- W empik go
Opętani i święci - ebook
Opętani i święci - ebook
Pełny niespodziewanych zwrotów thriller metafizyczny.
Tomasz jest relikwiarzem. Choć niewierzący, wykonuje zlecenia dla Kościoła. Jako wyjątkowej klasy ekspert od opętań, pracuje w zespole z egzorcystką Martą, jedną z pierwszych wyświęconych kapłanek. Ich relacje bywają trudne, ale łączy ich wspólny cel - uwolnienie cierpiącego człowieka od siły nieczystej. Przypadek ojca samotnie walczącego o zdrowie córki od początku wydaje się inny niż to, z czym stykali się do tej pory. Próba rozwikłania tajemnicy eleganckiego domu i jego mieszkańców, prowadzi ich przez mroczne labirynty początków Kościoła, aż na skraj wiary, ku genezie podziału na światło i ciemność, potępionych i zbawionych.
Przy okazji zanurzenia się w świecie, w którym złe i dobre Figury Pisma Świętego nasycają kapłanów mocą dotąd niespotykaną…
poznaj odpowiedzi na pytania:
1. Po czym poznać osobę opętaną?
2. Czym różni się istota demoniczna od diabelskiej?
3. Czemu opętana świnia mogłaby być cudem?
4. Dlaczego nie wolno chodzić za dziwnymi głosami w nawiedzonym domu?
5. Dlaczego nie wolno ziewać w samotności i dlaczego, doświadczywszy deja vu powinieneś się cofnąć?
Powieść Leona Baara, wychodząc z tradycji grozy i literatury popularnej w najlepszym wydaniu, stawia też pytanie o miejsce duchowości i religii w życiu. Pytanie, na które - być może - powinniśmy szukać nowej odpowiedzi w czasach, gdy zło śmielej niż kiedykolwiek wkracza do naszego świata, używając coraz bardziej wysublimowanych sposobów i atakując w miejscach, gdzie mieliśmy być podobno bezpieczni.
„Opętani i święci” to niespotykany miks rozrywki, refleksji i... bardzo użytecznych informacji.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949857-4-5 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolano trafiło księdza prosto w brzuch. Zgiął się i osunął na podłogę.
– Dobrze ci tak – skrzeczał nastolatek przywiązany do łóżka. Pod zmierzwioną grzywką jego oczy płonęły.
– Żryj glebę, klecho! A ty wal w niego! – zachęcał oprawcę, szczupłego czterdziestolatka w czerni. – Za wszystko, co mi zrobił!
Agresor chwiejnym krokiem podszedł do kulącego się w kącie kapłana.
– Krystian… Przyjacielu… Mój przyjacielu… – ksiądz zamilkł, kiedy kopniak wycisnął z jego brzucha powietrze. – Wybaczam ci… – dodał po chwili szeptem. – Zabiorą cię do piekła.
– Ha, ha, ha! Komu to mówisz? – chłopak zdzierał sobie gardło.
– To ciebie tam wezmą!
Kolejne kopnięcie dosięgło leżącego. Zaskakująco precyzyjne i silne. Tym razem but trafił w głowę, tuż za uchem. Boża łaska pozbawiła księdza przytomności.
– I po co ci to było? Po co? – chłopak teraz bardziej wył niż krzyczał, wyraźnie podniecony rozgrywającym się przed nim tańcem wściekłości i rezygnacji. – A ty dokop mu! Dokop!
Napastnik uderzał nieprzytomne ciało raz za razem, trafiając w skroń i szyję. Wyraźnie zasapany i spocony odwrócił się w stronę łóżka.
– Dziękuję – wychrypiał chłopiec, uniósłszy ręce na tyle, na ile pozwalały więzy. – Proszę… Nawet nie wiesz, ile…
Nie zdążył dokończyć. Mężczyzna drżącą dłonią chwycił stojący opodal krucyfiks i uderzył go w sam środek czoła. Kant mosiężnej podstawy przebił czaszkę. Oczy chłopaka zamarły w zdumieniu. Uwolniona spod skóry krew ruszyła z nasady nosa, minęła oko i spłynęła w kierunku rozchylonych ust.
Mężczyzna patrzył chwilę na sztywniejący między zębami język chłopaka, a potem znów uniósł krucyfiks. Na jego filcowej podklejce widać było ślady krwi i skrawki kości. Palce rozluźniły uchwyt, krzyż wysunął się na łóżko, tworząc na pościeli obrzydliwy, czerwony kleks.
Oprawca dyszał. Ciężko opadł na stojące obok krzesło.
Nagle z impetem otworzyły się drzwi. Stojąca w progu kobieta zakryła usta dłońmi, a potem rzuciła się do posłania.
– Synku… Syneczku… Janeczku… – krzyczała, dotykając twarzy chłopca. – Jezusie, Mario… Ojciec Grzegorz! – zauważyła ciało kapłana rytmicznie uderzające piętami o podłogę. – Rób pan coś!
– wrzasnęła w kierunku skulonego mężczyzny.
Ten powoli podniósł ręce. Przyjrzał się im, jakby były obce. Obie drżały.
– Panie, czemuś mnie opuścił – powiedział do siebie. – Panie, czemuś mnie opuścił!
Powtarzał to w kółko i w kółko, aż w końcu jego rozbiegane oczy napotkały leżący na podłodze śrubokręt.I
Pociąg podskoczył na torach i ołówek Tomasza bezwładnie przejechał w poprzek kartki. Po raz kolejny. Strona notatnika wyglądała jak wypełniona odręcznym pismem lekarskim. Szkoda, że musiał oddać książkę, z której robił wypisy. W innym wypadku mógłby po prostu zaznaczyć przydatne do pracy fragmenty i już. Podniósł głowę, a spod brody spłynęły mu krople potu. Pieprzone pociągi. I skwar.
„Grecy i Rzymianie…” – przeczytał rozpoczęte zdanie, ale w zaduchu przedziału ni diabła nie mógł sobie przypomnieć, co uznał za tak wyjątkowe, że aż godne wynotowania. Wszystkie myśli uciekły w poszukiwaniu tlenu. W głowie miał wielkiego słonia, który usadził tyłek na jego płatach czołowych i – Tomasz dałby głowę – na koniec pierdnął. Odłożył ołówek.
– Pisze pan coś? – zapytał cienki głosik.
Godzinę temu wsiedli do jego przedziału. Kobieta i jej błyskotliwe, jak słychać, dziecko. Wielka bogini obżarstwa, co chwilę wykładająca na mały stoliczek kolejne wiktuały i częstująca nim bożka chaosu. Resztkami rozsądku malec odmawiał, co matka kwitowała skinieniem głowy i natychmiast umieszczała jedzenie we własnych ustach. Siedziała tyłem do kierunku jazdy. Tomasz bał się, że za którymś razem, gdy matka rozewrze mięsiste wargi, sam pęd pociągu sprawi, iż upchnięta po przełyk treść jej żołądka wyląduje na jego spodniach.
Widok był nieprzyjemny. Podobnie jak zapach. Przekroczyła wiek, kiedy żywy organizm potrafił bez trudu udźwignąć taką masę. Samo siedzenie sprawiało jej widoczną trudność. Tomasz wyobrażał sobie serce, rozpychające się między maślanymi złogami tłuszczu. Gdyby kosmici przylecieli na Ziemię, trudno byłoby ich przekonać, że wszyscy w przedziale należą do tego samego gatunku.
Pomiot, którego trajektorię ruchu matka próbowała nieudolnie kontrolować, aktualnie wspinał się na drabinki bagażowe.
– Zejdzief fy nie? – spytała z pełnymi ustami. Malec nie zwracał na nią uwagi. Spodenki zsunęły mu się z zaokrąglonego pasa, odsłaniając pół różowej skarbony.
„Grecy i Rzymianie…” – Tomasz znów zawiesił się nad kartką. Kilka ostatnich minut podróży jeszcze wytrzyma. „Grecy…”. Mówili, że ciało mężczyzny jest doskonalsze, ponieważ jego średnia temperatura jest nieco wyższa. Ciekawe, czy dlatego tak źle znosił upały? „Rzymianie…”. Mówili, że jeśli chce się zbadać jakąś zagmatwaną sprawę, to przede wszystkim trzeba odszukać w niej kobietę i zrozumieć jej rolę. No i znowu prawda. Tomasz dyskretnie uniósł wzrok. Na sam koniec uczty bogini wytoczyła kolubrynę przeciwko murom jego opanowania. Dwa gotowane jajka i kozi ser. Działo wypaliło: woń dotarła do jego nozdrzy. Miesiąc odpoczynku, po którym wracał do pracy, w sekundę poszedł się pieprzyć.
„Grecy i Rzymianie…” – zdanie w jego głowie umarło podczas porodu. Gówno – pomyślał, czując jak głowę coraz mocniej ściska mu imadło wściekłości. A to był bardzo zły znak.
Znajdź kobietę? O którą chodziło w jego przypadku? Może o matkę? Zmarła siedem miesięcy temu. Tu Rzymianie mieli rację. Była dla niego zarówno latarnią morską, jak i portem.
Podczas pogrzebu postanowił się z nią nie żegnać. Przecież w gruncie rzeczy zawsze będzie mógł z nią rozmawiać – pracował nad miejscem dla niej we własnej głowie. Nad enklawą, gdzie jego matka nigdy się nie zestarzeje i skąd nie odejdzie. Jednak czas pokazał, że w ten sposób dokonało się więcej złego niż dobrego. Przestała być sobą. Dopiero niedawno zorientował się, że w jakiś sposób takie działanie wytrąciło mu spod stóp oparcie, które dawała, póki była w pełni niezależna i niedoskonała. Żywa, a nie ożywiona. Oszukiwał się, że będzie rozmawiał z nią, a wciąż tylko sam sobie zadawał pytania, na które, niczym brzuchomówca, odpowiadał ustami animowanej własną wyobraźnią kukły.
Zaszył się w pracę, lecz pomylił się sądząc, że suszenie oczu nad książkami, współpraca z Kościołem i tropienie opętanych staną się powodami, dla których zapomni o tym, że kruchy zamek jego spokoju stoi na regularnie podmywanym brzegu. Być może szukanie znamion opętania i prowokowanie dusz nieczystych było zbyt trudne dla kogoś, kto próbuje wydobyć się z bagna, ciągnąc własne włosy.
Ale wtedy, ku uciesze Rzymian, pojawiła się kolejna kobieta. Marta. Egzorcystka. Jedna z pierwszych w całym Kościele. Jakby specjalnie dla niego spreparowana przez los. Podświadomość Tomasza przyssała się do niej, jak do odkrytej przypadkiem pod wodą bańki powietrza. Razem mieli stanowić zespół. Drużynę, choć – jak to ujął proboszcz – „broń Boże nie parę”. Eleganckie sformułowanie.
Znów mógł oddać się pracy, ale teraz dla odmiany odnajdował w niej równowagę. Z początku opierał się na energii kapłanki, jej charyzmie i pewności siebie. Przy okazji zaś robił to, czego od niego wymagano: czytał książki, zapamiętywał, szukał opętanych i drżał z podniecenia na myśl o kolejnym dniu, kiedy znów z Martą będą coś razem robili. Wszystko jedno co.
Nigdy jeszcze tak dobrze mu nie szło.
A może po prostu dochodził do wprawy w oszukiwaniu siebie? „Nie zasłużyłeś na to wszystko”, „znów się oszukujesz” – mówił głos słyszany tylko przez niego. Zrazu nasłuchiwał, czy to nie przemawia zazdrosna matka. Ale nie. To był zupełnie obcy ton, którego nie rozpoznawał, na pewno nie własny. Potem dołączył do niego kolejny. Wreszcie zdarzały się wieczory, kiedy cały chór głosów wył mu w głowie unisono pieśń przypomnienia, że „nic nie może przecież wiecznie trwać” i nieuchronnie zbliża się dzień zapłaty. Zapewne wyższej, niż się spodziewa. Zląkł się, zdając sobie sprawę, że każda minuta uporządkowanego życia powiększa jego dług. Podobnie jak wtedy, gdy raz po raz rzuca się monetą, a wciąż wypada reszka. Wiesz, że to prawdopodobne, ale przez skórę czujesz, że gdzieś pod powierzchnią rzeczywistości wzbiera przeciwwaga i wszechświat w końcu o nią zawalczy. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma podstaw, by sądzić, że we wszechświecie jest w ogóle coś jak przeciwwaga do zdarzeń losowych, a każda wypadająca reszka zwiększa szansę na orzełka, ale z drugiej strony nie umiesz sobie poradzić z irracjonalnie rosnącym napięciem.
Tomasz wynajdował więc sobie zajęcia, nie wracał do domu, do późna snuł się po mieście, żeby w końcu paść ze zmęczenia na łóżko i zasnąć. Kilka razy nocował w parku, na dworcu, w zupełnie przypadkowych miejscach. Natrętne głosy zaś z coraz większą wprawą wyszukiwały momenty, kiedy próbował odpocząć. I atakowały.
Lęk w nim rósł powoli i zakwitł w końcu kwieciem paniki ciemiężącej każdą myśl. Któregoś dnia obudził się na ławce autobusowego przystanku z myślą, że gdyby Marcie po prostu coś się stało, miałby to wszystko za sobą. Oraz że mógłby być dyskretnym katalizatorem takiego zdarzenia. Wtedy po raz pierwszy zrodziła się w nim wściekłość płynąca z odkrycia, że ciągła ucieczka wpędziła go w szaleństwo.
Symptomy były coraz wyraźniejsze. Wewnętrzne zwierzę rozpanoszyło się do tego stopnia, że zdarzało mu się zrywać ze smyczy. Tomasz trzykrotnie doprowadził się do stanu, w którym uderzył opętanego. Raz nawet dziecko. Było mu wstyd. I ten wstyd zagłuszył furię na długie tygodnie, finalnie ustępując pola depresji, a wtedy, przez wąską szczelinę beznadziei, zwierzę z łatwością przecisnęło się z powrotem. Wypoczęte i gotowe do walki. Znów podniósł rękę, tym razem na kobietę, wykrzykując słowa z Księgi Wyjścia: „Nie pozwolisz żyć czarownicy”. W tamtej chwili pewien był, że ma rację, ale mocodawcy uznali jego czyn za „znacznie wykraczający poza regulamin”. Miał szczęście, że ofiary ani ich rodziny nie wniosły skargi na policję. Po czasie uznał, że może właśnie powinny? Proboszcz był podobnego zdania. Pewnie by go wyrzucili zamiast się cackać i dawać kolejną szansę, jednak przy egzorcyzmach był podobno trudny do zastąpienia.
Tomasz zerknął na swoją prawą dłoń – starczą, pomarszczoną, o niesymetrycznych palcach, porośniętą ciemnym włosem, choć sam był przecież jasnym blondynem o groźnej twarzy pod dość rachityczną i przerzedzoną fryzurą. Paznokcie w tej dłoni były lekko podwinięte, co mogłoby wskazywać na zaburzenia pracy wątroby. Ale Tomasz wątrobę miał zdrową. Świadczyła o tym druga, lewa dłoń. Jego własna. Trzydziestopięcioletnia, o smukłych, długich palcach skrzypka, z równymi paznokciach. Ładna. Nijaka. To starcza dłoń była powodem jego zatrudnienia. I to ona zapewniała mu pracę dożywotnio, czy się to pracodawcom podobało, czy nie. Był zbyt cenny. Jego skrupulatność, wiedzę i pamięć dawało się wymienić, ale tej dłoni – w żaden sposób.
Dlatego właśnie go nie wyrzucili, tylko po którymś z kolei przewinieniu wysłali „na odpoczynek”. Podporządkował się. Czytał, notował, spał, jadł. Znów czytał. Jego niemal fotograficzna pamięć zapchała się po dekiel. Opisy rytuałów, znamion nawiedzenia i zapomnianej wiedzy o metodach zaprzedawania się diabłu zamęczyły głowę.
Zgapił się. Miał odpocząć, a znów tylko odwrócił uwagę. Żadna transformacja w nim nie nastąpiła. Po prostu zregenerował siły i zwierzę w nim także się zregenerowało.
Skwar ostatnich dni stał się dodatkową katorgą dla ciała, a smród wyciągniętego przez kobietę koziego sera i jajek wbił ostatni gwóźdź do trumny. Gdyby jeszcze raz wybrał się na urlop, może spędziłby go jakoś inaczej niż na pogłębianiu wiedzy. Śpiąc więcej? Medytując? Może poszedłby do psychiatry po leki? Medytować można i dwadzieścia lat, z wątpliwym skutkiem. Psychotropy pomogą zawsze. I to w kilka minut. Niestety. Teraz wracał i na naprawienie błędu było już za późno. Potrzebował trzeźwego umysłu. Oto właśnie jego życie. Nigdy nie było odpowiedniej pory. Zawsze albo za pięć dwunasta, albo pięć po. Myśli kotłowały mu się jak w pralce. Nijak się skupić.
Podniósł głowę i zmarszczył brwi, patrząc na kobietę w przedziale.
– Jeremi zjesz? – zapytała syna, który wydał z siebie przeciągły dźwięk dogorywającego barana. Malec czasowo zalegał pod fotelem pasażera, ukradkiem spoglądając na dłoń Tomasza. Dostrzegł stare palce z paznokciami przypominającymi główki zapałek. Znajomy gniew w jego głowie rozprostował zasiedziałe członki i potrząsnął grzywą. Nie – powiedział sobie w duchu i dopilnował, by dłonie pozostały rozluźnione.
Kobieta zawisła nad obranymi jajami. Wyglądała jak koszmarna parodia świętej Łucji, która ślubowała czystość do śmierci, a potem wydłubała sobie oczy, by się oszpecić i dzięki temu nie trafić do zamtuza. Podobno wóz, który miał ją zabrać z domu, nie dawał się poruszyć. Oczy później odrosły, stąd na obrazach przedstawiana jest w taki właśnie sposób: patrząca na tacę, gdzie leżą jej własne gałki oczne.
Matka chłopaka, przymykając powieki, wsunęła do ust najpierw jedno, potem drugie jajo, po czym otworzyła szeroko oczy. Wyglądało, jakby połknięte białe kule wróciły na swoje miejsce.
Sera nie tknęła, czyli nie spożyła koźlęciny, co jeszcze kilkaset lat temu wystarczyłoby do uznania jej za czarownicę i spalenia na stosie. W drodze łaski mogłaby liczyć na dobicie, pod warunkiem wydania współwinnych z okolicy. Za wszystko, co ludzie uczynili w tamtych czasach ludziom z zawiści i chciwości, a w imię prawa i wiary, Kościół powinien przepraszać na każdej mszy – pomyślał Tomasz.
Jego napęczniała urywkami z ksiąg pamięć, jak szalona podsuwała całe karty i wypisy. Kobiety bez mężów, mieszkające z dala od osad pośród ziół i zwierząt, leczące potrzebujących, wysyłano w ogień jako pierwsze. Zupełnie jakby bycie osobnym, szczęśliwym było zakazane. Nic nie podgrzewało jego wściekłości tak skutecznie, jak bestialstwo wobec tych, którzy mieli czelność żyć inaczej.
Byle plotka zawistnej sąsiadki wystarczyła, aby „ująwszy gromnicę palił ławnik z burmistrzem na rynku czarownicę”. Gorąca woda, ocet, lanie wrzącego oleju w gardło, smarowanie płonącą smołą, przykładanie do boków rozpalonej blachy, a do piersi wygłodzonych gryzoni, okrywanie bańką kąsających robaków na brzuchu przesłuchiwanych, wypalanie genitaliów czerwonym żelazem jeszcze przed procesem, żeby diabeł nie miał do nich dostępu i by nie rzuciły klątwy na ławników… Nawet uniewinnione nie miały już powrotu do normalnego życia jako kobiety, żony czy matki. Społeczność traktowała kaleki i cały ich ród jak trędowatych. Tomasz próbował się otrząsnąć, ale nie mógł powstrzymać tej koszmarnej powodzi. Kolejne obrazy napływały falami.
Zresztą w procesach o czary nikt nie występował w obronie oskarżonych, którymi – dziwnym trafem – prawie zawsze były kobiety najbiedniejsze. Kiedy w 1673 roku posądzono o czary bogatą żonę Wojciecha Frydryka, zamożnego obywatela Kobylina, mieszczanin Bijak oświadczył, że będąc przedtem wójtem wiele procesów o czarostwo prowadził, ale nie słyszał, by Urszula Frydrykowa o czarostwo była posądzona. To wystarczyło, by ją zwolnić. Biedoty nie zwalniano prawie nigdy.
Setki, tysiące przestudiowanych w poszukiwaniu sposobów, znaków, znamion czy zapomnianych metod tropienia ingerencji nieczystej w naszym świecie akt miejskich, chcąc nie chcąc owocowało w głowie Tomasza coraz większą pogardą wobec ludzi jako tępego motłochu i obrzydzeniem wobec ciemnych wieków. A oskarżenia?
Młynarz Jan Januszewicz zeznał, że „widział oskarżoną gdy ta zbierała a rwała jakieś ziele koło chałupy. Więcej nie wiem, chyba to, że mówili na nią, że ona musi umieć co”. Wyrok? „Bawiła się czarami, czego przez zioła zażywała… tedy ma być za ten występek żywo ogniem spalona”. Inną skazano za to, że mąż jej został odnaleziony w piwnicy pewnego mieszczanina. Jak się tam dostał? Według jego zeznań wrócił do domu, gdzie zastał żonę smarującą się dziwną maścią i ulatującą przez komin. I on to zrobił, by ściągnąć ją z powrotem. Także przez komin uleciał i nagle znalazł się w tamtej piwniczce, gdzie jego żona już raczyła się winem. Skoczył do niej, lecz ta przeżegnała się i znów uleciała pod postacią chmury pyłu, tym razem do domu. Mąż też się przeżegnał, lecz w jego przypadku, o dziwo, sposób nie zadziałał. Znaleziono go rano pijanego w sztok. Opowiedział całą historię. Żonę zakopano po szyję, spalono wystającą głowę i przywalono głazem. Co potem psy spod kamienia wydłubały, to ich.
Kolejna karta przed oczami wyobraźni. Czasem miał wrażenie, że zupełnie nad tym nie panuje. Jakby coś podsuwało mu myśli. Tomasz nie musiał tego wszystkiego czytać, ale wrodzona ciekawość pchała go dalej niż innych z jego profesji.
Kobieta siedząca w przedziale nie miałaby szans. Była dosłownie rezerwuarem znamion i nawet nie musiałaby się rozbierać przed sądem. Po pierwsze, odbarwione palce, zapewne od papierosów, ale kogo by to obchodziło. Palec siny, żółty, czerwony znamieniem były diabła – wszyscy o tym wiedzieli. Podobnie jak trzy pieprzyki w rogach wyobrażonego trójkąta, połyskujące na samym środku jej twarzy. Znajdowano je na plecach, pod pachami, po wewnętrznych stronach ud, między pośladkami – czego oskarżona oczywiście sama nie mogła sprawdzić. Tyle wystarczało do ułożenia stosu.
Tomasz przyjrzał się biżuterii. Dzieło wieńczył naszyjnik z trzema tandetnie lśniącymi literami „A”. Co mogły znaczyć litery? Jeszcze trzysta lat temu by „wiedziano”: Argiel, Atriel, Apatat. Zaklęcie mające uwiązać diabła po wezwaniu, by nie skrzywdził przyzywającego.
Bzdura.
Nawet demonów nie da się uwiązać, a co dopiero diabłów.
Jeremi wychynął spod fotela, zupełnie już nie kryjąc zainteresowania niepasującą do drugiej dłonią Tomasza. Po matce odziedziczył krzywy nos i niesymetryczne wargi oraz opadającą lewą powiekę. Kolejny gwóźdź do trumny, również dla małego. Dziedziczenie najgorszych cech matki było niechybnym znakiem opętania przez sukuba.
Tomasz zamknął książkę gestem usatysfakcjonowanego inkwizytora i wstał dokładnie w chwili, kiedy pociąg szarpnął i zaczął hamować. W ostatnim momencie złapał się bagażowej półki. Za nim rozpętało się międzypokoleniowe piekło. Najwyraźniej Jeremi postanowił dać się ponieść inercji, co tym razem poskutkowało uszczerbkiem jego fizycznej integralności. Tomasz nawet nie spojrzał. Ludzkość interesowała go bardziej na poziomie ogólnym. Poszczególne osoby – wcale. Wyszedł z przedziału bez pożegnania i ruszył w kierunku drzwi wagonu. Zbliżali się do stacji.
Pięć lat przygotowań do profesji zrobił w cztery semestry. Ojciec zawsze mu powtarzał, że „normalne tempo jest dla szympansów”. Kiedy przed wypadkiem kończył prawo, także wyrobił się przed czasem. System edukacji oparty na regule: „Żadne dziecko nie zostanie z tyłu”, dopasowany był do intelektualnych maruderów. Kiedy po wypadku zaproponowano mu współpracę z Kościołem, nie wiedział jeszcze, ile czeka go nauki, ale postanowił, że powtórzy wyczyn. Choćby po to, by jak najszybciej wrócić na stare tory. I ukoić jakoś sumienie.
W porównaniu z rutynowymi zajęciami w seminarium, oszczędzono mu lekcji emisji głosu, spowiednictwa czy kierownictwa duchowego. Miał za to o wiele więcej do czynienia z historią Kościoła, teorią i praktyką egzorcyzmów, a wreszcie psychologią, której szczerze nienawidził.
Zajęcia codziennie od rana do wieczora, prace domowe w nocy. „Po drodze” dodatkowe zadania, które napawały go największym obrzydzeniem. W pierwszym semestrze – poznać kogoś obcego i zdobyć jego zaufanie, by dał ci do ręki swój dokument ze zdjęciem. Potem wrócić i zameldować. Rodziła się pokusa oszukiwania. Można było tak postąpić. Ale jeśli akurat byłeś pod obserwacją, sprawy mogły się poważnie skomplikować. Tomasz uczciwie oblał. Test zaufania zdał dopiero w trzecim semestrze. Zapłacił jakiemuś człowiekowi za obiad. Można było płacić. Podczas studiów pieniędzy można było się nawydawać do woli. Swoich pieniędzy. Póki wystarczyło. Życie na koszt Kościoła zaczynało się dopiero po ostatnich egzaminach, wraz z przyjęciem na stanowisko.
Później były zadania numer dwa, trzy i tak dalej. Równocześnie normalne zajęcia: łacina i włoski, opętania i nawiedzenia, rytuały, kultura zabobonu. Na ostatnie zadanie praktyczne studenci mieli dwa lata. Dużo? Biorąc pod uwagę ilość pracy z normalnymi zajęciami – bardzo niewiele. Trzeba było odszukać i zdemaskować nieczystego ducha w opętanej osobie i zaskarbić sobie jego zaufanie, przedstawiając się jako osoba niewierząca. Na koniec zgłosić to opiekunowi. Tomasz miał na to pół roku. Znowu oblał. Opętanego wykrył w niecały tydzień. Zaufania nie zdobył. Wręcz przeciwnie – spłoszył ofiarę tak dobrze, że kilka tygodni później zmarła z wycieńczenia w jakimś szpitalu za granicą. Nikt jej nie pomógł, lekarze nie poznali źródła choroby. Świecka placówka, żadnego kapłana.
Skoro jednak Tomasz skończył zajęcia w przyspieszonym trybie, przedłużono mu czas potrzebny do zaliczenia. Znów nie miał problemu ze znalezieniem nieczystej duszy. Tym razem pomogła mu kobieta. Przypadek? Może.
Najważniejszy test, który miał zaliczyć, ukrywano przed nim do końca. Podczas trwania studiów i obcowania z osobami wierzącymi, opętanymi, pracując dla Kościoła, musiał nie tylko deklarować brak wiary, ale i pozostać niewierzący. Wymagała tego jego funkcja podczas egzorcyzmu. Wśród studentów była to rzadkość. Tomasz był pod tym względem wyjątkowy. Mówił, że wirus wiary omijał go szerokim łukiem. Pracodawcy byli przeszczęśliwi, choć metafora nie wywoływała ich uśmiechu.
Uciążliwość polegała na tym, że szkolenie musiało się odbywać w sekrecie. Kiedyś, też w podróży, słuchał w pociągu kłamstw młodego człowieka, który wciskał dziewczynie kit, że jest egzorcystą i na tajnych kursach szkolą ich ze sztuk walki, a nawet posługiwania się bronią. Jak Jamesów Bondów. Nieprawda. Żadne sztuki walki ani broń nie pomogą, kiedy diabeł uzna, że warto ci zrobić krzywdę. Wobec opętania ma się tylko głowę i to, co w niej. Tomasz niby wszystko wiedział, a jednak nie potrafił utrzymać rąk przy sobie.
Kiedy tylko wagon się zatrzymał, niespiesznie wyszedł na peron. Marta stała opodal. Jasne włosy, proste jak narysowane, jaśniejące na lato, a jesienią nieśmiało wpadające w rudy odcień. Nieco niższa od niego. I młodsza o prawie jedną trzecią życia. W chybotliwym od upału powietrzu, malowała się jak fatamorgana, a czubek jej głowy odbijał aureolą ostre światło zachodzącego słońca. Smukła i uśmiechnięta, ale nie beztroska. Dumna, ale nie niedostępna. W czarnej sutannie musiała się gotować z gorąca, ale ani miną, ani postawą nie dawała tego po sobie poznać. Wciągnął w nozdrza dworcowe powietrze, próbując złowić jej delikatny zapach. Gniew rozpłynął się bez śladu.
Tomasz rozpoznawał różnicę między dziewczyną a kobietą. Pierwsza ma w oczach ciekawość, jest odważna, nieco naiwna, chciwa emocji, gotowa zanurkować bez oglądania się, czy wystarczy powietrza na wypłynięcie. To mężczyzn pociąga. Jeden rzut oka i widzisz, że już za parę lat ten błysk gdzieś się ulotni. Oczy staną się rozważne – widziały już niejedno, a uszy niejedno słyszały. Powodów do płaczu tyle, że nie blakną zamydlone tekstem „do wesela się zagoi”. Odpowiedzialność, buchalteria kosztów błędu – wszystko to widać w oczach kobiety. Kobieta patrzy już bez bezinteresownej ciekawości, a zakochuje się i wprowadza do twojego mieszkania, na wszelki wypadek mając zawsze jedną torbę spakowaną. Już nie zalotnie, ale szczerze zaczyna się wstydzić swojego ciała. Nie wierzy, że ktoś może ją pokochać bez pamięci. I słusznie. Każdy gest, każde zdanie mężczyzny w pierwszej milisekundzie przyjmowane jest z grymasem mówiącym „ta, jasne”, po chwili zmieniając się w zafrasowanie pod tytułem „jak na to reagowałam, kiedy byłam młodsza?”. A dalej jest już tylko teatralna maska zaskoczenia, szczęścia, czasem nawet łzy. Wszystko trochę na siłę, z dłonią na klamce, zawsze w gotowości, żeby się odciąć, kiedy tylko sytuacja nie spełni oczekiwań. Co ze spontanicznością? Czasem, po alkoholu… Poza tym bywają spontaniczne już tylko wobec własnych dzieci. Może właśnie dlatego brakowało mu matki.
A Marta? Marta była właśnie na progu. Wciąż miała w sobie mnóstwo młodzieńczego głodu szaleństwa, a z drugiej strony momentami, jakby na próbę, włączała kobiecość, mądrość, rozwagę, sztywność. Bawiła się tym chwilę i znów odpuszczała. Kiedyś Tomasz stwierdził, że chciałby być świadkiem jak, ku przerażeniu innych kobiet, kapłanka przeniesie tę swoją dziewczęcość przez próg dojrzałości, bez szwanku. Harpie pewnie rzucą się na nią, żeby wydrapać oczy, ale nawet jeśli tak się stanie, będzie żywym dowodem, że jest to możliwe. Kiedyś niechybnie posądzono by ją o czarostwo.
Tomasz przez długi czas wierzył, że także ma podobne własności, ale odkąd poznał Martę, musiał pogodzić się z ich niedostatkiem. Wystarczało mu jednak, że są gdzieś obok, przyobleczone w jej ciało. Musiał tylko uważać, żeby ich nie spłoszyć, albo – co gorsza – nie skazić.
– Jak podróż? – zapytała. Bo i o co innego miała spytać?
– Świetnie – skłamał.
Wyciągnęła rękę. Uścisnął ją. Była chłodna.
– Domyślam się – obrzuciła spojrzeniem matkę gramolącą się z wagonu i wołającą głośno Jeremiego. – Wyglądasz jak sto nieszczęść.
Także się obejrzał. Za otyłą kobietą wychodziły dwie muzułmanki w burkach.
– Religia zniewoliła te kobiety strojem – skomentował.
– O księżach też powiesz, że religia zniewoliła ich strojem?
– Jak zwykle w formie – uśmiechnął się lekko.
– Świetnie, że ty też jak zwykle… – nie dokończyła. – Chcesz się przebrać? Odświeżyć?
– Powinienem? Już mnie gdzieś ciągniecie? – przez chwilę zastanawiał się, czy jest na tyle zmęczony, żeby iść do domu. Na pewno nie był.
Ruszyli w kierunku podziemnego przejścia. Na rozgrzanym dachu dworca siedziały kawki. Miały opuszczone skrzydła i uchylone dzioby, jakby krzyczały, a ktoś wyłączył im fonię. Zdał sobie sprawę, że wszędzie wypatrywał zwierząt. Na chodnikach, balkonach, w trawie. Kiedy jeszcze chodził na towarzyskie spotkania, pod pretekstem zabawy z psami czy kotami oddalał się w ustronny kąt. Z zadowoleniem stwierdził, że to się w nim po wypadku nie zmieniło. Przynajmniej jedno. Może powinien znowu mieć psa? Miał, kiedy był mały.
– Ten upał morduje – skonstatował, kiedy wchodzili do tunelu pod peronami. Połechtał ich miły chłód.
– Nie widzisz w nim Boga – odpowiedziała.
– Ty za to widzisz wszędzie.
– Owszem, ale z widzeniem Boga jest tak jak ze zdjęciem oglądanym zbyt blisko. Widzisz kawałek, niby wiesz, co na nim jest, ale nie możesz ogarnąć całości. Albo jakbyś był w muzeum przez pół dnia, wyszedł i spytano by cię, co tam widziałeś, a ty opisałbyś wielką białą kulę, na którą patrzyłeś pół godziny. Może jeszcze ze dwa inne eksponaty. Ten opis jednak w żaden sposób nie oddałby wszystkiego, co tam widziałeś, a tym bardziej wrażenia, jakie zrobił na tobie kontakt z prawdziwą sztuką. Rozumiesz? – zerknęła w jego kierunku.
– Wszystko mi jedno – nie musiał się kryć ze szczerością. – Nie przestałaś jeszcze być religijnym cyborgiem?
Obrzuciła go obojętnym spojrzeniem. Teraz czuł jej zapach bardziej intensywnie. Fiołkowy? Fiołkami zwykle pachną stygmaty – jego myśli znów uciekły w skojarzenia. Przekleństwo doskonałej pamięci. Wszystko się z czymś kojarzyło.
– Cieszę się, że przyjechałeś – uśmiechnęła się w końcu i zeskoczyła dwa stopnie. – Choć żałuję, że nie wypocząłeś. Nie wiem, na co oni liczyli. Jakby cię nie znali, prawda?
Po co go tak zagadywała?
– Cieszysz się, że jesteś znów w robocie?
– Tak naprawdę, wcale stąd nie wyjechałem – powiedział. Spoważniała. Poniewczasie zorientował się, że mogła zrozumieć jego słowa inaczej, niżby chciał.
II
A co, jeśli wiara w Chrystusa naprawdę jest największą potęgą na świecie? – przemknęło przez głowę Tomasza. Otrząsnął się, nie chcąc gryźć dłoni, która go karmiła.
Podmiejski dom był nieduży. Stał i patrzył na zamknięte drzwi. Zebrał się w sobie i miał właśnie energicznie zapukać, gdy poczuł na ramieniu rękę Marty.
– Poczekaj chwilę. – Zawsze wyczuwała jego niepokój. – Spokojnie. To już nie urlop. Znowu jesteśmy w pracy.
Gorący środek lata. Odświeżanie na niewiele się zdało. Kwadrans po prysznicu znów cały się kleił. Tyle tylko, że teraz słońce już zaszło za horyzont i nie paliło na popiół.
Wziął głęboki wdech i rozejrzał się wokół. Ciągły zaduch nie dawał odpocząć. Tak jak pytanie, które nadal pulsowało z tyłu głowy. Bo jednak nie chciał, odrzucając wiarę w boskość Chrystusa, jednocześnie tracić mądrości religii. Na krawędzi świadomości uchwycił cień przekonania, że religie mają w sobie zbyt wiele elementów pożytecznych, skutecznych i mądrych, by pozostać własnością jedynie osób wierzących. Czyżby więc zaczynał się skłaniać ku duchowości? Czy był to początek końca jego służby Kościołowi?
– Może tym razem, dla odmiany, będziemy działać jak trzeba? – mówiła szeptem Marta. – Dostaliśmy już ostrzeżenie. Błagam, zróbmy to zgodnie z regułami sztuki, inaczej proboszcz obedrze nas ze skóry. Obiecujesz nie robić awantur?
Tomasz nawet na nią nie spojrzał. Powoli przesunął palcami po futrynie. Odwrócił dłoń do światła. Marta pochyliła się w jego kierunku.
– Drzazgi… – mówił, bez emocji wpatrując się w kawałki drewna pod skórą. – Miejsce się broni. Nie chce, żebyśmy wchodzili.
– To nie jest stuprocentowy znak. Przecież trop niekoniecznie się objawia – obciągnęła ubranie i poprawiła włosy, sztywniejąc przed drzwiami. – Masz déjà vu? Bo ja tak.
Zaprzeczył. Déjà vu było jednym ze znaków przekroczenia granicy przeklętego terenu, miejsca działania sił nieczystych.
– Musimy być uważni, jeśli chcemy oszukać kłamcę, zanim on oszuka nas.
Skinęła głową. Tomasz oglądał dokładnie każdy centymetr ściany wokół wejścia, a potem spojrzał na próg. Jeden przeciek obecności rzeczywiście nie robił różnicy. Co innego, jeśli będzie ich więcej. Kucnął i podniósł coś z ziemi, poprawiając przewieszoną przez ramię torbę.
– Różaniec – zafrasował się. – Pewnie wisiał nad wejściem. Zrzucił go.
– Nieodwieszony? Nie mają tu szacunku dla Boga…
– Kto wie? Może mają? Pewnie odwieszali, a znowu spadał. Odwieszali i spadał.
– Wreszcie po domu zaczęły latać przedmioty – ciągnęła historię.
– Tak, aporty. – Tomasz skinął głową. – Najpierw w nocy. Śpisz, a nagle budzisz się i czekasz. Z początku nie rozumiesz, o co chodzi, ale szybko okazuje się, że coś porusza się w mroku. Szura. Uderza o podłogę. Talerz? Mysz weszła przez niedomknięte okno? Przeciąg? Potem znów coś spada. Na piętrze. I znów. Tym razem w piwnicy. Wiesz już, że to nie przypadek.
Gdzieś w krzakach kot załkał głosem dziecka. Marta niepewnie spojrzała za siebie, a potem na Tomasza. Otarła czoło rękawem.
– Lichy strój na tę pogodę. – Uśmiechnął się do niej po raz pierwszy, odkąd przyjechał. Raz na jakiś czas można bez ryzyka.
– A co z krzyżem nad drzwiami? Czemu go nie poprawili?
– Po co ci strażnik u bramy, kiedy wróg jest już w środku.
– Ten wróg nie wchodzi przez drzwi – powiedziała i delikatnie wyjęła różaniec z dłoni Tomasza. – A miejsce Chrystusa nie jest na ziemi.
– Wieloznaczność tego sformułowania umożliwiłaby mi polemikę… w innych warunkach. – Wydłubał drzazgi i rozejrzał się po ogrodzie. Na środku trawnika stała kosiarka elektryczna, wciąż wpięta do gniazdka w ścianie. – Każdy wchodzi przez jakieś drzwi, których da się bronić. Ale w tych rzeczywiście coś jest nie tak…
– Potrzebujesz jeszcze chwili?
W głowie znów miał pustkę. Wszystko mu uciekło. Na sekundę, ale jednak. Co się z nim działo?
– Poczekaj – jęknął. – Jednak się pogubiłem – dodał po chwili, nieco może zbyt szczerze.
– Trzymaj się roli. – Nie uwierzyła mu. Może i lepiej. – Ja jestem narzędziem Chrystusa do wykurzenia lisa z nory. Ty masz dla lisa wyglądać, jak okazja do schronienia się.
– „Sprawnie operować Pismem, jednocześnie wyglądać na zagubionego, pozostając przy tym niewierzącym” – z sarkazmem zacytował formułkę z podręcznika. Pamięć wróciła. – Co w tym trudnego?
– Właśnie – bąknęła.
– To w czym problem?
– W tym, że robisz to teraz. Nie mnie masz mamić, tylko nieczystą duszę podczas egzorcyzmu. Ja się nie nabiorę – poprawiła włosy.
– Byłoby to niewskazane – uniósł palec.
– Bardzo.
– Bardzo – potwierdził.
– Zapukasz wreszcie? – odwróciła się przodem do niego i skinęła na drzwi, które w tym momencie się otworzyły. Ze środka buchnął zapach stęchlizny i lekki chłód.
Za progiem było niewiele więcej światła niż na zewnątrz. Stał tam niewysoki, szczupły jak strach na wróble, mężczyzna w wielkich okularach. Spojrzał na Tomasza, potem na Martę, potem na jej koloratkę i znów na niego.
– Kobieta ksiądz?! – zdziwił się.
Marta poprawiła sutannę. Tomasz nabrał powietrza w płuca. Zaczęło się – pomyślał.
– Maria Magdalena jako pierwsza była świadkiem cudu Zmartwychwstania – odpowiedziała zupełnie nie dziewczęcym głosem. – Nie potrzebuję więcej argumentów za tym, by być księdzem. A ty, synu?… Szczęść Boże.
– Aha… – mężczyzna wyraźnie się skurczył. Tomasz lubił obserwować te reakcje. Marta stała jak posąg.
– Piotr Hutnik jestem – gospodarz przedstawił się i wycofał w głąb domu. Tomasz chciał ruszyć za nim, ale kapłanka chwyciła go za rękaw.
– Błagam, rozważnie – szepnęła przez zaciśnięte wargi. – Nawet nie wiemy, czy to on. Nie uprzedzaj się.
– Urodziłem się uprzedzony – powiedział Tomasz i podążył za Hutnikiem.
Usiedli w kuchni, wyjątkowo obszernej, zajmującej niemal jedną trzecią kondygnacji. Stół był elegancki ale całe pomieszczenie, choć umeblowane nowocześnie i kosztownie, tchnęło raczej nieudolną kopią skandynawskiej surowości. Na blacie, oprócz sterty kubków, stała deska do krojenia, słoik ogórków i pasztet. W morzu okruchów, obok pudełka z podpaskami, dryfowała krzywa piętka razowego chleba. Całość sprawiała wrażenie bogatego domu, z którego jakiś czas temu odeszła pokojówka, a hrabiostwo z przerażeniem stwierdzili, że porządek nie chce wziąć przykładu z bałaganu i zrobić się samemu.
– Wybaczy… – zająknął się mężczyzna, złapał pudełko z podpaskami i schował do szuflady. Chciał to zrobić dyskretnie, ale szuflada się zablokowała i chwilę siłował się z mechanizmem, aż wreszcie udało mu się ją zamknąć. – Wybaczy matka nieporządek. Nie mamy z żoną głowy do sprzątania. Do niczego, prawdę mówiąc, nie mamy głowy. Witałem się? Przepraszam
– mężczyzna westchnął. – Poprosiłem o spowiedź dla Judytki, ale pierwszy ksiądz… Marek? Powiedział, żeby najpierw lekarza, bo bez opinii lekarza nie wolno ostatniego namaszczenia… Przecież ona ma białaczkę… Całą dokumentację mam… Naprawdę tak trzeba?
– Naprawdę – odpowiedział szybko Tomasz.
Zdawał sobie sprawę, że nie wyszło to najlepiej. Wciąż miał niepewną minę. Błądził wzrokiem po meblach, ścianach i suficie. Otoczenie lekko pływało mu przed oczami, co było pewnie objawem walki organizmu z całodobowym upałem. Marta spojrzała na niego i zmrużyła oczy. Tomasz odwrócił się do okna.
– I był lekarz, tak? – przecięła ciszę.
– Był. Doktor… Zapomniałem nazwiska. Zbadał. Kazał, żeby dzwonić do ojca Marka. Ojciec raz był, potem nie mógł, zapowiedział kogoś innego. No i o, wy jesteście… Taka to historia.
Tomasz podszedł do progu kuchni i obejrzał go dokładnie. Kątem oka widział, że Marta jest zniecierpliwiona jego bezpośrednim zachowaniem.
– Tomasz? – kapłanka spojrzała na niego groźnie. Uniósł ramiona grając zaskoczonego jej reakcją.
– A jak wam się tu żyje, panie Hutnik? Spokojnie? – zapytał, nadal skanując otoczenie.
Gospodarz przekrzywił głowę, jakby chciał się upewnić, że dosłyszał wszystko poprawnie. Tomasz widział jego odbicie w szybie kuchennego okna i nawet się nie odwrócił. Wiedział, że to jedno zdanie, wypowiedziane w tym momencie, dokładnie opisało jego mierne umiejętności nawiązywania kontaktów z ludźmi.
– Jak to czy spokojnie? – wycedził powoli, spoglądając na plecy Tomasza, a potem Martę.
Nagle zatrząsł się i zaczął płakać. Zdjął okulary, potarł oczy. Marta przysunęła krzesło i położyła mu dłoń na ramieniu.
– Pójdę wszystko przygotować. – Tomasz podniósł torbę. – Którędy?
– Na wprost – Hutnik wskazał kierunek mokrymi palcami. Potem wyjął małą chusteczkę i osuszył nią całą twarz, wilgotną od łez i potu.
– Jest ochrzczona? – Tomasz zapytał na odchodne. – Dawno?
– Myślałem, że jak będzie duża, sama wybierze.
Marta zrobiła minę, jakby nadepnęła na pineskę, na co gospodarz najpierw przewrócił oczami, a potem dodał.
– Ojciec Marek też mi powiedział: „Nie chciałeś dać dziecku wszystkiego, co najlepsze? Dałeś jej imię. Powiedziałeś, że jesteś ojcem. Nie czekałeś aż urośnie, żeby sobie wybrała rodziców. Jeśli jesteś przekonany, że wiara jest czymś najlepszym, co możesz jej dać, zrób to. Pan i tak przekaże jej swoje dary, ale nigdy niczego nie narzuci, a twoja córka będzie mogła odrzucić wiarę tyle razy, ile będzie chciała”. Nie przekonało mnie to. Gdzieś mam takie gadanie. Białaczka mnie przekonała. Idź pan już. Róbcie swoje. Błagam.
– Uważaj – powiedziała Marta za odchodzącym Tomaszem. Wyczuł w jej głosie coś więcej niż tylko kurtuazję. Chyba także poczuła, że na serio coś jest nie tak.
III
Tomasz wszedł do pomieszczenia na drugim końcu korytarza.
– Trzy razy potknąłem się o próg – powiedział zamykając drzwi. – Prawie niemożliwe, co? Fajtłapa ze mnie.
Był to duży pokój dziecięcy, przesiąknięty nieokiełznanym brakiem umiaru kochających rodziców. W półmroku majaczyły regały, na których ustawiono dziesiątki zabawek. Maskotek, lalek, gier planszowych, książek. W jednym z rogów wisiał hamak, a pod nim ustawiono namiot, telewizor i konsolę do gier. Tomasz skrzywił się z dezaprobatą. Przeciwległy kąt zajmowało wielkie łóżko. W oceanie pościeli kuliło się pod kołdrą coś niewielkiego. Tomasz zdjął z łóżka tablet i przystawił stolik. Wyjął z torby krucyfiks, dwie świece i stułę, którą przewiesił na małym wieszaku obok.
– Wszystko gotowe – powiedział.
W pomieszczeniu panowała cisza.
– Halo? – zawołał z lekkim zaśpiewem.
Nic się nie zmieniło. Delikatnie poruszył kołdrą, ale jej zawartość była stanowczo zbyt lekka. Usiadł na krześle i spróbował włączyć tablet. Hasło broniło dostępu do urządzenia.
– Jaki masz kod? W co grasz? – zapytał.
Chwilę trwało zanim dobiegł go słaby, dziewczęcy głosik wydobywający się spod łóżka.
– Jest pan lekarzem?
– Nie.
– Znajomym taty?
– Wyjdź, to pogadamy.
Na chwilę znów zapadła cisza. Coś zaszeleściło pod materacem i na chwilę nad jego krawędzią mignęła jasnowłosa czupryna.
– Księdzem? – zapytał głosik.
– Nie. – Tomasz dotknął dłonią szyi, poprawiając kołnierz koszuli. – Pomocnikiem księdza.
– Jak elf Mikołaja?
– Nie powiesz „świętego Mikołaja”? Mikołaj był święty, wiesz?
Przez przymknięte drzwi doszedł go głos Marty, która w kuchni tłumaczyła coś gospodarzowi. Tomasz nie mógł rozróżnić słów, ale znał ten jej cierpliwy, usypiający ton.
– Jest pan wierzący?
– Wiara jest łaską. – Tomasz odchrząknął. Chciał nadać swoim słowom jak najsympatyczniejszą barwę. Dziecko pewnie bardziej słuchało emocji, niż treści wypowiadanych słów.
– Jak to?
– Tak to. Możesz nie dostąpić łaski. I nic z tym nie zrobisz, Judyto.
Coś znów poruszyło się pod łóżkiem. Tomasz założył ręce i czekał. Najwyraźniej uciekinierka zaczynała się nudzić. Jeszcze chwila.
– Dostąpić?
– Dostąpić. Jakby… dostać tę łaskę – wytłumaczył. Nie lubił tych pustych rozmów. Z całej swojej pracy najtrudniejsze okazało się nie to, przed czym go przestrzegano, czyli prowokowanie, tropienie i wyłuskiwanie, ale uprzednie budowanie życzliwej relacji. Od zawsze miał z tym kłopot, a teraz, jak na złość, okazało się to fundamentem jego profesji. Do śmierci tego nie przewałkuje. Pół biedy, kiedy miał rozmawiać o bzdurach z dorosłymi, choć i tak nie było łatwo. Kontakt z dziećmi napawał go wyjątkową niechęcią.
– Pan dostąpił?
Cholera…
– Pomagam kapłanom – wyłgał się. – Znam się na łasce.
– Naprawdę pan tak uważa?
Wcale tak nie uważał.
– Naprawdę.
– Czy źli ludzie mogą iść do nieba?
– Nie wiadomo tego – odpowiadał zdawkowo. Poplątał się. Źle zaczął. Najchętniej by po prostu wyszedł i spróbował jeszcze raz. Tęsknym wzrokiem spojrzał na tablet, który zawsze można było zrestartować. On nie mógł zrestartować tej rozmowy. Jak wielu innych w życiu.
Ku jego zaskoczeniu mała główka wysunęła się nad poziom kołdry. Miała okrągłą buzię lalki, trochę nieproporcjonalnie duży nos i ciemne oczy. Tomasz, maskując zainteresowanie, przyjrzał się jej źrenicom. Na szczęście były wyraźnie zarysowane. Wąskie, blade usta kontrastowały z miękkimi konturami reszty twarzy.
– Jak to? – Judyta pociągnęła nosem. Oprócz jedynek i dwójek nie zeszły jej jeszcze żadne stałe zęby, a mleczne już wypadły. Tomasz pomyślał, że z takim zgryzem wygląda jak mały koń, ale zaraz skarcił się za to. Późne wyrzynanie się zębów mogło być efektem osłabienia organizmu i choroby. Tomasz stronił od kontaktów z dziećmi, ale paradoksalnie ich bezsensowne cierpienie najskuteczniej uszczelniało w jego sercu każdą szparę, przez którą mogłaby się do jego wnętrza dostać wiara. W czym miałyby Bogu zawinić?
– Bóg podobno nie jest kimś – zebrał się na cierpliwość – z kim można negocjować albo dyskutować, albo stawiać warunki. „Byłam dobrą dziewczynką, natychmiast mnie wpuszczaj!”. Tak to sobie wyobrażasz?
Energicznie pokręciła głową. Pewnie w ogóle nie rozumiała pytania, ale z tonu głosu załapała, że trzeba zaprzeczyć. Dzieci ciągle tak robiły. Uśmiechnęła się i pociągnęła nosem. Była wyraźnie zadowolona. Kosmyki włosów spłynęły jej na twarz. Nie poprawiła ich.
– Człowiek może się tylko starać. I modlić o przyjęcie – kontynuował przyjaźnie Tomasz.
– Czyli dobry człowiek nie musi iść do nieba? – jednak zrozumiała.
– Będę z tobą szczery – westchnął. – Nie wiem. Podobno odbędzie się to zgodnie z Bożym planem.
– To źle – podrapała się w głowę i zrobiła przesadnie zawiedzioną minkę.
– Czemu?
– Mogę panu zaufać? – szepnęła tajemniczo.
– A czy ja mogę tobie?
– Chyba nie.
– Dlaczego?
– Nie powiem tego – znów pokręciła głową tak mocno, że o mało nie przekręciła sobie szyi.
– Czy to jakaś zabawa?
– Niestety nie. – Judyta wygramoliła się na łóżko. Miała podwinięty rękaw i wenflon, ale Tomasz nigdzie nie widział kroplówki.
– Sprawa jest poważna – wysepleniła słowo „poważna”. Zęby pomagają jednak w dykcji.
Zmarszczyła małe brwi. Wyglądała na góra osiem lat, niska, chuda, z dużą głową, choć według księdza Marka miała prawie jedenaście. Nawet jeśli choroba ją zmieniła, to i pokój nie był pokojem dla kogoś, kto zaraz będzie nastolatką. Może miała pecha do rodziców. Wylosowała ten ich rodzaj, który nie zauważa dorastania dziecka i kupuje maskotki do osiemnastki, a potem dziwi się, że córka zamiast męża, szuka kolejnego misia.
– Jak poważna jest ta sprawa? – otrząsnął się Tomasz.
– Mam w sobie diabelską siłę i umrę. Czy na pewno pójdę do nieba? I czy tata tam przyjdzie? – powiedziała niemal jednym ciągiem.
Tomasz wytarł usta dłonią. Chciał coś powiedzieć, ale się zawahał.
– To nie diabeł – zaczął ostrożnie. – Masz ciężką chorobę. Białaczkę. Twój własny organizm…
– Nie – przerwała mu zdecydowanie. – Znaczy białaczkę też. Ale mam w sobie i diabła, więc tata musi mnie zabić. Czy w takim razie na pewno pójdę do nieba? Do mamy? I czy tata tam przyjdzie? – powtórzyła. – Bo mówił pan, że tak!
Tomasz uznał, że nic z tego nie będzie. Poprowadziła rozmowę po swojemu. Nawet nie otarł się o manifestację sił nieczystych. Czyli może jednak ojciec?