Opowiadania - ebook
Opowiadania - ebook
Katherine Mansfield, jedna z najwybitniejszych pisarek XX wieku urodziła się w Nowej Zelandii w 1888 roku jako Kathleen Beauchamp. Planowała karierę wiolonczelistki. W 1903 wyjechała do szkoły do Londynu, dokąd powróciła w 1907 po krótkim pobycie w domu, by resztę życia spędzić w Europie, między Anglią a uzdrowiskami, zwłaszcza na południu Francji, gdzie usiłowała ratować nadszarpnięte przez gruźlicę zdrowie. Zmarła we Francji w 1923 roku, pozostawiwszy po sobie pięć tomów mistrzowskich opowiadań oraz bogatą korespondencję i dzienniki. Warto dodać, że w 1909 roku Mansfield przeżyła okres fascynacji dziełem Stanisława Wyspiańskiego, napisała wierszy ku jego czci i być może w towarzystwie Floryana Sobieniowskiego, który ją z twórczością Wyspiańskiego zapoznał, odwiedziła Kraków. Uznawane obecnie za jedno z najważniejszych osiągnięć nowoczesnej prozy i odkrywcze przekształcenie formy opowiadania, a także za dokument nowoczesnej kobiecej biografii, dzieła Mansfield doczekały się w świecie anglosaskim nie tylko licznych wydań i grona zagorzałych wielbicieli, ale także całej biblioteki opracowań krytycznych, w tym dwóch biografii, autorstwa Anthony’ego Alpersa (1982) i Claire Tomalin (1987). Mansfield jest pisarką szeroko tłumaczoną i docenianą na świecie. Często wspomina się o tym, że Virginia Woolf w dziennikach wyznaje, iż tylko jednej Mansfield zazdrościła talentu. W Polsce podziwiana m.in. przez Andrzeja Bobkowskiego, który pisze o niej w Szkicach piórkiem oraz w listach, Mansfield pozostaje stosunkowo słabo obecna, mimo że tłumaczona była już w latach 30. W 1933 roku ukazał się tom opowiadań Garden Party w bardzo krytykowanym tłumaczeniu Bronisławy Kopelówny, rok później Dzienniki spolszczone przez Teresę Tatarkiewiczową oraz Listy w przekładzie Marii Godlewskiej. W latach ‘60. i ’70. ukazały się wznowienia tych edycji oraz tom opowiadań Upojenie w przekładzie Wandy Peszkowej, Ireny Tuwim i Juliana Stawińskiego. Od tego czasu Mansfield jest nieobecna i można śmiało powiedzieć, że stanowi brakujący element w konstelacji wielkich twórców zachodniej literatury modernistycznej.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66511-19-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na stół wjechała zupa chlebowa.
– Ach… – rzekł Herr Rat, opierając się na blacie, by zajrzeć do wazy. – Dokładnie tego mi trzeba. Mój _magen_ od paru dni lekko szwankuje. Zupa chlebowa, i to odpowiedniej konsystencji. Sam jestem niezłym kucharzem! – zwrócił się do mnie.
– O, to bardzo interesujące – odrzekłam, starając się, by w moim głosie nie zabrakło entuzjazmu.
– No tak, kiedy człowiek nie jest żonaty, to konieczne. Muszę przyznać, że otrzymałem w życiu od kobiet wszystko, czego pragnąłem bez małżeństwa – wetknął sobie serwetkę za kołnierzyk i dmuchnąwszy w zupę, mówił dalej. – Teraz o dziewiątej robię sobie angielskie śniadanko, ale nie za dużo. Cztery kromki chleba, dwa jajka, dwa plastry zimnej szynki, talerz zupy, dwie filiżanki herbaty: dla was to tyle, co nic.
Wygłosił to stwierdzenie tak kategorycznie, że nie miałam odwagi zaprzeczyć.
Wtedy wszystkie oczy skierowały się na mnie. Poczułam na barkach ciężar niedorzecznych śniadań całego narodu – i to ja, która rano, zapinając sobie guziki u bluzki, łykam tylko filiżankę kawy.
– Tyle co nic! – zakrzyknął Herr Hoffmann z Berlina. – Ach, kiedy byłem w Anglii, to jadałem rano co się zowie.
Przewrócił oczami i wąsami, ocierając z surduta i kamizelki strużki zupy.
– Oni naprawdę tak dużo jedzą? – zapytała Fräulein Stiegelauer. – Zupę, pieczywo i mięso wieprzowe, herbatę, kawę i duszone owoce, miód i jaja, zimną rybę i cynaderki, gorącą rybę i wątróbkę? Czy wszystkie panie też tak jedzą? Naprawdę, panie też?
– Oczywiście. Sam to zauważyłem, kiedy mieszkałem w hotelu na Leicester Square – zawołał Herr Rat. – Hotel dobry, ale herbaty to robić nie umieli, więc…
– Ach, to jedno ja właśnie potrafię – odezwałam się z radosnym śmiechem. – Potrafię zrobić bardzo dobrą herbatę. Tajemnica polega na tym, żeby podgrzać czajniczek.
– Podgrzać czajniczek – przerwał Herr Rat, odsuwając talerz z zupą. – A po co podgrzewać czajniczek? Ha! Ha! To bardzo dobre! Przypuszczam, że jednak czajniczka się nie jada?
Utkwił we mnie zimne niebieskie oczy, jego spojrzenie sugerowało tysiąc precyzyjnie zaplanowanych inwazji.
– Więc taka jest ta wielka tajemnica waszej angielskiej herbaty? Jedyne, co trzeba zrobić, to podgrzać czajniczek.
Chciałam powiedzieć, że to tylko wstępny krok, ale nie wiedziałam, jak to przetłumaczyć, więc milczałam.
Służący wniósł cielęcinę z kapustą kiszoną i ziemniakami.
– Kapustę kiszoną jadam z wielką przyjemnością – odezwał się Podróżnik z Północnych Niemiec. – Ale tak się jej najadłem, że już więcej nie zniosę. Natychmiast byłbym zmuszony…
– Jaki dziś piękny dzień – zawołałam, zwracając się do Fräulein Stiegelauer. – Czy wstała pani wcześnie?
– O piątej chodziłam przez dziesięć minut po mokrej trawie. Potem wróciłam do łóżka. O wpół do szóstej zasnęłam i obudziłam się o siódmej, zrobiłam sobie „przecierkę po wierzchu”. I znowu do łóżka. O ósmej wzięłam kompres z zimnej wody, a po wpół do dziewiątej wypiłam filiżankę herbaty miętowej. O dziewiątej wypiłam odrobinę kawy zbożowej i zaczęłam kurację. Czy może mi pani podać kapustę kiszoną? Pani nie bierze?
– Nie, dziękuję. Dla mnie nadal jest nieco za mocna.
– Czy to prawda – zapytała Wdowa, równocześnie dłubiąc sobie w zębach szpilką do włosów – że jest pani wegetarianką?
– No cóż, tak, od trzech lat nie jem mięsa.
– Nie-moż-li-we! Czy ma pani rodzinę?
– Nie.
– Otóż to, sama pani widzi do czego to prowadzi: czy kto słyszał, żeby żyć na samych warzywach i rodzić dzieci? Tak się nie da. Ale teraz w Anglii nie macie już dużych rodzin, podejrzewam, że jesteście zbyt zajęte tym swoim sufrażyzmem. Ja na przykład miałam dziewięcioro i wszystkie żyją, chwalić Pana Boga. Piękne, zdrowe dzieci, choć kiedy urodziłam pierwsze, musiałam…
– Ależ to cudownie! – zawołałam.
– Cudownie – powtórzyła wzgardliwie Wdowa, wtykając szpilkę z powrotem w koczek, który balansował na czubku jej głowy. – Wcale nie! Moja przyjaciółka urodziła czworo naraz. Jej mąż był tak zadowolony, że wydał kolację i ułożył je wszystkie na stole. Ona była oczywiście bardzo dumna.
– Niemcy – zagrzmiał Podróżnik, ogryzając ziemniaka, którego nadział na nóż – to kraina Rodzin.
Nastąpiło pełne aprobaty milczenie.
Zmieniono talerze, by podać wołowinę, czerwone porzeczki i szpinak. Widelce zostały wytarte w czarny chleb i zaczęło się od nowa.
– Jak długo tu pani zostaje? – zapytał Herr Rat.
– Dokładnie jeszcze nie wiem. Muszę wrócić do Londynu we wrześniu.
– Odwiedzi pani oczywiście München?
– Obawiam się, że nie będę miała czasu. Wie pan, to ważne, aby nie robić przerw w mojej „kuracji”.
– Ale przecież musi pani jechać do München. Nie zobaczy pani Niemiec, jeśli nie będzie pani w München. Wszystkie Wystawy, całe życie Artystyczne i Duchowe Niemiec jest w München. W sierpniu będzie Festiwal Wagnerowski, i Mozart, i kolekcja japońskiego malarstwa… no i przecież piwo! Nie dowie się pani, jak dobre jest piwo, póki nie pojedzie pani do München. Cóż, codziennie widuję eleganckie damy, ale te eleganckie damy, powiadam pani, wychylają kufle tak wysokie!
Odmierzył kufel na wysokość umywalni, a ja się uśmiechnęłam.
– Jak piję dużo piwa z München, to tak się pocę… – wtrącił Herr Hoffmann. – Kiedy tu jestem i spocę się na łąkach lub przed kąpielami, to mi to odpowiada, ale w mieście to już zupełnie inna sprawa.
Pod wpływem tej myśli otarł szyję i twarz serwetką stołową, a następnie starannie wyczyścił sobie uszy.
Na stole umieszczono szklane naczynie z kompotem morelowym.
– Ach, owoce! – rzekła Fräulein Stiegelauer. – Są absolutnie niezbędne dla zdrowia. Lekarz powiedział mi dziś rano, że im więcej będę jadła owoców, tym lepiej.
Zdecydowanie posłuchała rady doktora.
Podróżnik zagaił:
– Przypuszczam, że wy także obawiacie się inwazji, co? No i bardzo dobrze. Czytałem w gazecie o tych waszych angielskich gierkach. Widziała to pani?
– Tak – wyprostowałam się. – Zapewniam pana, że się nie obawiamy.
– A powinniście – powiedział Herr Rat. – Nie macie przecież armii, tylko tych kilku chłopaczków o żyłach zatkanych nikotyną.
– Niech się pani nie boi – powiedział na to Herr Hoffmann. – My Anglii nie chcemy. Gdybyśmy chcieli, to już dawno byśmy ją mieli. My was nie chcemy, naprawdę.
Nonszalancko machnął łyżką, patrząc na mnie, jakbym była dzieckiem, które on może, zależnie od humoru zatrzymać lub zwolnić.
– My z pewnością nie chcemy Niemiec – odrzekłam.
– Dziś rano wziąłem półkąpiel. A po południu muszę jeszcze wziąć kąpiel na kolana i na ramiona – pospieszył z informacją Herr Rat. – Potem jeszcze godzinka ćwiczeń i jestem po robocie. Kieliszeczek wina i parę bułeczek z sardynkami.
Podano ciasto wiśniowe z bitą śmietaną.
– Jakie jest ulubione danie pani męża? – zapytała Wdowa.
– Sama nie wiem – odrzekłam.
– Sama pani nie wie? Jak długo jest pani zamężna?
– Trzy lata.
– Chyba pani żartuje! Przecież nie wiedząc tego, nie byłaby pani w stanie prowadzić mężowi domu nawet przez tydzień!
– Jakoś nigdy o to męża nie spytałam. On nie jest bardzo wybredny, jeśli chodzi o jedzenie.
Cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie, kiwając głowami, a usta mieli pełne wiśniowych pestek.
– Nic dziwnego, że w Anglii powtarza się ta sama straszna sytuacja co w Paryżu – westchnęła Wdowa, składając serwetkę. – Jak kobieta może się spodziewać, że utrzyma męża, jeśli po trzech latach nie wie, jakie jest jego ulubione danie?
– _Mahlzeit_!
– _Mahlzeit_!
Zamknęłam za sobą drzwi.
1910BARON
– Kto to jest? – zapytałam. – I dlaczego zawsze siedzi sam, tyłem do nas?
– Aa… – wyszeptała Frau Oberregierungsrat. – To jest Baron.
Spojrzała na mnie z wielką powagą, ale i z odrobinką pogardy, a jej mina wyrażała coś na kształt: „Jak można tego od razu nie zauważyć”.
– No ale przecież biedak nic na to nie może poradzić – odpowiedziałam. – W każdym razie to nieszczęśliwe położenie na pewno nie powinno go pozbawiać przyjemności intelektualnych kontaktów międzyludzkich.
Gdyby nie widelec w dłoni, Frau Oberregierungsrat chyba by się przeżegnała.
– Pani tego po prostu nie rozumie. On należy do Pierwszych Baronów.
Nieco bardziej niż odrobinę zdenerwowana obróciła się i zaczęła rozmawiać z Frau Doktor, która siedziała po jej lewej ręce.
– Mój omlet jest pusty, pusty! – oświadczyła. – A to już trzeci, który próbuję.
Spojrzałam na Pierwszego z Baronów. Jadł sałatę – nadziewał na widelec cały liść i pochłaniał go wolno, po króliczemu – był to fascynujący widok, ten proces.
Niewysoki, szczupły, o rzadkich czarnych włosach, z bródką, o żółtawej cerze, niezmienne nosił czarne serżowe ubranie, surową lnianą koszulę, czarne sandały i okulary w największych czarnych oprawkach, jakie w życiu widziałam.
Herr Oberlehrer, który siedział naprzeciwko mnie, uśmiechnął się dobrotliwie.
– To musi być dla pani szalenie interesujące, _gnädige Frau_, tak się przyglądać… to oczywiście jest znakomity pensjonat. W lecie przebywała tu dama Dworu Hiszpańskiego; problemy z wątrobą. Nieraz rozmawialiśmy.
Przybrałam wygląd wdzięczny i pokorny.
– Cóż, w Anglii, w tych waszych _boarding ‘ouse_, nie widuje się Pierwszej Klasy, jak w Niemczech.
– Nie, w istocie – odrzekłam, wciąż zahipnotyzowana przez Barona, który wyglądał trochę jak drobny, żółty jedwabnik.
– Baron przyjeżdża co roku – ciągnął pan Oberlehrer – z powodu nerwów. Nigdy nie rozmawiał z nikim z gości… jak dotąd!
Po jego twarzy przemknął uśmiech. Wydało mi się, że dostrzegłam w niej wizję jakiegoś cudownego zaburzenia tej ciszy – zachwycającej wymiany uprzejmości, jaka nastąpi w nieokreślonym czasie, cudownego poświęcenia gazety na rzecz Wysokiego Majestatu, jakiegoś _danke schön_, które będzie można przekazać kolejnym pokoleniom.
W tej chwili wszedł listonosz o wyglądzie oficera armii niemieckiej. Cisnął moje listy wprost w talerz mlecznego deseru, po czym odwrócił się do kelnerki i coś jej naszeptywał. Oddaliła się pospiesznie. Zaraz zjawił się dyrektor pensjonatu z niewielką tacką. Została na niej złożona pocztówka, a dyrektor, z głową pochyloną w geście uszanowania, zaniósł ją Baronowi.
Osobiście byłam zawiedziona, że nie towarzyszyła temu salwa z dwudziestu pięciu dział.
Na koniec posiłku zaserwowano nam kawę. Zauważyłam, że Baron wziął trzy kawałki cukru, dwa wrzucił do filiżanki, a trzeci zawinął w rożek swojej chustki do nosa. Zawsze pierwszy wchodził do sali jadanej i ostatni ją opuszczał; a na pustym krześle obok siebie umieszczał niewielką torbę z czarnej skóry.
Po południu, wyglądając przez okno, zobaczyłam, jak idzie ulicą, niepewnym krokiem, z torbą w ręku. Za każdym razem, kiedy mijał latarnię, kulił się nieco, jakby się obawiał, że go uderzy, a może w poczuciu skażenia plebejskością…
Zastanawiałam się, dokąd idzie i dlaczego nosi tę torbę. Nigdy nie widziałam go ani w kasynie, ani w łaźniach. Wyglądał smutno, stopy ślizgały mu się w sandałach. Złapałam się na tym, że jest mi go żal.
Tego wieczoru nasza grupka zebrała się w saloniku i z gorączkowym ożywieniem dyskutowała nad przebiegiem dzisiejszego _kur_. Frau Oberregierungsrat siedziała obok mnie, robiąc na drutach szal dla najmłodszej ze swoich dziewięciu córek, która była w jakże interesującym, delikatnym stanie…
– Ale to się skończy bardzo dobrze – rzekła do mnie. – Wyszła za bankiera, to było pragnienie jej życia.
Musiała nas tam być ósemka, może dziesiątka; my, mężatki, wymieniałyśmy uwagi na temat bielizny oraz cech szczególnych swoich mężów, niezamężne natomiast dyskutowały o przesadnych strojach i szczególnie fascynujących rysach Mężów Potencjalnych.
– Sama je dziergam – dobiegło mnie wykrzyknienie Frau Lehrer. – Z grubej szarej wełny. Nosi jedną przez miesiąc, z dwoma miękkimi kołnierzykami.
– A potem – wyszeptała Fräulein Lisa – mówi do mnie: „Naprawdę mi się pani podoba. Być może napiszę do pani matki”.
Nie dziwota, że byłyśmy w stanie gwałtownej ekscytacji, niemal wzburzenia.
Nagle drzwi się otwarły i ukazał się w nich Baron.
W tym momencie zapadła absolutna i śmiertelna cisza.
Baron wszedł powoli, zawahał się, wziął z talerzyka stojącego na pianinie wykałaczkę i wyszedł.
Kiedy drzwi się za nim zamknęły, wzniosłyśmy triumfalny okrzyk! Oto po raz pierwszy widziano, jak Baron wchodzi do saloniku. Kto wie, co nam przyniesie przyszłość!
Dni wydłużyły się w tygodnie. Wciąż byliśmy razem, a samotna postać z głową pochyloną jakby pod ciężarem okularów stale mnie prześladowała. Baron wchodził z czarną torbą, oddalał się z czarną torbą – i to było wszystko.
W końcu dyrektor pensjonatu powiedział nam, że następnego dnia Baron wyjeżdża.
„Och – pomyślałam – z pewnością nie może ot tak rozpłynąć się we mgle, zniknąć bez słowa! Z pewnością zanim wyjedzie, choć raz złoży szacunek Frau Oberregierungsrat i Frau Feldleutnantswitwe!”.
Tego wieczoru była ulewa. Poszłam na pocztę, a kiedy stałam na schodkach, bez parasola, wahając się przed zanurkowaniem w rozmokniętą drogę, gdzieś spod mojego łokcia dosłyszałam cichy, niezdecydowany głos.
Spojrzałam w dół. Był to Pierwszy spośród Baronów ze swą czarną torbą i parasolem. Czy ja zwariowałam? Czy ja postradałam zmysły? Otóż Baron zapraszał mnie pod wspomniany parasol. Zrobiłam się nadzwyczaj urocza, odrobinkę nieśmiała i okazałam właściwą dozę rewerencji. Razem ruszyliśmy przez błota i kałuże.
Cóż, dzielenie parasola ma w sobie coś niezwykle intymnego.
Ustawia to człowieka niemal na tej samej stopie, co wyszczotkowanie mężczyźnie płaszcza – nieco ryzykownej, naiwnej.
Pragnęłam dowiedzieć się, czemu Baron siedzi sam, czemu zawsze ma przy sobie tę czarną torbę. I co takiego robi przez cały dzień. Ale on sam pospieszył z informacjami.
– Obawiam się – rzekł – że zawilgnie mi bagaż. Niezmiennie noszę z sobą tę torbę, człowiekowi tak niewiele potrzeba, a służbie nie można dziś ufać.
– To bardzo mądre – odpowiedziałam. – Dlaczego jednak odmawiał nam pan przyjemności…
– Siadam sam, żeby móc więcej zjeść – odpowiedział Baron, patrząc w mrok. – Mój żołądek domaga się ogromnych ilości jedzenia. Zamawiam podwójne porcje i zjadam je w spokoju.
Co zabrzmiało rzeczywiście po barońsku.
– A co pan robi przez cały dzień?
– Chłonę pożywienie w swoim pokoju – odrzekł głosem, który zakończył konwersację i niemal wyrażał żal, że sprawa parasola w ogóle wynikła.
Kiedy dotarliśmy do pensjonatu, prawie wybuchły tam zamieszki.
Wbiegłam do połowy schodów i z podestu głośno podziękowałam Baronowi.
Wyraźnie odrzekł:
– Nie ma za co!
Herr Oberlehrer w przemiłym geście przyjaźni przysłał mi tego wieczoru bukiet kwiatów, a Frau Oberregierungsrat poprosiła mnie o wykrój na czapeczkę dla dziecka!
***
Następnego dnia Baron wyjechał.
_Sic transit gloria German mundi._
1910JAK UPROWADZONO PEARL BUTTON
Pearl Button huśtała się na furtce przed Szeregowym Domkiem. Było wczesne popołudnie, dzień słoneczny, wietrzyki grały w berka. Falbankę przy fartuszku podwiewały aż na buzię Pearl Button, a cały kurz z drogi – na Szeregowy Domek. Pearl przyglądała się temu: to była taka chmura, jak kiedy mama posypuje rybę pieprzem i nagle odpada wieczko od pieprzniczki. Pearl huśtała się na furtce, całkiem sama, i podśpiewywała sobie. Drogą szły dwie duże kobiety. Jedna była ubrana na czerwono, druga na żółto i zielono. Na głowach miały różowe chustki, każda niosła wielki kosz wyplatany z lnu pełen paproci. Obie były bez butów i pończoch, szły powoli, ponieważ były bardzo grube, rozmawiały sobie i cały czas się uśmiechały. Pearl przestała się huśtać, a one zatrzymały się na jej widok. Patrzyły na nią i patrzyły, i mówiły coś jedna do drugiej, wymachując rękami i klaszcząc w dłonie. Pearl zaczęła się śmiać.
Kobiety podeszły do niej, stanęły tuż za żywopłotem i patrzyły na Szeregowy Domek z przestrachem.
– Dzień dobry, dziewczynko – odezwała się jedna.
– Dzień dobry – odpowiedziała Pearl.
– Jesteś całkiem sama?
Pearl kiwnęła głową.
– A mama gdzie?
– W kuchni, prasuje, bo dzisiaj jest wtorek.
Kobiety uśmiechnęły się do niej, a ona do nich.
– O! – zawołała. – Ale macie białe zęby! Zróbcie tak jeszcze raz!
Ciemnoskóre kobiety roześmiały się i znowu zaczęły coś do siebie zabawnie mówić i machać rękami.
– Jak się nazywasz? – zapytały.
– Pearl Button.
– A pójdziesz z nami, Pearl Button? Mamy różne piękne rzeczy, pokażemy ci je – szepnęła jedna z nich.
No to Pearl zeszła z furtki i wymknęła się na zewnątrz. I poszła krętą drogą między tymi dwiema ciemnoskórymi kobietami, podbiegając trochę, żeby nadążyć, i zastanawiała się, co takiego one mają w swoim Szeregowym Domku. Szły długo.
– Zmęczona? – zapytała jedna z kobiet, pochylając się do Pearl.
Pearl pokręciła głową. I znowu szły bardzo długo.
– Nie zmęczona? – zapytała ta druga.
Pearl znowu pokręciła głową, ale z oczu trysnęły jej łzy, a buzia zadrżała. Jedna z kobiet przekazała drugiej swój kosz z paprocią, chwyciła Pearl w ramiona i szła dalej, przyciskając ją do ramienia; zakurzone nóżki dziewczynki dyndały. Była miększa niż łóżko i miło pachniała – takim zapachem, że chce się w nią wtulić, i wdychać, wdychać…
Postawiły Pearl na ziemi w izbie z bali, w której było pełno innych ludzi tego samego koloru, co one – i wszyscy stłoczyli się, żeby obejrzeć Pearl, kiwali głowami, śmiali się i przewracali oczami. Kobieta, która ją niosła, teraz rozwiązała Pearl wstążkę i rozpuściła jej włosy. Inne kobiety wydawały okrzyki, przeciągały palcami po jej żółtych lokach, bardzo delikatnie, a jedna, młoda, podniosła włosy Pearl i pocałowała ją w biały kark. Pearl czuła się jednocześnie zawstydzona i zadowolona. Na podłodze siedzieli też mężczyźni i palili, otuleni dywanikami i matami z piór. Jeden wykrzywił się śmiesznie, wyciągnął z kieszeni wspaniałą wielką brzoskwinię, położył na podłodze i pchnął tak, że się potoczyła do Pearl. Dziewczynka podniosła ją i zapytała:
– Przepraszam, czy mogłabym ją zjeść?
Na to wszyscy się roześmiali i klaskali w dłonie, a ten śmieszny mężczyzna znowu zrobił do niej minę, wyjął z kieszeni gruszkę i też pchnął ją po podłodze. Pearl roześmiała się. Kobiety usiadły na ziemi i ona też usiadła. Podłoga była bardzo zakurzona. Pearl starannie podciągnęła fartuszek i sukienkę, następnie usiadła na podkoszulce, tak jak ją nauczono siadać w zakurzonych miejscach, i zabrała się do jedzenia owoców, a sok lał się jej po brzuchu.
– Oj! – zawołała do jednej z kobiet przestraszonym głosem. – Pobrudziłam się sokiem!
– Nic nie szkodzi – odpowiedziała kobieta, głaszcząc ją po policzku.
Do chaty wszedł jakiś mężczyzna z długim batem w ręku. Coś krzyknął. Wszyscy wstawali, wołali, śmiali się, owijali dywanikami, kocami i matami z piór. Pearl znowu ktoś niósł, tym razem do wielkiego wozu, tam usadzono ją na kolanach jednej z kobiet, obok woźnicy. Wóz był zielony, zaprzężony w czerwonego konika i czarnego. Bardzo szybko wyjeżdżali z miasteczka. Woźnica stał i wywijał nad głową batem. Pearl patrzyła znad ramienia swojej kobiety. Za nimi jechały inne wozy, jak w procesji. Pomachała do nich. A potem była wieś. Najpierw pola z krótką trawą i owcami, krzaczki o białych kwiatkach i kosze różowych dzikich róż – potem wielkie drzewa po obu stronach – i zupełnie nic, tylko wielkie drzewa. Pearl starała się zobaczyć, co jest za nimi, ale było tam całkiem ciemno. Ptaki śpiewały. Umościła się na szerokich kolanach. Kobieta była ciepła jak kot, a kiedy oddychała, ruszała się w górę i w dół, jakby mruczała. Pearl bawiła się zieloną ozdobą na jej szyi, kobieta wzięła jej rączkę i pocałowała w każdy paluszek, a potem odwróciła i pocałowała w dołeczki. Pearl jeszcze nigdy nie była taka szczęśliwa. Zatrzymali się na szczycie wysokiego wzgórza. Woźnica odwrócił się do Pearl i powiedział:
– Patrz! Patrz! – i wskazał biczem.
Bo na dole, poniżej wzgórza, było coś zupełnie innego – na ląd wpełzał ogromny kawał błękitnej wody. Pearl krzyknęła i przycisnęła się do kobiety.
– Co to? Co to?
– Przecież to morze.
– Zrobi nam krzywdę? Idzie tu?
– Eee… no nie, do nas nie przyjdzie. Jest bardzo piękne. Przypatrz się jeszcze.
Pearl spojrzała.
– Na pewno tu nie przyjdzie?
– Eee… no nie. Zostanie tam, gdzie jest – odpowiedziała wielka kobieta.
Po błękicie skakały teraz fale o białych czubkach. Pearl patrzyła, jak rozbijają się o długą linię lądu, pokrytą muszelkami, takimi na ścieżki w ogrodzie. Wjechali za zakręt.
Blisko morza stały domki, wokół nich drewniane płoty z ogródkami w środku. To ją pocieszyło. Na płotach wisiało różowe, czerwone i niebieskie pranie, a kiedy podjechali, z domków wyszło sporo ludzi i pięć żółtych psów z długimi, chudymi ogonami. Wszyscy byli grubi i śmiali się, gołe dzieci przytulały się do nich albo hasały po ogródkach jak pieski. Pearl wyniesiono z wozu i zaprowadzono do malutkiego domku z jednym pokojem i werandą. Była tam dziewczyna, która miała dwa pasma czarnych włosów sięgające aż do stóp. Szykowała kolację na podłodze.
– Ale tu zabawnie – powiedziała Pearl, przyglądając się ładnej dziewczynie, podczas gdy kobieta rozpięła jej guziki przy majteczkach. Pearl była bardzo głodna. Zjadła mięso i warzywa, i owoce, kobieta dała jej też mleka w zielonym garnuszku. I było zupełnie cicho, dobiegał tylko szum morza i śmiechy obserwujących ją dwóch kobiet.
– A nie macie tu Szeregowych Domków? – zapytała. – Nie mieszkacie przy uliczce? A panowie nie chodzą do biura? Nie ma tu żadnych wstrętnych rzeczy?
Zdjęły jej buciki i pończoszki, fartuszek i sukienkę. Chodziła tylko w samej koszulce, a potem spacerowała po trawie, która przepychała się jej między paluszkami u stóp. Obie kobiety wyszły z domu, lecz już z innymi koszykami. Wzięły Pearl za ręce. Przez małe podwórko, przez ogrodzenie i dalej po ciepłym piasku, gdzie rosła brązowa trawa, poszły w stronę morza. Pearl pociągnęła je w tył, kiedy zobaczyła, że piasek jest mokry, ale kobiety zachęcały ją:
– Nie groźne, nie, bardzo piękne. Chodź!
Wrzucały do koszy muszle, które wykopywały z piasku. Takiego mokrego, jak na babki. Pearl zapomniała, że się boi, i też zaczęła kopać. Zrobiło się jej gorąco i była przemoczona, a o jej stopy nagle rozbiła się falka piany.
– Oj, oj! – krzyknęła, przytupując. – Śliczne, śliczne!
Brodziła w płytkiej wodzie. Ciepłej. Nabrała jej trochę do złożonych rąk. Ale w rękach woda przestała być niebieska. Pearl była tak przejęta, że podbiegła do swojej kobiety i zarzuciła jej cienkie rączki na szyję, i przytulała ją, i całowała…
Nagle ta dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie. Kobieta wyprostowała się, a Pearl ześlizgnęła się w dół na piasek i spojrzała w stronę lądu. Małe ludziki w niebieskich płaszczach – małe niebieskie ludziki biegły, pędziły ku nim, krzycząc i gwiżdżąc – tłum małych niebieskich ludzików, po nią, żeby ją zabrać z powrotem do Szeregowego Domku.
1912