- W empik go
Opowiadaj mnie zawsze od nowa - ebook
Opowiadaj mnie zawsze od nowa - ebook
Ida i Jan. Dwoje skrajnie różnych ludzi, którzy poznali się, zanim naprawdę doszło do ich spotkania.
Aby dokończyć książkę zaginionego przed laty ojca, Jan zostawia wszystko i wyrusza w nieznane. Nikt nie podejrzewa, że wyprawa jest dla niego tylko pretekstem do napisania własnej powieści – o ojcu. W poszukiwaniu śladów przeszłości pomaga mu tajemniczy kot i pewna dziewczyna, którą chyba gdzieś już widział…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-838-0 |
Rozmiar pliku: | 1 023 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najpierw poczuł zapach. Mocne pudrowe nuty z domieszką jaśminu. Odruchowo skrzywił się i mocniej wcisnął twarz w poduszkę. Nie musiał otwierać oczu, od razu wiedział, że nie był sam. Jednak żeby sprawdzić, kto spał obok niego, musiałby się odwrócić. Zupełnie go to nie interesowało i przez chwilę rozważał, czy gdyby ponownie zasnął, obudziłby się w pustym łóżku. Wtedy wystarczyłoby zmienić pościel, otworzyć okno, przeczekać godzinę w kuchni lub przejść się po mieście, a po tym mdlącym zapachu nie byłoby nawet śladu.
Nagle ten ktoś, kto leżał po drugiej stronie, zaczął się poruszać i wydawać jakieś odgłosy. Jan poczuł, że cały drętwieje. Przeraziło go, że za chwilę to obce ciało dotknie go, domagając się bliskości, na którą w tym pokoju nie było miejsca. Wyskoczył z łóżka i nie oglądając się za siebie, podszedł do komputera i włączył głośno muzykę. Tak na wszelki wypadek, gdyby przyszła jej ochota na rozmowę. Następnie szybkim krokiem zaczął kierować się w stronę drzwi.
Dopiero w korytarzu zdał sobie sprawę, że cały się trzęsie. W mieszkaniu panował przejmujący chłód. Jan schylił się i dotknął kaloryfera. Oczywiście zimny. Mieszkał tu już od miesięcy, ale wciąż nie mógł zrozumieć, jak działa ogrzewanie w tej starej kamienicy. W normalnych mieszkaniach, to znaczy takich, jakie znał, temperaturę regulowało się za pomocą gałki zamocowanej przy grzejniku. Ale w tym starym budownictwie wszystko wyglądało inaczej.
Westchnął zrezygnowany. Brak ogrzewania oznaczał, że czekała go dziś jeszcze wizyta u właściciela mieszkania, który mieszkał na parterze kamienicy. Nie miał najmniejszej ochoty na wymowne spojrzenia mające uświadomić mu, że jest idiotą. Odkąd właściciel, samotny mężczyzna po pięćdziesiątce, dowiedział się, że Jan pisze, cały czas starał się udowodnić mu, jak bardzo takie zajęcie jest nieprzydatne w codziennym życiu. Jan czasami sam był podobnego zdania, dlatego złośliwe komentarze wyjątkowo go drażniły.
Drażnił go też sam właściciel, który uosabiał wszystko, czym Jan sam nigdy nie chciał się stać. Ta sama praca od trzydziestu lat, jakieś interesy na boku, wolny czas spędzany przy piwie z kolegami, którzy po kilku godzinach pędzili do swoich domów. Jeżeli mówiąc „dom”, ma się na myśli rodzinę, to on domu nie miał.
Właściciel miał kamienicę, a raczej kilka mieszkań w opłakanym stanie. Jan na początku zastanawiał się, dlaczego mężczyzna po prostu ich nie sprzeda, skoro w obecnej sytuacji czerpał z nieruchomości minimalne zyski, a wyraźnie nie miał środków ani tym bardziej ochoty na jakikolwiek remont. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, że nie tylko kamienica należała do właściciela, ale przede wszystkim on należał do niej, to miejsce dawało mu poczucie bezpieczeństwa i siły.
Kiedy koledzy znikali w domowym zaciszu, a telewizor chwilowo przestawał wytwarzać złudzenie bliskości, on przemieszczał się z piętra na piętro, gnębiąc lokatorów. Na początku Jan trochę obawiał się tych nagłych, niezapowiedzianych wizyt. Szybko jednak zrozumiał, że narzekania na hałas lub sugerowane uszkodzenia są jedynie pretekstem do rozmowy. Ponieważ jakiekolwiek próby odpierania zarzutów czy wytłumaczenia jedynie przedłużały te niechciane wizyty, Jan zwykle stał z założonymi rękami i czekał, aż ten żałosny, samotny mężczyzna zakończy monolog i będzie mógł zamknąć za nim drzwi. Oczywiście, właściciel nigdy nawet przed sobą nie przyznałby się, że w mieszkaniach obcych ludzi szukał bliskości.
Smutno było na to patrzeć, jednak Jan nie potrafił obudzić w sobie nawet odrobiny litości, nie mówiąc o współczuciu. Zachowanie starszego pana budziło w nim pogardę, a nawet gniew, bo w pozornie szorstkim, nieporadnym sposobie bycia tego mężczyzny Jan z przerażeniem dostrzegał jakiś element siebie. Nie mógł pozbyć się uczucia, że właściciel jest jego odbiciem w skrzywionym zwierciadle. Pozorna obojętność, która tak naprawdę skrywała wyobcowanie i głód emocji, w przypadku Jana wciąż jeszcze dodawała uroku, ale u tego mężczyzny po pięćdziesiątce była zwyczajnie groteskowa. Nienawidził więc tych nagłych wizyt, które budziły w nim niepokój i zwątpienie.
Wzdrygnął się. Temperatura w mieszkaniu była jedynie nieznacznie wyższa niż na zewnątrz. Nagle przeszło mu przez głowę, że w sumie to całkiem korzystna sytuacja. W tak zimnym pomieszczeniu ciężko było wytrzymać dłużej niż dziesięć, dwadzieścia minut. Uśmiechnął się do siebie i z zadowoleniem poklepał stary, lodowaty kaloryfer. Jedyne, co musiał zrobić, to wziąć długi, powiedzmy półgodzinny, gorący prysznic, a gdy wyjdzie z łazienki, mieszkanie powinno być znowu puste i bezpieczne. Z pokoju doszły go dźwięki ulubionej piosenki i Jan, już w doskonałym humorze, nucąc pod nosem, zasunął zamek drzwi.
Strumień wody. Gorącej wody. Zamknął oczy. Przez głowę zaczęły przelatywać mu obrazy. Jak krótki film. Nie, raczej jak slajdy wyświetlane na ścianie. Jakieś urywki ubiegłej nocy, a może poprzedniej, nie był pewien. Od przyjazdu do tego dziwnego kraju wszystkie noce zdawały się zlewać w jedną i niemożliwością byłoby rozróżnienie jednej od drugiej.
Woda, teraz w pełni nagrzana, prawie parzyła Janowi skórę. Powinien wyjść spod prysznica, na pewno minęło już wystarczająco dużo czasu, ale miał irytujące uczucie, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć. Jakaś myśl, obraz. Coś dobijało się do niego, ale za każdym razem, gdy próbował to schwycić, odsuwało się coraz dalej. Jeśli teraz zakręci wodę, to coś bezpowrotnie zniknie. Coś, o czym myślał. Kobiety. Tak, blisko. Noce, to miasto. Czyjeś oczy. Bingo.
Szybkim ruchem zakręcił wodę. I natychmiast się wzdrygnął. Krople pozostawione na skórze sprawiły, że znowu zrobiło mu się zimno. Sięgnął po ręcznik i starannie wytarł resztki wody.
Oparł ręce na umywalce i spojrzał w lustro. Chryste. Przecież właśnie tak, dokładnie tak było w jego śnie.
Stał w łazience i czegoś szukał. Na wprost niego wisiało wielkie lustro. Wiedział, że nie powinien na nie patrzeć. Jednocześnie czuł ogromne pragnienie, by to zrobić. Położył ręce na umywalce, zamknął oczy i podniósł głowę. Jeszcze przez kilka sekund starał się zwalczyć pokusę i mocno zaciskał drżące powieki. W końcu pewien, że nie jest w stanie dalej walczyć z samym sobą, wziął głęboki oddech i spojrzał prosto w lustro.
W odbiciu zobaczył twarz dziewczyny, która wpatrywała się w niego z lekkim rozbawieniem. Nie był zdziwiony, raczej zakłopotany. Tak jakby został na czymś przyłapany. Żeby zwalczyć uśmiech, który wydawał się nie na miejscu, zagryzł dolną wargę, wzrok wbił w podłogę i powoli wyszedł z mieszkania.
Był na ulicy. Cisza, nikogo wokół. Czuł jednak, że ktoś go obserwuje. Spojrzał w okno jednego z budynków. Wtedy znowu ją zobaczył. Nie wiedział czemu, ale bał się. Szybko odwrócił głowę w drugą stronę.
Stała na chodniku i wpatrywała się w niego. Zaczął iść. Szybciej, coraz szybciej, nie rozglądając się dookoła. Pociły mu się ręce, które zacisnął w pięści.
Nagle natrafił na przeszkodę. Podniósł wzrok i natychmiast zrozumiał, że wpadł na kogoś, kto wskutek zderzenia leżał teraz na ziemi. Już chciał zaproponować pomoc, gdy leżąca osoba odwróciła głowę. To była ta sama dziewczyna, która wyglądała z okna i stała na chodniku.
Teraz już biegł. Minął skrzyżowanie, nie rozglądając się dookoła. Miał dziwne przeczucie, że oprócz niego i tej dziewczyny w mieście nie ma nikogo. Wpadł w bramę rozpadającej się kamienicy. Nigdy wcześniej tu nie był, a jednak miał pewność, że tam będzie bezpieczny. Stanął przed drzwiami z numerem siedem i nacisnął klamkę. Z przerażeniem odkrył, że są zamknięte. Zaczął nerwowo sprawdzać kieszenie w poszukiwaniu kluczy. Nie miał pojęcia dlaczego, ale był przekonany, że tam właśnie mieszka. Jednak kieszenie jego spodni i kurtki były puste. Zrozpaczony rozejrzał się dookoła.
Nagle usłyszał szelest i jakiś dziwny dźwięk, jakby miauczenie. Odwrócił głowę. Duży rudy kot siedział na poręczy schodów. Na jego szyi zawiązana była wstążka, z której zwisał klucz.
Jan poczuł niepokój, ale nie miał czasu o tym myśleć. Wiedział, czuł, że dziewczyna jest niedaleko. Nie zastanawiał się, dlaczego przed nią uciekał. Bał się.
Sięgnął po klucz. Kot zasyczał, ale się nie poruszył. Jan delikatnie ściągnął wstążkę. Klucz ślizgał się w spoconych rękach. Wziął głęboki oddech. Po paru podejściach przekręcił zamek. Delikatnie nacisnął klamkę. W korytarzu stała ona.
Gniewny trzask zamykanych drzwi wejściowych wprawił w dygotanie stare mury i lustro w łazience, wyrywając Jana z transu. Czyli jednak temperatura zrobiła swoje i mógł już spokojnie poruszać się po mieszkaniu, nie obawiając się niewygodnych pytań czy jeszcze bardziej niezręcznego milczenia.
Chwiejnym krokiem wyszedł z łazienki i dygocząc z zimna, zatrzymał się w korytarzu. Sięgnął po zimowy płaszcz wiszący na ścianie i bez zastanowienia zrzucił wilgotny ręcznik bezsensownie owinięty wokół bioder. Zamiast do sypialni poszedł prosto do kuchni. Przez chwilę rozważał, czy nie wrócić do łóżka i spróbować się jeszcze przespać, bo wciąż był wyczerpany. Musiałby najpierw zmienić pościel, a potem wietrzyć pokój przez przynajmniej pół godziny, żeby pozbyć się tego irytującego zapachu, a nie był w stanie wytrzymać tyle czasu w temperaturze zbliżonej do zera.
Najrozsądniej byłoby po prostu wyjść na miasto. I tak miał dzisiaj sprawdzić parę adresów.
Westchnął zrezygnowany. Z każdym dniem tracił zapał, bo do tej pory wszystkie pozornie obiecujące wskazówki prowadziły donikąd. Cztery miesiące poszukiwań, a miał wrażenie, że był mniej więcej w tym samym momencie, w którym zaczynał, przyjeżdżając do tego obcego miasta na drugim końcu świata. No ale może tym razem uda mu się w końcu natrafić na jakiś ślad.
Poszedł do kuchni, żeby choć wypić kawę przed wyjściem i trochę się przebudzić. Stanął przy kuchence, uchylił wieko metalowej maszynki do espresso i bezmyślnie patrzył, jak brunatna ciecz powoli wypełnia naczynie.
Niespodziewanie obrazy ze snu powróciły. Puste milczące miasto. Cisza, napięcie jak przed burzą. Jego strach i dojmujące poczucie, że jest w niebezpieczeństwie. I jeszcze ta kobieta.
Zakręcił gaz, wlał kawę do kubka i sięgnął po papierosy. Nie miał pojęcia dlaczego, ale wspomnienie tego snu wywoływało w nim niepokój. Męczyło go wrażenie, jakby coś przeoczył, jakby ten sen miał jakieś ukryte znaczenie, którego on nie potrafił rozszyfrować.
Owinął się szczelniej płaszczem, bo lodowate powietrze coraz skuteczniej przedostawało się nawet przez grubą tkaninę, i głęboko zaciągnął się papierosem.
Z reguły nie pamiętał snów, dałby głowę, że większość nocy w ogóle nie śnił. Jeżeli już coś zostawało w pamięci, to przypadkowe detale wyrwane z kontekstu i zupełnie pozbawione sensu. Tym razem to było coś zupełnie innego. Ten sen był tak rzeczywisty i tak szczegółowy, że na dobrą sprawę mógłby odtworzyć wszystkie wydarzenia sekunda po sekundzie. I nie tylko wydarzenia, najdziwniejsze, że potrafił bez trudu opisać własne emocje, które im towarzyszyły.
Zgasił papierosa i jeszcze przez chwilę siedział bez ruchu, zamyślony. No nic. Może to dobry znak. Może to oznaczało, że nareszcie uda mu się dziś na coś trafić, może był coraz bliżej znalezienia odpowiedzi. Nagle uświadomił sobie, że z zimna zaciska szczęki, żeby powstrzymać drżenie. Pora wrócić do rzeczywistości.
Potrząsnął głową jakby chciał strzepnąć z siebie ponure myśli i wstał gwałtownie. Niemal biegiem pokonał dystans z łazienki do sypialni, gdzie w pośpiechu pozbierał rzeczy porozrzucane na podłodze. Z ubraniami przewieszonymi przez ramię udał się do łazienki, która wciąż pozostawała najcieplejszym pomieszczeniem w mieszkaniu.
Już ubrany poszedł do pokoju zapakować notatnik. Przewrócił kartki i otworzył na ostatniej zapisanej stronie. Trzy adresy do sprawdzenia.
Zamknął drzwi i zbiegł po schodach, pogwizdując. Nagle, ku własnemu zaskoczeniu, opanowało go poczucie, że to jednak będzie dobry dzień.2.
Ulice wciąż były oblodzone i Jan musiał zwolnić kroku, żeby utrzymać balans. Koniec lutego, ale zima, jak zastał ją, gdy przyjechał tu pod koniec października, wciąż trwała w pełni. Miał nawet wrażenie, że z każdym dniem niejako rozkwitała, przybierając coraz bardziej rozbuchaną formę, przesiąkając przez wszystko wokół, przebijając się przez płaszcze i mury domów i docierając do samego wnętrza, zamrażając nawet oddech.
Nie potrafił sobie wyobrazić, że za kilka tygodni powietrze się ociepli, śnieg zwyczajnie stopnieje, a słońcu uda się nareszcie przebić przez gęstą warstwę chmur. To miasto wydawało się mieć tylko jedną porę roku, jakby zostało wybudowane i zasiedlone tylko w tym celu, by stanowić dopełnienie idealnego zimowego krajobrazu.
Z początku wydawało mu się, że nigdy nie będzie w stanie się przyzwyczaić, że to najgorsze z możliwych miejsc, w jakie mógł trafić. Przeklinał dawną decyzję ojca, zastanawiając się, co też do cholery mogło pchać go do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasta. Z każdym dniem jednak nie tylko przywykał, ale, choć trudno było mu się do tego przyznać, zaczął doceniać trudne piękno zaśnieżonej architektury i papierowej, niemal przezroczystej skóry kobiet.
Przystanął i zdrętwiałymi placami ponownie otworzył notatnik. Dwa adresy, przystań artystyczną i antykwariat dzieliła zbliżona odległość od miejsca, w którym się teraz znajdował. Jan gdzieś usłyszał, że ten dom pracy twórczej słynął też z doskonałego jedzenia, a biorąc pod uwagę poranek, lepiej chyba byłoby zacząć od jeszcze jednej kawy i śniadania. Zwłaszcza, że ostatni punkt dzisiejszej wyprawy to była jakaś prywatna kwatera na drugim końcu miasta.
Spojrzał na zegarek. Prawie południe. Choć ślizgał się niemiłosiernie, w miarę możliwości starał się przyspieszyć kroku. Wciąż był w centrum miasta, ale nie znał żadnej z tych małych uliczek, którymi kroczył. Nigdy by nie podejrzewał, że w jednej z nich ukrywać się może jakakolwiek knajpa, a już zupełnie nie miał pojęcia, co takiego mogłoby się w niej znajdować, co warte byłoby pokonywania całej tej drogi. Nie tylko wokół rynku, ale we wszystkich odchodzących od niego uliczkach aż roiło się od najróżniejszych miejsc zapełnionych mniej lub bardziej poważnymi pisarzami, którzy wytrwale stukali w klawiaturę lub w skupieniu pochylali się nad kartkami papieru. Jan sam niejednokrotnie pracował w którejś z nich, choć zwykle kończyło się to na przejrzeniu notatek i sporządzeniu planu pracy, a następnie płynnie przechodziło w spotkanie towarzyskie, które przeważnie trwało do rana. Jednak w jego przypadku nie była to kwestia miejsca do pisania, ale jakiejś wewnętrznej blokady, która zdawała się tamować słowa. Był pewien, że gdyby tylko udało mu się pokonać tę barierę, mógłby pisać gdziekolwiek.
Westchnął z rezygnacją. Powoli przyzwyczajał się do myśli, że większość decyzji ojca była co najmniej ekscentryczna, nie należało doszukiwać się w nich logicznego porządku. Po raz pierwszy uderzyło go to w chwili, kiedy wysiadł z pociągu na zaśnieżonym dworcu, który zdawał się nie tyle wyjęty z innej epoki, co w ogóle nienależący do żadnej konkretnej kategorii czasu, sprawiając wrażenie, jakby wyrósł tu pewnego dnia tak naturalnie jak drzewo. Ktoś, kto przemierza pół świata, żeby zaszyć się w właśnie takim miejscu, nie może być traktowany do końca poważnie.
Stanął przed numerem czterdzieści trzy i dla pewności spojrzał w kalendarz z zapisanym adresem. Wszystko się zgadzało. Masywna przedwojenna kamienica była prawie całkowicie zarośnięta bluszczem lub dzikim winem, ciężko odgadnąć, bo teraz gałęzie były bezlistne i pokryte śniegiem, zamieniając budynek w gigantyczne puchate iglo. Okna na parterze miały zamknięte okiennice, w tych na piętrze pozaciągano zasłony. To miejsce wydawało się niewyobrażalnie dalekie od tętniącej życiem knajpy, którą wyobraził sobie, gdy po raz pierwszy usłyszał o kultowym domu pisarzy i artystów.
O samym miejscu krążyły legendy. Wszyscy, z którymi rozmawiał, coś o nim słyszeli. Jednak każdy nie tylko miał swoją własną teorię na temat jego działalności i sposobów selekcji, ale również podawał zupełnie inne lokalizacje. Kilka tygodni zajęło Janowi odnalezienie adresu. Zaczął już powątpiewać, czy to miejsce jeszcze funkcjonuje, jeżeli w ogóle kiedykolwiek istniało, bo choć na sam dźwięk nazwy domu rozmówcy Jana wywracali oczami lub znacząco się uśmiechali, to zawsze okazywało się, że nikt z nich osobiście nigdy tam nie był. Podobno było to jedno z tych miejsc, które zapraszało ciebie, ale samo nigdy nie pozwalało się odnaleźć.
Może była w tym krztyna prawdy, bo gdy Jan już tydzień wcześniej chciał rezygnować z poszukiwań, tego samego dnia adres, odręcznie wypisany wewnątrz kartonika na zapałki, wylądował na jego stoliku wraz z rachunkiem. Zdumiony kelner nie miał pojęcia, kto mógł zostawić te namiary, zwłaszcza że w poniedziałkowe popołudnie kawiarnia była zupełnie pusta. Jan rozejrzał się i dopiero wtedy zauważył, że oprócz niego i tego chłopaka za barem w knajpie nie było nikogo.
Jednak teraz, gdy nareszcie udało mu się odnaleźć to mityczne miejsce i desperacko przemierzał obszar wokół domu, który przy najlepszej nawet woli trudno byłoby nazwać ogrodem, to w żaden sposób nie mógł się dopatrzyć jakiegokolwiek wejścia czy choćby szyldu. Główne drzwi były zamknięte, a na ścianie obok nie było śladu domofonu, dzwonka czy choćby tradycyjnej kołatki. Próbował zastukać, ale absurdalna wydała mu się myśl, jakoby wątły, zatrwożony dźwięk był w stanie przebić się przez masywne mury. A jakoś niestosownie było dobijać się mocniej.
Jan nie miał żadnego pomysłu, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie mógł tak po prostu odejść – teraz, gdy nareszcie udało mu się odnaleźć to miejsce, które przecież mogło skrywać kluczowe informacje o życiu ojca i nareszcie pchnąć pracę nad książką. Niestety już po raz drugi tego samego dnia miał wrażenie, jakby zimno przebijało się nie tylko przez jego ubrania, ale i skórę, zamrażając go od środka i sprawiając, że nie był w stanie normalnie funkcjonować.
Przez chwilę przestępował z nogi na nogę, ale w pewnym momencie odechciało mu się jakiegokolwiek ruchu. Przymknął na moment powieki i nagle ponownie znalazł się na pustych ulicach tego obcego, opustoszałego miasta ze snu. Miał wrażenie, że nie tyle idzie, co płynie nad betonową powierzchnią chodnika. Nawet przestało mu być zimno, bo lepkie ciemne powietrze otulało go ze wszystkich stron.
Nagle zderzył się gwałtownie z czymś twardym. Otworzył oczy. Na wprost niego była ściana domu, w którą właśnie z całej siły uderzył czołem, tracąc równowagę. Odruchowo dotknął ręką bolącego miejsca i skrzywił się. Skóra była nabrzmiała i wolał nie myśleć, jak będzie wyglądał za kilka godzin.
Wyprostował się i zrobił kilka kroków w tył. Objął spojrzeniem całość budynku, który wydawał się zwyczajnie niezamieszkały i zamknięty na cztery spusty. Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił się i zrobił krok w stronę furtki. No nic, to chyba jednak nie był jego dzień. Może przyjdzie tu jeszcze jutro lub za kilka dni, tak na wszelki wypadek, choć był niemal pewien, że to miejsce należało już do przeszłości.
Nagle Jan zamarł. Powoli obrócił się w stronę domu, niepewny, czy przypadkiem nie były to kolejne urojenia, wywołane zimnem i niedospaniem. Mrużył oczy i wpatrywał się w szaro-błękitne niebo nad domem. Ale nie, nie mogło być mowy o żadnej pomyłce. Z ceglanego komina rytmicznie unosiły się siwe obłoki dymu. Czyli jednak dom był żywy. Oddychał.
Zrobił kilka kroków wprzód i ponownie stanął przed wejściem. Zanim zdołał pomyśleć, jak tym razem spróbuje dostać się do środka, masywne drzwi same się otworzyły, zapraszając go do siebie.