się w myślach, żebym przestał, ale wciąż gram, a sprzeczność między tym, czego chcę, a tym, co naprawdę robię, zdaje się kwintesencją mojego życia.
W tym momencie moja nienawiść do tenisa koncentruje się na smoku, machinie do wyrzucania piłek zmodyfikowanej przez mojego zionącego ogniem tatę. Jest czarny jak noc, osadzony na wielkich gumowych kołach i ma na boku wymalowany wielkimi literami napis PRINCE. Na pierwszy rzut oka smok wygląda zupełnie jak machina do wyrzucania piłek, jaką można spotkać w każdym klubie tenisowym w Ameryce, ale w rzeczywistości jest to żywe, zionące ogniem stworzenie rodem wprost z moich komiksów. Smok ma mózg, ma wolę, czarne serce oraz straszliwy głos. Zasysając kolejną piłkę do swego brzucha, wydaje serię upiornych odgłosów. Kiedy w jego gardzieli zwiększa się ciśnienie, ryczy straszliwie. Gdy piłka z wolna podchodzi mu do pyska, skrzeczy. Przez chwilę smok wydobywa z siebie dość głupkowate dźwięki, podobne do machiny do produkcji krówek, połykającej Augustusa Gloopa w Charliem i fabryce czekolady. Ale kiedy bierze mnie na cel i strzela we mnie piłką z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, słychać mrożący krew w żyłach ryk. Za każdym razem się uchylam.
Mój ojciec celowo stworzył takiego potwora. Dodał mu aluminiową tubę i wąski aluminiowy łeb, które odrzuca całym korpusem, kiedy bucha ogniem. Tato ustawił smoka tak, że strzela kilka stóp wyżej, i przesunął go tak, że zrównał z siatką, dlatego smok góruje nade mną. Mając siedem lat, jestem mały jak na swój wiek. (Wydaję się drobny, z powodu stałego skrzywienia ust i wizyt u fryzjera co dwa tygodnie, gdzie przycinają mi włosy od garnka). Kiedy staję na wprost smoka, wyglądam filigranowo. Czuję się drobny. Bezradny.
Mój ojciec chciał, żeby smok górował nade mną nie tylko dlatego, żeby wzbudzał mój szacunek i przyciągał uwagę. Chciał, żeby piłki wystrzeliwane z paszczy stwora lądowały u moich stóp, jakby były zrzucane z samolotu. Trajektoria lotu sprawiała, że piłek nie można było odbijać w konwencjonalny sposób – musiałem wyciągać się, by w nie trafić, bo inaczej spadałyby mi na głowę. Tyle że tacie nawet to nie wystarczało. Uderz wcześniej, krzyczał. Uderz wcześniej!
Mój ojciec wykrzykuje wszystko dwukrotnie, czasami trzykrotnie, a czasami dziesięciokrotnie. Mocniej, wrzeszczy, mocniej. Ale po co? Bez względu na to, jak mocno uderzam, bez względu na to, jak wcześnie, piłka do mnie wraca. Każda z nich posłana na drugą stronę siatki dołącza do tysięcy, które już leżą na korcie. Nie setek. Tysięcy. Toczą się w moją stronę powracającymi falami. Nie mam miejsca, by się odwrócić, zrobić wykrok czy obrócić się wokół własnej osi. Nie mogę się poruszyć, nie następując na piłkę – a jednak nie mogę na nią stanąć, bo tato by tego nie zniósł. Kiedy ktoś stanął ojcu na piłkę tenisową, ten darł się tak, jakby mu nastąpił na gałkę oczną.
Co trzecia piłka wyrzucana przez smoka uderza w tę, która już leży na ziemi, i odskakuje na bok. Dostosowuję się w ostatniej chwili, przechwytuję piłkę wcześniej i posyłam ją wprawnym ruchem za siatkę. Wiem, że to nie jest zwykły refleks. Wiem, że jest bardzo niewiele dzieci na świecie, które w ogóle zobaczyłyby tę piłkę, nie mówiąc już o jej odbiciu. Jednak nie jestem dumny z mojego refleksu ani też nie jestem za niego chwalony. Przecież tego właśnie się ode mnie oczekuje. Odbicie jest sprawą oczywistą, przepuszczenie piłki porażką.
Ojciec twierdzi, że jeśli będę odbijał dwa i pół tysiąca piłek dziennie, to będzie równało się siedemnastu tysiącom pięciuset piłkom na tydzień, więc pod koniec roku będę miał na koncie prawie milion odbitych piłek. Wierzy w statystykę. Liczby, jak mawia, nie kłamią. Dziecko odbijające milion piłek rocznie będzie niepokonane.
Uderzaj wcześniej!, drze się tato. Do cholery, Andre, uderzaj wcześniej! Napieraj na piłkę, napieraj!
Teraz to on na mnie napiera. Krzyczy mi prosto do ucha. Nie wystarczy, że trafiam we wszystko, co wyrzuca na mnie maszyna – tato chce, żebym uderzał mocniej i szybciej niż smok. Chce, żebym pokonał smoka. Na samą myśl panikuję. Powtarzam sobie: Nie potrafisz pokonać smoka. Jak można pokonać coś, co się nie męczy? Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to smok bardzo przypomina mojego tatę. Tylko że ojciec jest dużo gorszy. Przynajmniej smok stoi na wprost mnie, tam, gdzie go mogę zobaczyć. Mój tato stoi za mną. Rzadko mam okazję go widzieć, tylko go słyszę, bo dzień i noc krzyczy mi do ucha.
Bardziej podkręcaj przy slajsie! Uderzaj mocniej. No mocniej uderzaj! Nie w siatkę! Do cholery, Andre! Nigdy w siatkę!
Nic tak bardzo nie wyprowadza mojego ojca z równowagi, jak zagranie piłki w siatkę. Nie podoba mu się, gdy odbijam za wysoko czy też za daleko, ale kiedy trafiam w siatkę, aż się cały spienia. Błędy to jedna sprawa, uderzenie w siatkę to coś nieporównywalnie gorszego. Ojciec powtarza raz po raz: Siatka to twój największy wróg.
Podniósł mojego największego wroga o dobre kilkanaście centymetrów wyżej, niż przewidują przepisy, żeby było jeszcze trudniej go unikać. Wydaje mu się, że jeśli pokonam zadaną przez niego wysokość, pewnego dnia nie będę miał najmniejszych problemów na Wimbledonie. Nieważne, że nie chcę tam grać. To, czego ja chcę, jest całkowicie bez znaczenia. Czasami oglądam w telewizji Wimbledon wraz z ojcem i obydwaj kibicujemy Björnowi Borgowi, bo jest najlepszy, niezmordowany i najbardziej przypomina smoka – ale ja nie chcę być Borgiem. Podziwiam jego talent, jego energię, styl, jego umiejętność zatracenia się w grze, lecz jeśli kiedykolwiek wykształcę w sobie te zdolności, to zastosuję je raczej do czegoś innego niż do gry w turnieju. Do czegoś, co sam wybiorę.
Uderzaj mocniej, krzyczy mój ojciec. Uderzaj mocniej. A teraz bekhendy. Bekhendy, mówię.
Czuję, że ramię za chwilę mi odpadnie. Chciałbym zapytać: Jak długo jeszcze, tatusiu? Ale nie pytam. Robię, co mi każe. Walę z całej siły, a po chwili jeszcze mocniej. Przy jednym uderzeniu sam się zdziwiłem jego siłą i precyzją. Choć nienawidzę tenisa, podoba mi się uczucie idealnego uderzenia w piłkę. To jedyne ukojenie. Kiedy robię coś w sposób doskonały, raduję się ułamkiem sekundy zdrowego rozsądku i spokoju.
Smok jednak odpowiada mi z równą perfekcją, wyrzucając kolejną piłkę szybciej.
Krótki zamach do tyłu, instruuje ojciec. Krótki – właśnie tak. Muśnij piłkę, muśnij ją.
Przy rodzinnym stole tato czasami coś demonstruje. Opuść rakietę pod piłkę, mówi, i muskaj, muskaj. Wykonuje ruchy malarza delikatnie wywijającego pędzlem. Być może była to jedyna czynność, którą ojciec pokazywał w delikatny sposób.
Pracuj nad wolejami, mówi – czy też stara się. Jest Ormianinem urodzonym w Iranie i mówi pięcioma językami, choć żadnym dobrze, a jego angielski ma mocny akcent. Myli „v” z „w”, więc brzmi to jak „łolejami”. Ze wszystkich jego poleceń, to należy do najbardziej ulubionych. Wykrzykuje je, aż zaczynam słyszeć to przez sen. Pracuj nad łolejami, łolejami.
Tak bardzo napracowałem się nad tymi łolejami, że już kortu nie widzę. Spod warstwy żółtych piłek nie wystaje już ani skrawek zielonego cementu. Szuram nogami niczym staruszek. W końcu nawet mój ojciec musi przyznać, że za dużo tu piłek. Bez sensu taka robota. Jeśli nie będę mógł się ruszać, nie wyrobimy dziennej normy dwóch i pół tysiąca piłek. Obraca dmuchawę, wielką maszynę do suszenia kortu po deszczu. Oczywiście tam, gdzie mieszkamy – w Las Vegas, w stanie Nevada – prawie nigdy nie pada, więc mój ojciec używa dmuchawy do zaganiania piłek tenisowych. Podobnie jak w przypadku maszyny do wyrzucania piłek, to urządzenie również usprawnił, robiąc z niego jakąś upiorną istotę. To moje najwcześniejsze wspomnienia w życiu: miałem pięć lat i mój ojciec wyciągnął mnie z przedszkola, by zaprowadzić do zakładu spawalniczego, żebym popatrzył, jak powstaje ta wariacka, podobna do wielkiej kosiarki do trawy maszyna zdolna jednocześnie przesunąć setki piłek naraz.
Teraz patrzę, jak pcha dmuchawę, obserwuję, jak piłki tenisowe pierzchają przed nim, i bardzo im współczuję. Skoro smok i dmuchawa żyją własnym życiem, to może piłki też są żywe. Może robią to, co ja bym zrobił, gdybym mógł – uciekają przed moim ojcem. Po umieszczeniu wszystkich piłek w narożniku mój ojciec bierze szuflę i pakuje je do stojących w rzędzie metalowych pojemników na śmieci, beczek na pomyje, z których karmi smoka.
Odwraca się, widzi, że się przyglądam. No i na co, do cholery, tak się gapisz? Odbijaj, odbijaj!
Bolą mnie ramiona. Nie mogę odbić już ani jednej piłki.
Odbijam jeszcze trzy.
Nie wytrzymam ani minuty dłużej.
Wytrzymuję dziesięć.
Mam pomysł. Przypadkowo czy też celowo posyłam piłkę za płot. Udaje mi się walnąć w nią drewnianą ramą rakiety, więc rozlega się głuchy stukot. Robię tak, kiedy potrzebuję chwili przerwy i przychodzi mi do głowy, że muszę być całkiem niezły, skoro potrafię na życzenie źle odbić piłkę.
Mój ojciec słyszy, jak piłka uderza o drewno, i podnosi wzrok. Widzi, jak piłka opuszcza kort. Przeklina. Ale słyszał, że piłka uderza o rant, wie więc, że był to przypadek. Poza tym przynajmniej nie uderzyłem w siatkę. Wychodzi ciężkim krokiem z podwórka na pustynię. Mam teraz cztery i pół minuty na zaczerpnięcie oddechu i obserwowanie jastrzębi krążących leniwie nad moją głową.
Mój ojciec lubi strzelać do jastrzębi. Nasz dom pokrywają jego ofiary, martwe ptaki leżące na dachu w takiej ilości, jak piłki na korcie. Mówi, że nie lubi jastrzębi, bo rzucają się na myszy i inne bezbronne stworzenia pustyni. Nie może znieść myśli, że mocniejszy poluje na słabszego. (Ta zasada obowiązuje również wtedy, gdy idziemy na ryby: jeśli coś złapie, całuje rybkę w pokryty łuskami łebek i wypuszcza do wody). Oczywiście nie ma oporów przed żerowaniem na mnie, nie widzi nic zdrożnego w tym, jak łapię oddech zawieszony na jego haczyku. Nie widzi w tym żadnej sprzeczności. Sprzeczności nic go nie obchodzą. Nie rozumie, że jestem najbardziej bezbronnym stworzeniem na tej zapomnianej przez Boga i ludzi pustyni. Ciekawe, czy gdyby zdawał sobie z tego sprawę, traktowałby mnie inaczej?
Wkracza z powrotem na kort, ciska piłkę do metalowego pojemnika i zauważa, że gapię się na jastrzębie. Robi wściekłą minę. Co ty robisz, do kurwy nędzy? Przestań się zamyślać. Żadnego, kurwa, zamyślania się!
Siatka jest największym wrogiem, ale zamyślanie się to grzech śmiertelny. Mój ojciec uważa, że jest ono źródłem wszelkiego zła, ponieważ jest przeciwstawne do działania. Kiedy tato przyłapuje mnie na zamyśleniu, snuciu marzeń na jawie na korcie tenisowym, zachowuje się tak, jakby przyłapał mnie na podkradaniu mu pieniędzy z portfela. Często zastanawiam się, w jaki sposób mogę przestać myśleć. Ciekawe, czy mój tato krzyczy na mnie, żebym przestał myśleć, bo wie, że z natury jestem myślicielem. A może swoim wrzaskiem zmienił mnie w myśliciela? Czy moje myślenie o sprawach innych niż tenis jest aktem nieposłuszeństwa?
Chciałbym, żeby tak było.
Nasz dom wygląda jak zarośnięta buda z lat siedemdziesiątych, pokryta białym tynkiem z łuszczącym się ciemnym śladem na łączeniach. W oknach są kraty. Dach pod warstwą martwych jastrzębi ma drewniane gonty, z których wiele już się poluzowało bądź wypadło. W drzwiach wisi dzwonek, brzęczący za każdym razem, kiedy ktoś wychodzi albo wchodzi do domu, niczym na ringu bokserskim.
Mój ojciec pomalował wysoką betonową ścianę otaczającą dom na jasnozielony kolor. Dlaczego? Ponieważ zielony jest barwą kortu tenisowego. Ponadto mojemu ojcu odpowiada ten kolor, kiedy daje komuś wskazówki, jak do nas dojść: skręć w lewo, dojdź do połowy ulicy i szukaj domu z jasnozielonym ogrodzeniem.
Jakbyśmy cały czas spraszali gości.
Ze wszystkich stron dom otacza pustynia i dalej też jest pustynia, która jest dla mnie synonimem śmierci. Usianą kłującymi krzakami, szarłatami niesionymi przez wiatr, na której drzemią zwinięte w kłębek grzechotniki, pustynia wokół naszego domu zdaje się nie mieć innego przeznaczenia poza tym, że spełnia funkcję wielkiego wysypiska niepotrzebnych ludziom przedmiotów. Materaców, opon samochodowych, innych ludzi. Vegas – kasyna, hotele, Strip – jawi się w oddali jak połyskujący miraż. Mój ojciec codziennie udaje się do pracy w stronę tego mirażu. Jest kierownikiem sali w jednym z kasyn, ale nie chce mieszkać bliżej miejsca pracy. Wyprowadziliśmy się na to pustkowie, do centrum zadupia, do serca nicości, ponieważ jedynie tutaj mojego ojca było stać na dom z dostatecznie dużym podwórkiem, by wybudować na nim kort tenisowy.
To kolejne wspomnienie z wczesnego dzieciństwa: jeździmy z ojcem i agentem sprzedaży nieruchomości po Vegas. Mogło to być zabawne, gdyby nie było takie przerażające. Jeździliśmy od domu do domu i za każdym razem, kiedy samochód agenta dopiero się zatrzymywał, ojciec wyskakiwał z niego i już szedł podjazdem. Agent dreptał tuż za nim i paplał cały czas o szkołach w okolicy, o współczynniku przestępczości, o oprocentowaniu kredytu, ale tata go nie słuchał. Patrząc prosto przed siebie, wparowywał do domu, przechodził przez salon, kuchnię i wychodził na podwórko z tyłu budynku, gdzie wyciągał taśmę mierniczą i odmierzał 10,9 metra na 23,7 metra, czyli wymiary kortu tenisowego. Raz za razem krzyczał: Nie zmieści się! No, chodźmy już! Idziemy! Mój ojciec wracał miarowym krokiem przez kuchnię, salon i wychodził na podjazd, a agent sprzedaży nieruchomości z trudem za nim nadążał.
Oglądaliśmy też dom, w którym bardzo chciała zamieszkać moja starsza siostra Tami. Błagała, by go kupić, ponieważ dom był w kształcie litery T – T jak Tami. Mój ojciec niemal to zrobił, prawdopodobnie dlatego, że myślał: T jak tenis. Mnie też się ten dom podobał. Tak samo mojej mamie. Jednak podwórko było o kilkanaście centymetrów za krótkie.
Nie zmieści się! Idziemy!
W końcu zobaczył dom, który miał tak wielkie podwórko, że tato nie musiał go mierzyć. Stał pośrodku, wolno się obracając i wpatrując jak sroka w kość z szerokim uśmiechem, jakby widział przyszłość.
Sprzedane, powiedział cichym głosem.
Jeszcze dobrze nie wnieśliśmy ostatniego kartonowego pudła, kiedy mój tato już zaczął budować wymarzony kort. Wciąż nie wiem, jak on to zrobił. Ani dnia nie przepracował na budowie. Nie wiedział niczego na temat betonu, asfaltu i systemu odpływowego. Nie przeczytał na ten temat żadnej książki ani też nie konsultował tego ze specjalistą. Po prostu nosił jego obraz w głowie i rozpoczął urzeczywistnianie tego marzenia. Podobnie jak w wielu innych życiowych sytuacjach, mój tato powołał kort do życia przez wymuszenie, dzięki swej brutalnej i energicznej żądzy życia. Myślę, że mógł zastosować ten fortel również w moim wypadku.
Oczywiście potrzebna mu była pomoc. Wylewanie betonu to nie przelewki. Dlatego też co rano zawoził mnie do Sambo, restauracji na Stripie, w której zatrudnialiśmy kilku emerytów z bandy włóczącej się po tamtejszym parkingu. Moim ulubieńcem był Rudy. Mężczyzna z twarzą pooraną bliznami i wydatnym brzuchem zawsze patrzył na mnie, uśmiechając się półgębkiem, jakby miał pewność, że nie wiem, jak się nazywam ani gdzie jestem. Rudy wraz ze swą bandą wracali z nami do domu, a tam ojciec mówił im, co trzeba zrobić. Po trzech godzinach szliśmy z tatą do McDonalda i kupowaliśmy wielkie torby big maców i frytek. Po powrocie mój ojciec pozwalał mi zadzwonić dzwonkiem, który wzywał pracowników na lunch. Uwielbiałem wynagradzać Rudy’ego za pracę. Uwielbiałem przyglądać się, jak je niczym wygłodniały wilk. Bardzo podobała mi się myśl o ciężkiej pracy odpowiednio wynagradzanej – pod warunkiem że ciężka praca nie wiązała się z odbijaniem piłeczki tenisowej.
Dni spędzone z Rudym i big macami zacierają się w pamięci. Nagle tato ma swój kort na tyłach domu, co oznacza, że stoi już moje więzienie. Pomagałem karmić bandę skazańców budujących moją celę. Pomagałem mierzyć i malować białe linie, które będą mnie pętały. Dlaczego to zrobiłem? Nie miałem wyboru. Był to powód, dla którego robię wszystko.
Nikt mnie nigdy nie spytał, czy chcę grać w tenisa, nie mówiąc już o tym, żeby zrobić z niego sposób na życie. W rzeczywistości mama uważała, że zostanę księdzem. Powiedziała mi jednak, że ojciec na długo przed moim urodzeniem zadecydował, że będę zawodowym tenisistą. Kiedy miałem roczek, potwierdziłem jego przewidywania. Obserwując grę w ping-ponga, wodziłem oczami za piłką, nigdy nie odwracałem głowy. Tato zawołał mamę.
Popatrz, powiedział. Widzisz, jak rusza samymi oczami? Wrodzony talent.
Mama opowiadała mi, że gdy jeszcze byłem w kojcu, ojciec zawieszał instalację z piłek tenisowych nad moją głową i zachęcał, żebym walił w nie rakietką do ping-ponga przytwierdzoną do rączki. Kiedy skończyłem trzy lata, podarował mi odpiłowaną rakietę i powiedział, żebym walił we wszystko, na co mi przyjdzie ochota. Wyspecjalizowałem się w strzałach z solniczek. Spodobało mi się serwowanie nimi przez zamknięte okna. Asem serwisowym unieszkodliwiłem psa. Mój ojciec nigdy się o to nie złościł. Wściekał się na wiele innych rzeczy, ale nigdy, że coś mocno uderzyłem rakietą tenisową.
Jako czterolatka zabierał mnie, bym poodbijał sobie z tenisowymi sławami, które przejeżdżały przez miasto, poczynając od Jimmy’ego Connorsa. Tato twierdził, że Connors jest jednym z najlepszych tenisistów na świecie. Na mnie większe wrażenie zrobiło to, że miał włosy obcięte od garnka tak jak ja. Kiedy skończyliśmy, Connors powiedział mojemu ojcu, że z całą pewnością będę bardzo dobry.
Tyle to sam wiem, powiedział rozzłoszczony tato. Bardzo dobry? On będzie pierwszym graczem na świecie.
Szukał potwierdzenia u Connorsa. Szukał kogoś, z kim mógłbym pograć.
Za każdym razem, kiedy Connors zjawiał się w Vegas, tato naciągał mu rakiety. Mój ojciec jest naciągaczem pierwszej wody. (Któż lepiej niż mój staruszek byłby w stanie wytworzyć i utrzymać napięcie?). Zawsze było tak samo. Rankiem Connors dawał mu pudło rakiet i osiem godzin później spotykaliśmy się z nim w jakiejś restauracji na Stripie. Ojciec puszcza mnie przodem. Trzymam rakiety z poprawionym naciągiem. Pytam szefa sali, gdzie siedzi tenisista, a ten wskazuje mi jego stolik. Wysyła mnie do najodleglejszego rogu, gdzie pośrodku swojej świty siedzi Connors oparty plecami o ścianę. Wyciągam ostrożnie rakiety w jego stronę, nie mówiąc ani słowa. Rozmowa przy stoliku zamiera gwałtownie i wszyscy patrzą na mnie z góry. Gwiazda szarpnięciem zabiera mi rakiety i kładzie je na krześle. Przez chwilę czuję się ważny, jakbym trzem muszkieterom dostarczył świeżo naostrzone szpady. Wtedy Connors mierzwi mi włosy, rzuca jakąś sarkastyczną uwagę na mój temat czy też mojego ojca i wszyscy przy stoliku parskają śmiechem.
Im jestem lepszy w tenisie, tym gorzej idzie mi w szkole, co mnie boli. Lubię książki, ale czuję, że mnie przerastają. Lubię swoich nauczycieli, ale niewiele rozumiem z tego, co do mnie mówią. Chyba nie uczę się jak moi rówieśnicy, nie umiem tak przetwarzać wiedzy. Mam pamięć jak słoń, ale problemy z koncentracją. Trzeba mi tłumaczyć wszystko po dwa–trzy razy. (Może dlatego tato krzyczy do mnie zawsze dwa razy?) Ponadto wiem, że każda chwila spędzona przeze mnie w szkole jest solą w oku mego ojca – uczęszczam do szkoły kosztem tenisa. Tak więc nie przepadając za szkołą i marnie sobie w niej radząc, zawieram z tatkiem niepisane przymierze.
Są takie dni, kiedy odwożąc mnie wraz z rodzeństwem do szkoły tato mówi z wymuszonym uśmiechem: No, urwisy, zrobimy tak – zamiast jechać do szkoły, zawiozę was do Cambridge Racquet Club? Będziecie mogli pograć cały ranek. No i co wy na to?
Wiemy, co chce usłyszeć, więc jesteśmy posłuszni. Huuura!
Tylko mamie nie mówcie, dodaje tato.
Cambridge Racquet Club jest długą, zatęchłą, zadaszoną dziurą na wschód od Strip. Jest na nim dziesięć kortów i unosi się specyficzny smrodek – prochu, potu, maści rozgrzewających oraz cierpki odór czegoś, co dawno przekroczyło datę ważności, czego nigdy nie byłem w stanie rozpoznać. Ojciec traktuje Cambridge jak nieformalną przybudówkę do naszego domu. Stoi z właścicielem, panem Fongiem, i przyglądają się nam bacznie, pilnując, żebyśmy grali i nie marnowali czasu na gadanie i śmichy-chichy. W końcu wydaje z siebie krótki gwizd – dźwięk, który rozpoznałbym na końcu świata. Wkłada palce do ust, dmucha ostro i to oznacza: gem, set, mecz, zostawcie to i jazda do samochodu.
Moje rodzeństwo zawsze przerywa grę przede mną. Rita, najstarsza, Philly, mój starszy brat, i Tami – wszyscy dobrze grają w tenisa. Jesteśmy jak tenisowa rodzina Adamsów. Ale ja, najmłodszy, maluch, ja jestem najlepszy. Mój ojciec mówi tak mnie, mojemu rodzeństwu, panu Fongowi: Andre jest wybrańcem. To właśnie dlatego poświęca mi najwięcej uwagi. Jestem ostatnią nadzieją rodu Agassich. Czasami szczególnie podoba mi się to skupienie mego taty na mnie, a czasami wolałbym być niewidzialny, bo on jest przerażający. Stać go na wiele.
Na przykład często sięga kciukiem i palcem wskazującym do nosa i szykując się do wyciskającego łzy z oczu kroku, wyrywa czarne włosy z nozdrza. To jego sposób pojmowania higieny osobistej. W tym samym duchu goli się, nie używając pianki czy kremu. Po prostu drapie jednorazową maszynką po suchej brodzie i policzkach, zdzierając skórę, po czym zostawia strużki krwi, aż wyschną.
Pod wpływem stresu czy też rozkojarzenia mój ojciec często gapi się w przestrzeń i mamrocze: Kocham cię, Margaret. Zapytałem kiedyś mamę: Do kogo tatko tak się odzywa? Kto to jest Margaret?
Moja mama opowiada, że kiedy tato był w moim wieku, jeździł na łyżwach na zamarzniętym stawie i lód się pod nim załamał. Wpadł w szczelinę, zaczął się topić – nie oddychał przez dłuższą chwilę. Wyciągnęła go z wody i przywróciła do życia kobieta o imieniu Margaret. Nigdy wcześniej jej nie spotkał i nie zobaczył jej też później, ale często widzi ją w myślach, mówi do niej i dziękuje najczulszym ze swych głosów. Mówi, że wizja Margaret dopada go jak jakiś atak. Nie ma świadomości, że to się dzieje, i później jedynie pamięta piąte przez dziesiąte.
Tato ma naturę gwałtownika i zawsze jest skory do bitki. Stale boksuje się z cieniem. W samochodzie trzyma stylisko od siekiery. Wychodzi z domu z garścią soli i pieprzu w kieszeniach na wypadek, gdyby natrafił na jakąś burdę uliczną i musiałby kogoś oślepić. Oczywiście najzacieklejsze boje toczy sam z sobą. Ma chroniczne sztywnienie karku i nieustannie musi poluzowywać kości szyi gniewnymi szarpnięciami i skręcaniem głowy. Kiedy to nie skutkuje, otrzepuje się jak pies po wyjściu z wody, aż kości szyi zaczynają strzelać niczym pękający popcorn. A kiedy i to nie pomaga, używa ciężkiego worka do boksowania, który wisi na uprzęży za domem. Staje na krześle, zdejmuje worek i wsuwa szyję w uprząż. Następnie wykopuje krzesło i spada z wysokości około metra na dół, a uprząż wyhamowuje upadek. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem, jak to robi, przechodziłem z pokoju do pokoju. Podniosłem wzrok i zobaczyłem swego ojca, jak odrzuca krzesło, zawisa na szyi ze stopami metr nad ziemią. Nie miałem wątpliwości, że się zabił. Podbiegłem do niego cały rozdygotany.
Widząc przerażenie na mojej twarzy, warknął: Co się, kurwa, z tobą wyrabia?
Jednak większość potyczek toczy z innymi i jak zwykle zaczynają się one bez ostrzeżenia w najmniej przewidzianym momencie. Na przykład podczas snu. Boksuje się przez sen i często popycha i bije moją śpiącą matkę. Również w samochodzie. Mój tato niewiele rzeczy lubi tak, jak jazdę swoim zielonym oldsmobilem z silnikiem Diesla i śpiew wraz z Laurą Branigan, której głos dobiega z przedpotopowego magnetofonu. Ale jeśli inny kierowca zrobi mu wbrew, jeśli zajedzie mu drogę albo nie da sobie zajechać drogi przez ojca, wtedy wszystko już leci lawinowo.
Pewnego dnia jadę z tatą do Cambridge i on wdaje się w pyskówkę z innym kierowcą. Zatrzymuje auto, wysiada, nakazuje mężczyźnie wyłazić ze swego samochodu. Tamten odmawia, bo mój ojciec już trzyma stylisko siekiery w ręce. Wściekły, roztrzaskuje trzonkiem światła tamtego samochodu z przodu i z tyłu, rozbryzgując szkło na wszystkie strony.
Innym razem ojciec wyciąga rękę przed moją twarzą, by wycelować z broni w innego kierowcę. Trzyma spluwę na wysokości mojego nosa. Patrzę prosto przed siebie. Nie ruszam się. Nie wiem, jakie przewinienie popełnił tamten człowiek, tylko że jest to motoryzacyjny odpowiednik uderzenia piłką w siatkę. Czuję, jak palec mojego ojca tężeje na języku spustowym. Wtedy dobiega mnie odgłos pospiesznej rejterady tamtego i towarzyszący temu dźwięk, który słyszę niezmiernie rzadko – śmiech taty. Sam śmiech mógłby gościa wypatroszyć. Powtarzam sobie, że zapamiętam tę chwilę na zawsze – mój ojciec zaśmiewa się z bronią przy mojej twarzy – zapamiętam, choćbym miał dożyć setki.
Kiedy chowa broń do skrytki w samochodzie i rusza, odwraca się do mnie. Tylko nie mów mamie, nakazuje.
Nie wiem, po co to w ogóle mówi. Cóż zrobiłaby moja mama, gdyby się dowiedziała? Nie protestuję ani słowem. Czyżby mój ojciec myślał, że kiedyś musi być ten pierwszy raz?
Pewnego deszczowego dnia w Vegas jedziemy razem, by zabrać mamę z biura. Stoję na końcu długiego siedzenia, wygłupiam się i śpiewam. Mój ojciec zmienia pas, by skręcić. Jakiś kierowca ciężarówki trąbi na nas. Najwyraźniej mój tato zapomniał włączyć kierunkowskaz. Ojciec pokazuje mu środkowy palec w pogardliwym geście. Robi to tak szybko, że niemal dostaję w twarz. Kierowca drze się do niego. Ojciec puszcza mu wiązankę przekleństw. Tamten zatrzymuje się, otwiera drzwi. Mój tato też się zatrzymuje, wyskakuje z wozu.
Wpełzam na tylne siedzenie, żeby popatrzeć na to przez szybę. Deszcz pada coraz mocniej. Ojciec zbliża się do kierowcy. Ten wyprowadza cios. Tato uchyla się i pięść przeciwnika zsuwa się po jego głowie, po czym zasypuje nieszczęśnika nawałnicą niewidzialnych niemal uderzeń, kończąc ciosem w podbródek. Kierowca pada na ziemię. Jest martwy – jestem tego pewien. Jeśli nie jest, to wkrótce będzie, bo leży na środku drogi i ktoś go zaraz przejedzie. Ojciec wraca do wozu i odjeżdżamy. Zostaję na tylnym siedzeniu, patrząc przez szybę na nieprzytomnego mężczyznę, któremu deszcz kapie na twarz. Odwracam się i widzę, że mój tato coś mamrocze, złorzecząc pod adresem kierownicy. Mamy za chwilę odebrać mamę, a on patrzy w dół, zaciskając i rozkurczając pięści, jakby chciał się upewnić, czy nie uszkodził sobie kłykci. Wtedy patrzy na tylne siedzenie, prosto w moje oczy, choć mam wrażenie, że widzi ową Margaret. Niemal czule zwraca się do mnie: Nie mów mamie.
Takie wspomnienia i wiele innych przychodzą mi do głowy za każdym razem, kiedy myślę o tym, by powiedzieć tacie, że nie chcę grać w tenisa. Oprócz tego, że kocham go i pragnę, żeby był ze mnie dumny, nie chcę go zdenerwować. Nie ośmieliłbym się. Źle się dzieje, kiedy mój tato jest zdenerwowany. Skoro mówi, że mam grać w tenisa, skoro mówi, że mam zostać numerem jeden na świecie, że to moje przeznaczenie, to wypada mi tylko skinąć głową i słuchać. Jimmy’emu Connorsowi czy też każdemu innemu również dałbym taką radę.
Droga do pierwszej pozycji na świecie wiedzie przez Tamę Hoovera. Kiedy mam skończyć ósmy rok życia, tato dochodzi do wniosku, że nadszedł czas, by skończyć z sesjami ze smokiem na tyłach domu i odbijaniem piłek w klubie Cambridge. Trzeba zacząć regularne pojedynki z prawdziwymi chłopakami w moim wieku z całej Nevady, Arizony i Kalifornii. W każdy weekend rodzina ładuje się do samochodu i jedzie albo na północ drogą numer 95 w stronę Reno, albo na południe przez Henderson i za Tamę Hoovera przez pustynię do Phoenix, Scottsdale czy Tuscon. Ostatnie miejsce, pomijając kort tenisowy, gdzie chcę przebywać razem z tatą, to samochód. Wszystko jest już jednak ustalone. Jestem skazany, by swoje dzieciństwo dzielić między te dwa miejsca odosobnienia.
W przedziale wiekowym zawodników poniżej dziesięciu lat wygrywam siedem turniejów z rzędu. Ojciec przyjmuje to jako rzecz zupełnie naturalną. Po prostu robię to, co mam robić. Jadąc z powrotem przez Tamę Hoovera, patrzę na napis pod masztem: W hołdzie tym, których zainspirowała wizja uczynienia z samotnych krain ziemi mlekiem i miodem… Powtarzam to zdanie w myślach. Samotne krainy. Czyż istnieje bardziej osamotniona kraina niż nasz dom na pustyni? Myślę o wściekłości kotłującej się w moim ojcu niczym rzeka Kolorado przy Tamie Hoovera. Przełamanie jej to tylko kwestia czasu. Nie pozostaje nic innego, jak drapać się coraz wyżej.
Dla mnie oznacza to konieczność zwycięstw. Zwycięstw za wszelką cenę.
Jedziemy do San Diego. Morley Field. Gram z Jeffem Tarango, któremu daleko do mojego poziomu, ale wygrywa pierwszy set 6–4. Zamurowało mnie. Jestem przerażony. Ojciec mnie zabije. Zbieram się w sobie, wygrywam drugi set 6–0. Na początku trzeciego seta Tarango skręca kostkę. Staram się go zagonić, każąc mu biegać po całym korcie z bolącą kostką. Ale on tylko udaje. Z jego kostką jest wszystko w porządku. Odbiera moje piłki i atakuje z moich skrótów. Wygrywa każdy punkt.
Mój ojciec krzyczy z trybun: Nie graj więcej skrótów! Nie graj skrótów!
Nie mogę się powstrzymać. Mam swoją strategię. Trzymam się jej.
Dochodzi do tie-breaku. Do dziewięciu. Tam i z powrotem wymieniamy się punktami, aż jest po cztery. I oto nadchodzi. Nagła śmierć. Jeden punkt za cały mecz. Nigdy nie przegrałem i nie wyobrażam sobie, jaka byłaby reakcja ojca, gdyby tak się stało.
Gram tak, jakby od wyniku meczu zależało moje życie, i tak w istocie jest. Tarango musi mieć ojca podobnego do mojego, bo gra w ten sam sposób.
Odskakuję i zagrywam siarczysty bekhend po krosie. Uderzam piłkę tak, żeby doszło do wymiany, ale ta odbija się mocniej i zjadliwiej niż zamierzałem. Piłka nie do obrony leci o dobry metr poza zasięgiem rakiety Tarango. Krzyczę z radości. Tarango stoi pośrodku kortu, zwiesza głowę i zdaje się, że za chwilę się rozpłacze. Wolno podchodzi do siatki.
Zatrzymuje się. Gwałtownie odwraca głowę i patrzy w miejsce, w które uderzyła piłka. Uśmiecha się.
Aut, mówi.
Zatrzymuję się.
Piłka wyszła na aut!, drze się Tarango.
Taka zasada panuje wśród juniorów. Zawodnicy są własnymi sędziami liniowymi. Krzyczą, czy był aut, czy nie, i nie ma od tego odwołania. Tarango postanowił zrobić to, zamiast przyjąć porażkę, i wie, że nikt nie może na to nic poradzić. Unosi dłonie w geście zwycięstwa.
Teraz ja zaczynam płakać.
Na trybunach wybucha pełne szaleństwo, rodzice zaczynają się kłócić, krzyczeć, dochodzi niemal do wymiany ciosów. To nie jest fair, to nie jest w porządku, ale taka jest rzeczywistość. Tarango jest zwycięzcą. Nie chcę mu podać ręki. Biegnę do parku Balboa. Kiedy wracam po pół godzinie, wszyscy krzyczą, a mój ojciec nie hamuje wściekłości. Nie dlatego, że zniknąłem, ale dlatego, że nie robiłem tego, co mi kazał podczas meczu.
Dlaczego mnie nie słuchałeś? Dlaczego wciąż skracałeś swoje uderzenia?
Po raz pierwszy nie boję się swego ojca. Nieważne, jak bardzo jest na mnie wściekły, moja złość jest dużo większa. Jestem wściekły na Tarango, na Boga, na siebie. Mimo iż wiem, że mnie oszukał, nie powinienem dopuścić do sytuacji, w której mogło to nastąpić. Nie powinienem stawiać wszystkiego na jedną kartę w taki sposób. Ale zrobiłem to i teraz straciłem swój rekord – na zawsze. Nic już tego nie zmieni. Nie mogę znieść tej myśli, lecz nie potrafię przed nią uciec: Jestem niedoskonały. Napiętnowany niedoskonałością. Ze skazą. Milion smoczych piłek odbitych i po co?
Po latach wysłuchiwania tyrad ojca na temat moich niedoskonałości jedna porażka sprawiła, że wziąłem je sobie do serca. Przyswoiłem cechy ojca – jego niecierpliwość, jego perfekcjonizm, jego furię – aż mój głos przestał brzmieć jak głos ojca, on stał się jego głosem. Tato już nie musi mnie dręczyć. Od tego dnia mogę to robić sam.Ta książka nie mogłaby powstać bez udziału mojego przyjaciela, J.R. Moehringera.
To J.R., zanim jeszcze się poznaliśmy, jako pierwszy skłonił mnie do przelania mojej historii na papier. Podczas mojego ostatniego US Open w 2006 roku cały wolny czas poświęcałem na lekturę zdumiewającego pamiętnika J.R. Bar dobrych ludzi. Książka przemówiła do mnie. Tak bardzo mi się spodobała, że zacząłem sobie wydzielać porcje lektury, ograniczając się co wieczór do ustalonej liczby stron. Na początku odciągnęła moją uwagę od burzy emocji pod koniec mojej kariery tenisowej, ale stopniowo potęgowała moje lęki, bo zacząłem się obawiać, że skończę lekturę przed zakończeniem kariery.
Tuż po moim meczu w pierwszej rundzie zadzwoniłem do J.R. i mu się przedstawiłem. Powiedziałem, jak bardzo podziwiam jego dzieło i zaprosiłem go do Vegas na obiad. Od razu się polubiliśmy, czego się spodziewałem, i ten pierwszy wspólny posiłek dał początek wielu innym. W końcu poprosiłem J.R., by rozważył współpracę ze mną, żeby pomógł mi zmierzyć się z moimi pamiętnikami i nadać im właściwy kształt. Poprosiłem, żeby spojrzał na moją historię przez pryzmat zdobywcy nagrody Pulitzera. Ku memu zaskoczeniu zgodził się.
J.R. przeniósł się do Vegas i z miejsca zabraliśmy się do działania. Jesteśmy obdarzeni tą samą etyką pracy, tym samym podejściem do wielkich celów, które można opisać jako wszystko albo nic. Spotykaliśmy się codziennie i ustaliliśmy surowy reżim – po pożarciu kilku burrito rozmawialiśmy godzinami przy włączonym magnetofonie J.R. Nie było tematów tabu, więc nasze sesje czasami były zabawne, a czasami bolesne. Nie kierowaliśmy się chronologią ani tematami – po prostu rozmawialiśmy, od czasu do czasu posiłkując się zestawami wycinków skrzętnie zebranych przez genialnego, młodego, wkrótce bardzo znanego Bena Cohena.
Po wielu miesiącach J.R. i ja mieliśmy całe pudło kaset, na których, mniej więcej, była zawarta historia mego życia. Nieulękła Kim Wells przetransponowała te wspomnienia na papier, a następnie J.R. przekształcił je w opowieść. Jonathan Segal, nasz mądry, wspaniały redaktor w wydawnictwie Knopf, Sonny Mehta – Rod Laver literatury, pomagali J.R. i mnie wypolerować pierwszy szkic, zmieniając go w drugi i trzeci, co wiązało się ze żmudnym sprawdzaniem faktografii przez Erica Mercado, drugie wcielenie Sherlocka Holmesa. Nigdy nie spędziłem tyle czasu na czytaniu, ponownym czytaniu i debatach, dyskutowaniu na temat słów, pasaży, dat i liczb. Wtedy byłem najbliżej, jak to tylko możliwe, czy też najbliżej, jak chciałem się znaleźć, wysiłku związanego z końcowymi egzaminami w szkole.
Wielokrotnie prosiłem J.R., by umieścił swoje nazwisko w tej książce. On jednak uważał, że tylko jedno nazwisko powinno znaleźć się na okładce. Choć był dumny z naszej wspólnej pracy, powiedział, że nie byłby w stanie wciskać się ze swoim nazwiskiem do mojego życia. To są twoje opowieści, powiedział, twoi znajomi, twoje bitwy. Właśnie taka szczodrość przebijała od razu z jego wspomnień. Wiedziałem, że nie ma sensu się kłócić. Upór jest kolejną naszą wspólną cechą. Ale nalegałem na to, by w tym właśnie miejscu opisać wielką rolę J.R. i publicznie mu za to podziękować.
Chcę także wymienić tu ekipę pierwszych zaangażowanych recenzentów, do których z J.R. wysyłaliśmy egzemplarze oraz wyjątki z rękopisu. Każdy miał swój wielki udział w tym procesie. Najgłębsze podziękowania składam: Phillipowi i Marti Agassim, Sloan i Rogerowi Barnettom, Ivanowi Blumbergowi, Darrenowi Cahillowi, Wendy Netkin Cohen, Bradowi Gilbertowi, Davidowi Gilmore’owi, Chrisowi i Varandzie Handym, Billowi Hustedowi, McGraw Milhavenowi, Steve’owi Millerowi, Dorothy Moehringer, Johnowi i Honi Parentim, Gilowi Reyesowi, Jaimee Rose, Gunowi Ruderowi, Johnowi Russellowi, Brooke Shields, Wendi Stewart Goodson i Barbrze Streisand.
Specjalne podziękowania kieruję do Rona Boreta za bycie niewzruszonym, za odczytywanie mnie równie skutecznie, jak tej książki, za udzielanie mi nieocenionych rad na temat wszystkiego – od psychologii do strategii, i za pomoc w przedefiniowaniu tradycyjnego znaczenia słowa przyjaciel.
Przede wszystkim chcę podziękować Stefanie, Jadenowi i Jaz Agassim. Zmuszeni do egzystowania beze mnie przez niezliczoną ilość dni, zmuszeni do dzielenia się mną z tą książką ani razu nie mieli do mnie pretensji, a wręcz przeciwnie, zachęcali mnie do pracy, co pozwoliło mi ją skończyć. Niewzruszona miłość i wsparcie Stefanie dawało mi natchnienie, a codzienne uśmiechy Jadena i Jaz zmieniały się błyskawicznie w nowe pokłady energii z taką prędkością, jak pożywienie zmienia się we krwi w cukier.
Pewnego dnia, kiedy pracowałem nad drugim szkicem, Jaden zaprosił do domu kolegę. Na blacie kuchennym piętrzyły się sterty manuskryptu i kolega Jadena zapytał: Co to jest?
To jest książka mojego tatusia, powiedział Jaden głosem, który słyszałem u niego wyłącznie wtedy, gdy mówił o Świętym Mikołaju albo o grze „Guitar Hero”.
Mam nadzieję, że on i jego siostra będą czuli taką samą dumę z tej książki za dziesięć, trzydzieści i sześćdziesiąt lat. Została napisana dla nich, ale również do nich. Mam nadzieję, że dzięki niej będą mogli uniknąć niektórych pułapek, jakie na nich zastawiłem. Co więcej, mam nadzieję, że będzie to jedna z książek, które dadzą im pocieszenie, wskazówki i przyjemność. Sam późno odkryłem magię literatury. Ze wszystkich swoich błędów, przed którymi chciałbym uchronić swoje dzieci, ten wpisuję na początek listy.
KONIEC