Operacja Talos - ebook
Operacja Talos - ebook
Kolejna powieść Bogusława Wołoszańskiego oparta o realia drugiej wojny światowej.
Informator polskiego wywiadu, esesman ze straży najtajniejszego bloku obozu w Dachau, ginie pod kołami ciężarówki. Szefowie wywiadu w Warszawie nie mają wątpliwości, że byli na tropie czegoś wielkiego, i przypisują zbadanie sprawy jednemu ze swoich najlepszych agentów, ekscentrycznemu milionerowi Michałowi Sosnowitzowi. Odkrywając wierzchołek góry lodowej, polski agent zostaje wciągnięty w niebezpieczną grę wywiadów, którą z jednej strony prowadzi sam Heinrich Himmler, a z drugiej szef wywiadu brytyjskiego Stewart Menzies. Autor poprowadzi czytelnika przez kulisy zamachów na Adolfa Hitlera, walki o władzę w Trzeciej Rzeszy oraz niezgłębioną tajemnicę powojennych losów fortuny SS.
Intryga w książce jest znakomita i nieprzewidywalna. Czytelnik będzie zaskoczony zwrotami akcji, a odpowiedzi na wszystkie pytania pozna dopiero po przeczytaniu ostatniego rozdziału.
Kategoria: | Naukowe i akademickie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61232-18-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rüdiger Krauss stanął na brzegu chodnika. Krótki urlop, jaki otrzymał w swojej kompanii specjalnej, dobiegał końca i już następnego dnia miał stawić się do służby obozie w Dachau. Jego żona, kobieta cicha i potulna, nie była zadowolona, że ledwie przyjechał na niespełna tydzień, a co wieczoru wymykał się gdzieś. Zapewne podejrzewała go o zdradę. Może dlatego wychodząc tego wieczoru, włożył mundur, elegancki, czarny z trupią główką na kołnierzu, żeby wszystko było bardziej oficjalne. Ale tak naprawdę, to chciał zrobić wrażenie na mężczyźnie, z którym miał się spotkać. Poprawił krawat i spojrzał w głąb ulicy, czy nie dostrzeże taksówki. Co prawda mężczyzna, z którym się umówił, zwracał mu uwagę, że powinien przyjechać autobusem, ale Rüdiger tego nie rozumiał. Dlaczego bogaty człowiek ma jeździć autobusem? A on był bogatym człowiekiem. No, miał być.
Podniósł rękę, usiłując zatrzymać nadjeżdżający samochód, ale kierowca nie zwrócił na niego uwagi. A może widząc esesmana, udał, że nie dostrzega jego gestu. Pewnie komunista – pomyślał z niechęcią Krauss.
Nieco dalej zatrzymał się inny samochód, ale nie była to taksówka, więc nie zwracał na niego uwagi.
– SS-Scharführer Rüdiger Krauss? – usłyszał nagle za plecami. To musiał podejść ktoś, kto wysiadł z samochodu.
Krauss odwrócił się. Zobaczył przed sobą dwóch mężczyzn w skórzanych płaszczach. Nie miał wątpliwości, że są to gestapowcy, gdyż oni zawsze tak chodzili ubrani. Długie skórzane płaszcze i tyrolskie kapelusze stały się ich nieoficjalnym umundurowaniem. Poczuł falę panicznego strachu.
Spokojnie. To przypadek – pomyślał szybko.
– Kto pyta? – podniósł głowę, nie mógł pokazać po sobie, że obawia się konfrontacji. W załodze w Dachau nie było mięczaków.
– Gestapo – niższy wydobył z wewnętrznej kieszeni płaszcza legitymację w skórkowej oprawie. Nie otwierał jej, gdyż uznał, że widok samej okładki ze złotymi literami i swastyką wystarczy.
– Nie widzę – burknął Krauss.
– Nie stawiaj się – powiedział wyższy. – Idziesz z nami.
– Zaraz! O co chodzi? – usiłował jeszcze protestować, ale nie miał już wątpliwości, że pojawienie się tych dwóch na ulicy nie było przypadkiem.
– Musimy porozmawiać na temat Baumillera.
Odetchnął. Ernst Baumiller był dowódcą jego kompanii w Dachau. Widocznie Gestapo powzięło jakieś podejrzenia i postanowiło wyjaśnić je, ale bez zbędnych formalności.
Ujęli go pod ręce i poczuł, jak boleśnie uderzyła go lufa pistoletu w okolicy kręgosłupa.
Zrozumiał, że dalszy opór może tylko pogorszyć jego sytuację. Już bez oporu zrobił krok w kierunku, w którym go prowadzili, dostrzegając ze zdziwieniem, że nie idą w stronę samochodu, lecz zawrócili do wąskiej ślepej uliczki. Znał ją dobrze, gdyż od dzieciństwa bawił się tam z kolegami. Były tam tylko rudery, w których gnieździły się szczury i bezdomni, zanim tych ostatnich nie wypłoszyła policja.
Zatrzymał się i usiłował wyszarpnąć, ale żelazny uścisk ich palców, jaki czuł na swoich rękach, i ponowne dźgnięcie lufą pistoletu w okolicach kręgosłupa zmusiły go do posłuszeństwa. Bał się. Panicznie.
Dlaczego prowadzą go na niezamieszkaną uliczkę? Czyżby tam mieli swoją melinę? Nieformalne więzienie? Pamiętał, że tuż po przejęciu władzy przez nazistów, gdy był w SA, założyli takie dzikie więzienie w jednej z ruder w okolicy i trzymali tam komunistów.
Przeszli, przekładając nogi przez barierę grodzącą dostęp do niebezpiecznej ulicy. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków i zatrzymali się pośrodku. W oddali zabłysły światła samochodu. Spojrzał na nich, zupełnie nie rozumiejąc, co dzieje się wokół niego. Wtedy dostrzegł, że na przegubie wyższego gestapowca wisi na krótkim rzemieniu pałka.
A potem wszystko stało się błyskawicznie.
Podrzucił ją lekko i uchwycił w dłoń. Szybko zamachnął się i ze straszliwą siłą uderzył Kraussa w kark. Źle wyliczył ruch, pałka trafiła nieco za nisko, aby ogłuszyć. Krauss czując, że drugi gestapowiec puścił go i odsunął się, aby samemu uniknąć ciosu, napiął mięśnie i chciał uskoczyć, ale w tym samym momencie drugi cios spadł na jego skroń.
– Żyje?
Gestapowiec z pałką pochylił się nad leżącym.
– Chyba rozwaliłeś mu czaszkę – orzekł drugi, kucając przy ciele i przyglądając się głowie. Położył dwa palce na aorcie szyjnej i starał się wyczuć puls. Po chwili pokręcił głową i podniósł się szybko, aby pomachać do samochodu stojącego w oddali.
Odeszli na kilka kroków, gdy ciężarówka nabierała rozpędu. Wyższy wyjął papierosy i podsunął paczkę koledze. Ten wziął papierosa i wsunął do ust.
Koła ciężarówki podskoczyły na ciele leżącym pośrodku ulicy.
Bez słowa odwrócili się i ruszyli w stronę bariery, przed którą stanęła ciężarówka.
– Ty, Hans... – wyższy zatrzymał się – wpadł pod samochód na zagrodzonej uliczce?
– Jasne, na Maximilianstrasse byłoby lepiej – zaśmiał się drugi i szedł dalej.
– Sam o mało nie wpadłem tam pod samochód – zgodził się wyższy, mówiąc o głównej monachijskiej ulicy. – Nikogo by nie dziwiło.
Stał, wciąż nie chcąc pogodzić się z fuszerką, jaką jego zdaniem było wykonanie wyroku w miejscu, które mogło budzić podejrzenia.
– Czekaj! – rzucił papierosa na bruk i podszedł do zwłok. – Zdejmę mu spodnie, to będzie wyglądało tak, jakby wszedł tutaj za potrzebą. Uzasadnienie będzie.
Hans pokręcił niezadowolony głową i podniósł niedopałek, który schował do kieszeni.2. Sosnowitz
Smuga słonecznego światła, jaka wpadła przez rozsuwane zasłony, podziałała jak bolesny impuls, który nakazał Michałowi odwrócić głowę.
– Zasłoń, do cholery! – warknął, pewny, że to ordynans odsłonił okno. Nie usłyszał jednak szumu kółek kotary przesuwających się po drążku.
– Zygmunt? – zapytał, nie otwierając oczu.
Nie było odpowiedzi, więc zmusił się do rozchylenia ciężkich powiek. Na tle okna zamajaczyła ciemna sylwetka mężczyzny, którego nie rozpoznawał. Na pewno nie był to ordynans. Kto więc śmiał wejść do jego mieszkania?
Podniósł się z wysiłkiem i oparł o metalowe obramowanie łóżka.
– Kim pan jest? I co pan tu robi?
Położył rękę na karku, gdzie zdawał się rodzić dotkliwy ból promieniujący w górę głowy, i patrzył spod przymrużonych oczu na mężczyznę wciąż stojącego na tle okna.
– Czekam, aż będzie się pan nadawał do rozmowy, panie majorze – odezwał się wreszcie nieznajomy.– Wiedziałem, że kawalerzyści tęgo piją, ale żeby aż tak...
– Kim pan, do cholery, jest? – powtórzył Michał.
Zamknął oczy. Promienie słońca zadawały ból. Najwyraźniej cierpiał na światłowstręt.
– Kazał pan mnie wezwać.
Nie przypominał sobie takiego polecenia, ale to go nie zdziwiło. Próba odtworzenia wydarzeń z ostatniej nocy wydawała się nadmiernie uciążliwa, aby podejmować taki wysiłek.
Usłyszał ciche kliknięcie gałki radia stojącego na stoliku przy oknie, potem szuranie odsuwanego krzesła, trzask zapalanej zapałki i chwilę później poczuł smród papierosowego dymu.
Z głośnika popłynęła marszowa muzyka, nazbyt często w ostatnich tygodniach nadawana przez niemieckie rozgłośnie.
– Nie, tego już za dużo! – Michał podniósł się ponownie i, przezwyciężając niechęć, wstał z łóżka, okrywając się kołdrą.
– Zygmunt! – krzyknął w stronę korytarza. Krew mocniej napłynęła do głowy, wzmagając przenikliwy ból w skroniach i z tyłu czaszki. Postanowił nie podejmować już żadnego wysiłku i z rezygnacją poddać się biegowi wydarzeń. Usiadł na łóżku.
– Nie ma go – wyjaśnił spokojnie nieznajomy. – Wysłałem go do apteki. Specyfiki, które przyniesie, bez wątpienia pomogą panu, ale naprawdę nie jestem tu po to, aby panu łagodzić męki, jakie wywołuje przebieg minionej nocy.
Podszedł do radia i ponownie przekręcił gałkę, tym razem zwiększając siłę głosu, co Michał skwitował skrzywieniem niezadowolenia, jakie wywołała zbyt hałaśliwa muzyka.
– Jestem doktor Schöffer. Wezwał mnie pana służący, widząc, jak bardzo pan cierpi, i słusznie podejrzewając, że konieczne będzie odtrucie organizmu.
Wrócił do stołu i ponownie usiadł na krześle.
– A muzyka to początek terapii? – zapytał Michał, usiłując zdobyć się na uprzejmość, choć miał ochotę wywalić bezczelnego gościa. Przyglądał mu się spod półprzymkniętych powiek.
Mężczyzna podający się za doktora Schöffera miał koło sześćdziesięciu lat i rzeczywiście wyglądał na lekarza: gładko zaczesane rzadkie włosy, siwe wąsy krótko przystrzyżone, oczy dobrotliwie patrzące spoza okularów w cienkich złotych oprawkach, starannie wypielęgnowane dłonie z wielkim sygnetem z rubinowym oczkiem na małym palcu prawej ręki.
– Nie – Schöffer pokręcił głową. – Zagłuszam podsłuch, chociaż nie podejrzewam, żeby zdołali założyć tutaj mikrofony.
Wyjął z kieszeni portfel i wydobył dziesięciomarkowy banknot.
– A, to pan... – Michał zawiesił głos.
Schöffer uśmiechnął się i przesunął banknot bliżej Michała.
– Ostatnie cyfry serii to siedem zero trzy – powiedział cicho. – Odczytuję na wypadek, gdyby miał pan kłopoty z ostrością widzenia, a przyjmuję, że tak może być.
Michał kiwnął głową.
– Nie sądziłem, że będzie to pan... – powtórzył.
– Chciał pan powiedzieć, że spodziewał się kogoś młodszego – wciąż uśmiechał się dobrotliwie. – Nie lekceważyłbym jednak zalet, jakie daje mój wiek i zawód.
Podszedł do okna i ukrywając się za kotarą, wyjrzał na ulicę.
– No cóż, gdyby ktoś obserwował pana dom, to do głowy mu nie przyjdzie, że mam tu coś innego do załatwienia niż tylko lekarską pomoc w wypadku skrajnego opilstwa, z czego jest pan znany. Od dawna, panie majorze.
Michał uśmiechnął się blado i wstał z krzesła, szczelnie otulając się kołdrą.
– Szczerze mówiąc, nie czuję się najlepiej tak ubrany w pana towarzystwie, doktorze. Proszę zostać tu chwilę, a ja postaram się doprowadzić od ładu.
Wsunął pantofle na bose stopy i wymaszerował do łazienki, słysząc, jak na dole ktoś otwiera drzwi wejściowe. Uznał, że to ordynans wraca z apteki, i ta świadomość sprawiła wyraźną ulgę w cierpieniu, jakie było efektem minionej nocy, gdy rzeczywiście wypił za dużo wódki na przyjęciu w pałacu Kurta von Schrödera, wydającego kawalerskie przyjęcie dla najbliższych przyjaciół, do których zaliczał się major Michał Sosnowitz.
Napełnił umywalkę zimną wodą i zanurzył w niej twarz.
Spodziewał się, że kontakt nastąpi tego dnia, 11 lipca 1938 roku, ale uważał, że będzie miał rutynowy przebieg: na stacji S-Bahn przechodzący obok mężczyzna wypowie półgłosem nazwę ulicy i kawiarni, a brak słowa „pilne” oznaczałby, że do spotkania z łącznikiem dojdzie następnego dnia o godzinie szóstej wieczorem. Zazwyczaj w takiej sytuacji miał za zadanie upewnić się, że nie śledzą go agenci Abwehry. Niebezpieczeństwo takie było czysto teoretyczne, gdyż Michael Sosnowitz był dobrze przyjmowany w kręgach niemieckiej finansjery i arystokracji, a naziści patrzyli na niego łaskawym okiem, gdyż łożył duże sumy na ich partię w czasach, gdy borykała się z biedą. Zdawał sobie sprawę, że nadmierna pewność zgubiła wielu szpiegów, i dlatego wybierając się na tajne spotkania, najpierw wyjeżdżał do podberlińskiej stadniny, gdzie trzymał swoje dwa wierzchowce. Tam dosiadał konia i galopował przez okoliczne łąki, co nikogo nie mogło dziwić. Dojeżdżał do umówionego miejsca, w którym ordynans czekał przy samochodzie, zostawiał tam konia, przebierał się i spokojnie, bez niebezpieczeństwa, że agenci kontrwywiadu mogli za nim nadążyć, bez obstawy wracał do Berlina na spotkanie.
Podniósł głowę i z zamkniętymi oczami przesunął dłoń po szafce obok umywalki, aby odnaleźć leżący tam ręcznik. Przetarł twarz, czując ulgę, jaką sprawiła mu zimna kąpiel.
– Dobrze, że chociaż lekarza przysłali, a nie policjanta. – Spojrzał jeszcze raz w lustro, zaczesując do tyłu gęste włosy. Założył szlafrok, starannie zawiązał fular, osłaniając tors, naciągnął spodnie pidżamowe, które poprzedniego wieczoru pozostawił na obrzeżu wanny po wielu bezskutecznych próbach ich nałożenia, i szybko wrócił do pokoju.
Doktor Schöffer piłował szyjkę ampułki, której zawartością napełnił strzykawkę.
– Co to? – Michał patrzył na niego nieufnie.
– Privitin, nie sądzę, żeby pan o tym słyszał. – Schöffer skoncentrował uwagę na strzykawce, wypychając z niej powietrze, i ruchem głowy nakazał, aby Michał podwinął rękaw.
Przejechał watką zwilżoną alkoholem po skórze przedramienia i wbił igłę.
– To nowy wynalazek niemieckiej armii – wyjaśnił. – Sądzę, że zawiera mieszaninę witamin z amfetaminą. Przeznaczają to dla rannych lub krańcowo wyczerpanych żołnierzy sił specjalnych. A pan bez wątpienia jest taki.
Odłożył strzykawkę do metalowego pudełka i usiadł przy stole.
– Stawia na nogi – mówił dalej lekarz o specyfiku, który nazwał privitinem – w ciągu kilkunastu minut, dając ogromną porcję energii. Na szczęście nie na długo. W przeciwnym wypadku mielibyśmy po drugiej stronie okopów watahy oszalałych, nieczułych na ból, zmęczenie i strach żołnierzy Wehrmachtu. A im by się to marzyło.
W drzwiach stanął Zygmunt trzymający tacę z filiżankami i dzbankiem kawy, której zapach rozniósł się po pokoju.
– Zgodnie z pana wieczornym poleceniem zadzwoniłem po pana doktora – powiedział, przyjmując, że rotmistrz może tego nie pamiętać.
– Dziękuję – mruknął Michał.
Służący ustawił filiżanki i nie usłyszawszy innych poleceń, szybko wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
– Jak rozumiem, możemy swobodnie rozmawiać? – Schöffer zadał pytanie szeptem.
Michał skinął głową. Zaczynał odczuwać działanie specyfiku, który zaaplikował mu lekarz.
Willa, którą wynajął w podberlińskiej dzielnicy Köpenick, z pięknym widokiem na Szprewę, kosztowała go majątek i była stanowczo zbyt duża, jak na potrzeby samotnego mężczyzny, ale dawała poczucie bezpieczeństwa. Stare drzewa w ogrodzie dobrze zasłaniały okna przed obserwacją z zewnątrz. Nie istniała też groźba, że ktoś może wdrapać się na ich konary – dwa owczarki były wystarczająco czujne, aby podnieść alarm, wyczuwając człowieka przeskakującego przez wysokie ogrodzenie. Zainstalowanie podsłuchu też nie wchodziło w grę, gdyż Zygmunt, który zawsze zostawał w domu podczas nieobecności Michała, był zbyt dobrze przeszkolony, aby dać się nabrać fałszywemu elektrykowi lub specjaliście od telekomunikacji, przysłanych w celu założenia mikrofonów. W tym pokoju tylko telefon mógł służyć podsłuchowi. Doktor Schöffer dobrze o tym wiedział, więc prześledził wzrokiem bieg telefonicznego kabla i odnalazłszy czarne gniazdko, odłączył kabel.
– Otrzymaliśmy sygnały, że Niemcy poczynili duże postępy w tajnym programie. Udało nam się poznać kryptonim: „Heinrich”. – Schöffer, choć wierzył w zapewnienia Michała, że mogą rozmawiać, nie obawiając się podsłuchu, wciąż mówił cicho.
– Co to za program?
– Stanowi nadzwyczaj pilnie strzeżoną tajemnicę SS. Wiemy tylko, że obejmuje eksperymenty, które prowadzą w obozie koncentracyjnym w Dachau.
– Jakieś przypuszczenia?
Schöffer wzruszył ramionami.
– Człowiek, który poinformował nas o tym, co ciekawe, esesman z Dachau, nie żyje. Wpadł pod ciężarówkę na ulicy Monachium, gdy szedł na spotkanie z naszym agentem. Najwidoczniej namierzyli go.
– To niewiele wiemy...
– Wbrew pozorom nie jest tak źle. Znamy dwa nazwiska ludzi związanych z eksperymentami w Dachau: doktor Plötner, chyba ma na imię Kurt, i Wolfram Sievers.
– Sievers? – Michał zmarszczył brwi. To nazwisko nie było mu obce, choć nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie mógł spotkać tego mężczyznę.
– Zna go pan?
– Słyszałem, że bywa w domu von Netz, a ja tam mam pewne... układy...
Schöffer uśmiechnął się pod wąsem, domyślając się, o jakich układach mówi Michał. Jego miłosne podboje były dobrze znane w kołach berlińskiej śmietanki towarzyskiej.
– Poza tym może uda mi się go poznać. Jeżeli to ktoś ważny, to będzie na przyjęciu u Göringa.
– To jest bardzo ważne – stwierdził Schöffer wstając. Zerknął na zegarek.
– Wizyta nie powinna trwać zbyt długo. Jak pan się czuje?
– Coraz lepiej. Privitin działa!
Michał czuł, że wraca mu chęć do życia.
Schöffer wyjął z portfela wizytówkę.
– Mam gabinet na Hombacher Weg w Müggelheim, to piętnaście minut stąd. Czy w przeszłości miał pan jakąś kontuzję?
Michał uśmiechnął się.
– A jaką by pan chciał?
– Poważne złamanie?
– Lewa noga, sześć lat temu, w czasie zawodów konnych w Sopocie.
– Bardzo dobrze... to znaczy – Schöffer zorientował się, że palnął gafę, i roześmiał się – chciałem powiedzieć... bardzo dobrze, że już się zagoiło. Zarejestruję pana jako mojego pacjenta skarżącego się na powracające bóle.
Rozejrzał się za kapeluszem, który odnalazł na krześle obok stołu. Nałożył go i skierował się do drzwi.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------