Opowiadania najlepsze - ebook
Opowiadania najlepsze - ebook
Opowiadania wybrane przez samego Dicka, doskonały przegląd jego wizjonerskich pomysłów i nieposkromionej wyobraźni.
Być może, jeśli znaczna część ludzi przeczyta Dicka, będziemy mieli większe szanse żyć w lepszym świecie. - John Brunner.
Zbiór opowiadań prezentujących niepokojące „dickowskie” światy i przenikającego je, nurtującego wielu z nas podejrzenia, że rzeczywistość skrywa coś znacznie mroczniejszego. Tak, jak cała twórczość Dicka, także jego doskonałe krótkie teksty przenoszą nas w przyszłość, która nie jest naszym celem, ale kluczem do zrozumienia współczesności i nas samych.
Dziewiętnaście tekstów prezentuje przekrój literackiej kariery Dicka, od pierwszego Rooga, przez Elektryczną mrówkę, uznanej przez Lawrenca Sutina za najlepsze z opowiadań Dicka, po jeden z ostatnich, Małe co nieco dla nas, chrononautów. Wstęp napisał John Brunner, a posłowie Dicka przedstawia niezwykle ciekawe tło powstawania każdego z opowiadań.
Opowiadania pomieszczone w tym zbiorze stanowią próbę zrozumienia – wsłuchania się w głosy docierające z jakiegoś innego miejsca, niezwykle odległego, głosy bardzo słabe, ale ważne. Usłyszeć je można tylko późną nocą, gdy milknie bezustanny zgiełk i wrzawa naszego świata... (Sprawdzałem to kiedyś na zegarku, odbiór jest najlepszy między trzecią a czwartą czterdzieści pięć rano.) Rzecz jasna zazwyczaj nie informuję o tym ludzi, którzy pytają: «Skąd bierze pan swoje pomysły?». Po prostu mówię im, że nie wiem. Tak jest znacznie bezpieczniej. - z posłowia Philipa K. Dicka
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-878-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedawno zaproszony zostałem na spotkanie Stowarzyszenia Science Fiction Uniwersytetu Cambridge. W końcu przyszedł czas na pytania publiczności i – jak zwykle – ktoś zapytał:
– Kto jest twoim ulubionym pisarzem science fiction?
Odpowiedziałem tak samo, jak odpowiadałem – och! – od ilu już lat:
– Philip Dick.
Nie jest to zresztą żadna tajemnica. Już w 1966 roku, kiedy talent tego pisarza w sposób iście hańbiący negowany był wówczas w Wielkiej Brytanii, napisałem o nim pełen niecierpliwości, jednocześnie podniosły artykuł dla „New Worlds”, w owym czasie wiodącego angielskiego pisma poświęconego fantastyce. Dzisiaj sprawia mi przyjemność, gdy wyobrażam sobie, że przyczynił się on do spopularyzowania nazwiska twórcy po tej stronie Atlantyku.
Jak na godnego swego tytułu naukowca przystało, pytający nie był usatysfakcjonowany prostą odpowiedzią i domagał się, bym uzasadnił swój wybór. I wtedy przyszedł mi do głowy argument, którym nie posługiwałem się nigdy wcześniej, a który jednak, jak sobie natychmiast zdałem sprawę, właściwie zawsze miałem na końcu języka. Odrzekłem więc:
– Ponieważ po przeczytaniu jego książki zawsze mam uczucie, jakbym właśnie został wyprowadzony w pole przez mistrza.
Tak. Z pewnością z tego powodu właśnie mam w domu więcej książek Dicka niźli któregokolwiek innego autora. To właśnie on jest przykładem pisarza par excellence, który potrafi sprawić, że opisywane przezeń światy wydają się realne. Mogą być absurdalne, nielogiczne, niewiarygodne… ale nie sposób przekonać się o tym, póki nie skończy się czytać.
A nawet kiedy sam jesteś, tak jak ja, profesjonalistą i kiedy cofasz się pod prąd narracji, by zobaczyć, jak coś zostało opisane…
Tego się po prostu nie da zrobić.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli: świat Dicka rzadko kiedy bywa imponująco bogaty. Po większej części jest pusty, spustoszony właściwie – zawołaj, a tylko echo ci odpowie. Oczywiście można w nim znaleźć różne śliczne rzeczy, ale nikt o nie nie dba, nikt się nimi nie przejmuje; w najlepszym razie sprawiają wrażenie zakurzonych, często też niszczeją zaniedbane. Jedzenie jest tu pozbawione smaku i nie sposób się nim nasycić. Znaki drogowe wiodą do miejsc, których nie chcesz wcale odwiedzać. Ludzie odziewają się nieporządnie, a ubrania ich drą się w najbardziej kłopotliwych momentach. Medykamenty przepisane przez lekarza wywołują takie skutki uboczne, że są środkiem zaradczym gorszym niż sama choroba. Nie, to nie jest przyjemny ani pociągający świat.
I dalej, czytelnicy Dicka ostatecznie czują się wyprowadzeni z równowagi, kiedy nagle rozpoznają, o co w tym wszystkim chodzi: oto jest świat, w którym żyjemy. Och, detale zostały zmienione – bohaterowie wymieniają między sobą sarkastyczne uwagi albo bełkoczą coś bez związku, ewentualnie kłócą się z prowadzącym pojazd robotem – ale to jest tylko werbalna dekoracja.
A jednak, a jednak… świat ten jest odmienny. Ponieważ ukazuje się go nam z punktu widzenia właściwego jedynie Philipowi Dickowi, którego nie da się pomylić z żadnym innym pisarzem.
To, że tak utalentowany artysta najlepiej powinien być znany w dość ograniczonym środowisku miłośników science fiction, że wraz z publikacją tej książki jego imię powinno dołączyć do listy zdominowanej przez autorów takich jak Weinbaum i Kuttner, na poły już zapomnianych (chociaż zupełnie niechcący) przez innych czytelników poza fanami s.f., jest równocześnie zasłużonym zaszczytem, jak i wołającą o pomstę krzywdą. Nie było zamiarem Philipa Dicka zostać pisarzem s.f. Najbardziej wyrafinowane obznajomienie z pirotechnicznym iście zasięgiem literackich technik, jakie przedstawił w swojej prozie, z łatwością może przekonać czytelnika, że wyposażony był aż nadto dobrze, aby próbować sił w dowolnej dziedzinie literatury. Po prostu jakoś się tak stało, iż we wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy Phil zaczynał radzić sobie jako niezależny pisarz, na innych rynkach odrzucono jego opowiadania. Jedyna powieść z głównego nurtu literatury, którą napisał w 1959 roku, _Wyznania łgarza_, pojawiła się na rynku długo po napisaniu, i to w ograniczonym nakładzie… mianowicie w latach siedemdziesiątych. Paul Williams recenzował ją w magazynie „Rolling Stone”, opatrując określeniami: „zabawna” oraz „straszliwie celna”. W zeszłym miesiącu opublikowano naprawdę całe mnóstwo powieści, które próbują być i takie, i takie, a żadna z tych rzeczy nie udaje im się w pełni. Cóż! Taki już żywot autora.
Jako długoletni towarzysz podróży po krainie s.f., muszę przyznać, iż jestem dumny z tego, że dzieło Phila doczekało się w niej wreszcie uznania. Nie ma to oczywiście nic wspólnego ze zwykłym przypadkiem. Oto, na przykład, jak wyglądał Phil w oczach Damona Knighta u zarania swej kariery1.
Philip Dick jest pisarzem, który przez ostatnie mniej więcej pięć lat wciąż eksploduje nowymi pomysłami – w ciągu jednego, 1953 roku opublikował dwadzieścia siedem opowiadań – z jakimś rodzajem skromnej, zmiennej jak u kameleona kompetencji. Zacytujmy Anthony’ego Bouchera: „W chwili obecnej jego nazwisko pojawia się niemalże w każdym wydawnictwie poświęconym science fiction – a co tym bardziej zaskakujące, w każdym wypadku proponuje on opowiadania dostosowane do gustu wydawców i potrzeb określonej publikacji: wydawcy zarówno «Whizzing Star Patrol», jak i «Quaint Quality Quarterly» są całkowicie zgodni, że Dick jest szczególnie zadowalającym współpracownikiem”.
Wchodząc i wychodząc, jak to tylko on potrafi uczynić, przez tak rozmaite drzwi naraz, Dick wywołuje w nas niejasne wrażenie kogoś, u kogo nieznaczny talent literacki skojarzony jest z krótkowzrocznie doskonałą znajomością potrzeb rynku – pisze on banalne, krótkie opowiadania, które bawią, nie budząc równocześnie głębszych uczuć, z miejsca się sprzedają i z miejsca są zapominane.
Być może taki był typowy wizerunek, jakiego dopracował się w oczach wydawców innych niż ci, którzy kupowali jego opowiadania science fiction. Pisarzy, którzy tak mocno jak on potrafią wryć się w pamięć, ze świecą szukać.
Lecz powyższy cytat z Damona Knighta stanowi tylko wstęp do entuzjastycznej recenzji dwu pierwszych powieści Dicka: _Słonecznej loterii_ oraz _Świata Jonesa_.
Jeżeli mielibyśmy się doszukiwać powodów – a na początku niniejszego wstępu padło takie pytanie – dlaczego dzieło Dicka rozbrzmiewa głębokim akordem w umysłach czytelników science fiction oraz dlaczego w ciągu ostatniej dekady czy nawet w jeszcze krótszym czasie pisarz stał się tym, kim jest – autorem zupełnie wyjątkowym, niezależnie od etykiety, jaką przyczepia mu się w tym właśnie tygodniu – być może należałoby pójść następującą drogą argumentacji.
Istnieje w literaturze cały zestaw technik pisarskich, które cechuje _reductio ad absurdum_: wyolbrzymianie, skrajność, przesada oraz niespójność. Ogólnie rzecz biorąc, wszystkie one odpowiadają temu, co w sztuce określa się mianem „surrealizmu”. I podobnie jak w wypadku rysunku oraz malarstwa, środki takie zarezerwowane są głównie dla karykatury, toteż większość pisarzy stosuje je zasadniczo do celów satyrycznych. Science fiction wszakże zobaczyła w tych technikach istotę własnego stylu, nie traktując ich jako coś wyjątkowego, lecz stosując w praktyce.
Grunt, na którym płodna moc inwencji – taka, jaką na przykład dysponuje Dick – może rozkwitać, został zaorany i użyźniony przez takich jego poprzedników jak Henry Kuttner2. Ale cóż ja właściwie przed chwilą powiedziałem? Potęga wyobraźni taka jak u Dicka? Nie ma takiej drugiej! Miał on wprawdzie naśladowców, jak tego można by oczekiwać. Nie ma jednak „szkoły” bądź „kręgu” Dicka, w takim sensie tego słowa, jakim możemy określić grupę pisarzy, których dzieła wykazują wzajemne, określone podobieństwa. Dick jest nie tylko zupełnym samotnikiem, lecz nadto jest samotnikiem wyjątkowym. Dick, czego potwierdzenie łatwo można znaleźć w zadrukowanych stronicach, napisał książkę, którą wielu ludzi uważa za psychodeliczną powieść par excellence – mianowicie _Trzy stygmaty Palmera Eldritcha_ – opierając się wyłącznie na artykule z czasopisma poświęconym LSD, nie zaś w wyniku bezpośredniego kontaktu z narkotykiem. (Uczynił to później, jak rozumiem. Ale nie wtedy.)
Spekulowano, że LSD oraz inne podobne narkotyki tak bardzo pociągają współczesnych ludzi, otulonych namnażającymi się warstwami sztucznego komfortu, ponieważ wywołują złudzenie wtargnięcia w sfery dawniejszych rodzajów percepcji, które bliższe są rzeczywistości –jakakolwiek by ona była. (Czy podobnie uważał Cordwainer Smith, kiedy wymyślił _Alpha Ralpha Boulevard_?3)
Lecz przecież od niepamiętnych czasów ludzie próbowali uporządkować sobie w głowach – wyzwolić się, choćby przemocą, z tych schematów percepcyjnych, do których tak się przyzwyczailiśmy. One właśnie są odpowiedzialne za cienie, jakie rzuca przeszłość, pamięć, na to, co – jak sobie wyobrażamy – postrzegamy, a co z kolei nazywa się teraźniejszością.
Przeczytanie opowiadania Philipa Dicka jest wielce skutecznym środkiem zniszczenia takich przyjętych a priori zestawów pojęciowych. A to tym bardziej winno być zalecane, że nie pociąga za sobą ewentualnego uszkodzenia mózgu, jak w wypadku iniekcji skoncentrowanych środków chemicznych. Efekt nadto nie jest wyłącznie przejściowy i nieodwracalny, jak te przelotne wglądy, które zawdzięczamy wdychaniu określonych substancji organicznych szeroko rozpowszechnionych w naszym społeczeństwie. Ani też nie wymaga to wydatku ogromnych sum pieniężnych, jak na seanse psychoanalityczne czy psychoterapeutyczne. Czytanie jego…
Cóż, ono potrafi wyprawiać różne rzeczy z twoim umysłem. Zupełnie mimochodem Dick każe jednej ze swych postaci powiedzieć do innej: „Bóg umarł”.
I jest to prawda znana. Ciało jakiejś istoty dostatecznie zaawansowanej w rozwoju, by móc stworzyć Ziemię i nas, zostało znalezione, kiedy orbitowało w przestrzeni kosmicznej.
Ale w ramach tej opowieści stwierdzenie to nie jest czymś, co można by określić jako ważne.
W tak ograniczonych ramach nie będę próbował szczegółowo uzasadnić, dlaczego – moim zdaniem – głównym tematem prozy Dicka jest tropienie i ujawnianie sprzeczności między rzeczywistością a naszym jej postrzeganiem, tudzież dlaczego publicznie twierdziłem, że nikt, nie licząc garstki średniowiecznych niemieckich i angielskich mistyków, których nawet w połowie nie czyta się tak zabawnie, tak dobrze jak on nie wyraził tej dychotomii w przebraniu alegorycznym. Gdybym wdał się w rozważania prowadzące tym tropem, zapewne z konieczności czułbym się zobowiązany omówić dokładniej powracający motyw przewodni jego pisarstwa – zaangażowanie amerykańskiej elity władzy w rehabilitację nazistów, których metody chce ona zastosować w USA – co z kolei doprowadziłoby mnie do kwestii włamania do jego domu w Kalifornii, kiedy to skradziono mu całość prywatnego archiwum, co w świetle afery Watergate oraz badań Kongresu nad działalnością FBI i CIA zaowocowałoby w konsekwencji wszelkimi rodzajami alarmujących pytań. (Jakiż „marsjański poślizg w czasie”4 skłonił go do uczynienia elitą władzy w tej powieści hydraulików?)
Swoją wersję rzeczywistości Dick adaptował na niezliczone sposoby, odpowiadające potrzebom jego prozy. Została też – czego nie wolno nie dostrzegać – rozwinięta przez innych, którzy skorzystali z możliwości, jakie daje maska s.f.
Być może właśnie dlatego, że z taką błyskotliwością potrafi przedstawić swe powieściowe postaci, iż kiedy czytasz, wydają ci się rzeczywiste, rozumie pobudki kierujące tymi, którzy gonią za władzą i wpływem na rzeczywisty (?) świat, zamieszkany przez nas – przyglądającą się temu procederowi publiczność.
Czy jest to świat demokratyczny, uczciwy, dający szansę każdemu przeciętnemu człowiekowi, aby mógł wybrać sobie sposób, w jaki będzie rządzony, oraz dający szansę dziecku z chaty drwala, by zostało prezydentem?
Panie Simulacrum, kiedy ostatni raz wynalazł pan aerozol albo wiertło?
Cóż, powiadają tutaj, że właśnie pan to zrobił.
Och.
Rozumiem. Bardzo mi przykro. Czy mam prawo do tego, by było mi przykro?
Ze wszystkich powieści, którymi raczyłem ludzi, aby ich nawrócić na czytanie s.f., największy sukces odniosły dwie: _Ziemia trwa_ George’a R. Stewarta oraz _Człowiek z Wysokiego Zamku_ Philipa K. Dicka. Dick jest tak dobry w spełnianiu tego zadania, że potrafi przedrzeć się przez ograniczenia wiążące każdą duszę.
Ale to muszę wam powiedzieć prosto z mostu: nie chcę żyć w świecie, jaki z taką zręcznością opisuje Dick.
Chciałbym – rozpaczliwie chciałbym – ośmielić się wierzyć, że nie jest to ten świat.
Być może, jeśli znaczna część ludzi przeczyta Dicka, będę miał większe szanse żyć w lepszym świecie…
John Brunner
Somerset, Anglia
maj 1976
_Przełożył Jan Karłowski_
1 _In Search of Wonder_, Advent Publishers 1965.
2 Zob. _The Best of Henry Kuttner_, ze wstępem Raya Bradbury’ego, Ballantine Books 1975.
3 Zob. _The Best of Cordwainer Smith_, red. J.J. Pierce, Ballantine Books 1975.
4 Aluzja do książki Dicka pod takim właśnie tytułem (_Martian Time Slip_), wyd. pol. Amber 1994, REBIS 2014 (przyp. red.).GDZIE KRYJE SIĘ WUB
Załadunek był już prawie ukończony. Optus stał przy statku z rękoma założonymi na piersi. Twarz miał zasępioną. Kapitan Franco powoli zszedł po trapie, uśmiechnął się.
– O co chodzi? – zapytał. – Za wszystko ci zapłaciliśmy.
Optus nie odpowiedział. Odwrócił się, zebrał fałdy swej szaty. Kapitan jednak przydepnął końcem buta jej skraj.
– Chwila. Nie odchodź. Jeszcze nie skończyłem.
– Tak? – Optus odwrócił się z godnością. – Wracam do wioski. – Spojrzał w stronę zwierząt i ptactwa, które zaganiano bądź wnoszono po trapie na statek. – Muszę się zająć organizacją następnych polowań.
Franco zapalił papierosa.
– Czemu nie? Twoi ludzie mogą się udać na sawannę i znowu tropić zwierzynę. Ale dopiero gdy my będziemy już w połowie drogi między Marsem a Ziemią…
Optus odszedł, nie rzekłszy więcej ani słowa. Franco podszedł do pierwszego oficera stojącego przy trapie.
– Jak idzie? – zapytał. Spojrzał na zegarek. – Udało nam się ubić tutaj niezły interes.
Pierwszy spojrzał na niego kwaśno.
– A dlaczego, pana zdaniem, tak się stało?
– O co ci chodzi? Potrzebujemy tego bardziej niż oni.
– Zobaczymy się później, kapitanie. – Oficer utorował sobie drogę po trapie, na którym tłoczyły się długonogie marsjańskie biegusy, i wszedł na statek.
Franco patrzył, jak w nim znika. Właśnie zamierzał ruszyć jego śladem, kiedy zobaczył _to_.
– Mój Boże! – Zatrzymał się, zagapił, ręce mimowolnie oparł na biodrach.
Peterson szedł w stronę statku, z twarzą poczerwieniałą od wysiłku, i prowadził _to_ na sznurku.
– Przepraszam, kapitanie – wystękał, szarpiąc za sznurek.
Franco ruszył w jego stronę.
– Co to jest?
Wub zatrzymał się chwiejnie, wielkie cielsko powoli opuścił na ziemię. Najwyraźniej chciał usiąść, lekko przymknął powieki. Machnął ogonem na kilka much, które bzyczały u jego boku.
Usiadł. Wokół zapanowała cisza.
– To jest wub – oznajmił Peterson. – Kupiłem go od tubylca za pięćdziesiąt centów. Powiedział, że to bardzo niezwykłe zwierzę. Niezwykle szanowane.
– _To?_ – Franco szturchnął wielki, wydęty bok wuba. – To jest świnia! Ogromna, brudna świnia!
– Tak, proszę pana, to jest świnia. Tubylcy mówią na nią _wub_.
– Ogromna świnia. Musi ważyć ze czterysta funtów. – Franco złapał za kosmyk szorstkiej sierści.
Wub westchnął ciężko. Otworzył wilgotne oczka. Jego wielki ryj zadrżał. Po policzku spłynęła mu łza i plasnęła o ziemię.
– Może nadaje się do jedzenia – nerwowo podsunął Peterson.
– Wkrótce się przekonamy – odparł Franco.
Wub przeżył start, przez cały czas śpiąc w ładowni statku. Kiedy już byli w przestrzeni i wszystkie sprawy szły gładko, kapitan Franco kazał swoim ludziom zagnać wuba na górę, chcąc się na własne oczy przekonać, co z niego za stwór.
Wub chrząkał i kwiczał, gdy pędzono go korytarzem.
– No, chodź – denerwował się Jones, ciągnąc za sznur.
Wub zataczał się, ocierając bokiem o gładkie, błyszczące ściany. Wpadł do przedsionka i zwalił się na podłogę. Wszyscy poderwali się na równe nogi.
– Dobry Boże – odezwał się French. – A cóż to takiego?
– Peterson mówi, że to wub – odparł Jones. – Jest jego własnością. – Kopnął wuba w bok.
Wub wstał niepewnie, dysząc ciężko.
– Co się z nim dzieje? – French podszedł bliżej. – Jest chory?
Obserwowali stwora. Wub żałośnie przewrócił oczami. Rozejrzał się dokoła, spoglądając na ludzi.
– Myślę, że jest spragniony – powiedział Peterson. Poszedł po wodę.
French pokręcił głową.
– Nic dziwnego, że mieliśmy takie kłopoty ze startem. Musiałem na nowo sprawdzić wszystkie rachunki dotyczące obciążenia.
Peterson wrócił z wodą. Wub zaczął ją z wdzięcznością chłeptać, opryskując ludzi.
W drzwiach pojawił się kapitan Franco.
– Przyjrzyjmy mu się. – Podszedł do zwierzaka, krytycznie mrużąc oczy. – Dałeś za niego pięćdziesiąt centów?
– Tak jest – odrzekł Peterson. – Jest wszystkożerny. Dałem mu pszenicę i zjadł. A potem ziemniaki, obierki, odpadki ze stołu i mleko. Zeżarł wszystko, i to chyba z radością. Gdy skończył, położył się i zasnął.
– Rozumiem – powiedział kapitan Franco. – Natomiast co do jego smaku… Oto jest pytanie. Wątpię, czy jest sens tuczyć go dalej. Dla mnie jest już dość tłusty. Gdzie kucharz? Ma się tu zaraz pojawić. Chcę się dowiedzieć…
Wub przestał chłeptać wodę i spojrzał w górę na kapitana.
– Doprawdy, kapitanie – powiedział – proponuję, byśmy zmienili temat.
W pomieszczeniu zapadła martwa cisza.
– Co to było? – zapytał Franco. – Przed chwilą?
– To wub, proszę pana – odparł Peterson. – Powiedział coś.
Wszyscy spojrzeli na wuba.
– Co on powiedział? Co on powiedział?
– Zaproponował, żebyśmy zmienili temat.
Franco podszedł do wuba. Obszedł go dokoła, badawczo przyglądając mu się ze wszystkich stron. Potem cofnął się i zatrzymał przy grupce ludzi.
– Zastanawiam się, czy przypadkiem w środku nie schował się tubylec – oznajmił z namysłem. – Może powinniśmy go rozkroić i sprawdzić.
– Na litość boską! – załkał wub. – Czy wy, ludzie, potraficie myśleć tylko o zabijaniu i krojeniu?
Franco zacisnął pięści.
– Wyłaź stamtąd! – zażądał. – Kimkolwiek jesteś, wyłaź!
Nic się nie poruszyło. Ludzie stali razem, twarze mieli bez wyrazu, patrzyli w milczeniu na wuba.
Wub zakręcił ogonkiem. Nagle odbiło mu się głośno.
– Proszę o wybaczenie – powiedział.
– Nie wydaje mi się, żeby ktoś tam był w środku – stwierdził Jones stłumionym głosem.
Wszyscy popatrzyli po sobie.
Do pomieszczenia wszedł kucharz.
– Pan mnie wzywał, kapitanie? – spytał. – Co to za zwierzę?
– To jest wub – oznajmił Franco. – Zostanie skonsumowany. Gdybyś mógł go zważyć i zastanowić się, jak…
– Naprawdę wydaje mi się, że powinniśmy porozmawiać – powiedział wub. – Jeśli to możliwe, chciałbym to z panem omówić, kapitanie. Nietrudno dostrzec, że pan i ja nie zgadzamy się w pewnych podstawowych kwestiach.
Dłuższą chwilę trwało, nim kapitan zdołał cokolwiek odrzec. Wub czekał dobrodusznie, zlizując z ryja krople wody.
– Chodźmy do mojej kajuty – rzekł w końcu kapitan. Odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia.
Wub wstał i potruchtał za nim. Ludzie stali i patrzyli, jak wychodzi. Potem usłyszeli odgłosy niezgrabnego gramolenia się po schodach.
– Zastanawiam się, jaki będzie wynik tej rozmowy – odezwał się kucharz. – Cóż, jestem w kuchni. Dajcie mi znać, gdy się coś okaże.
– Jasne – obiecał Jones. – Z pewnością.WYJĄTKOWA SERIA KLASYCZNYCH POWIEŚCI SCIENCE FICTION
WEHIKUŁ CZASU
Jednym z niezrealizowanych marzeń ludzkości są podróże w czasie. Nasza nowa seria w pewnym stopniu spełnia to marzenie: publikowane w niej powieści umożliwiają czytelnikom wyprawy w przyszłość – do opisanych przez autorów futurystycznych światów, w przeszłość – w historię literatury fantastycznej, a także – części z nich – sentymentalne podróże do czasów młodości, gdy po raz pierwszy sięgali po te książki.
Seria obejmuje tylko najbardziej znaczące, nagradzane, uznane i lubiane tytuły szeroko rozumianej literatury fantastycznonaukowej. Mamy nadzieję, że stanie się drogowskazem dla tych wszystkich, którzy kochają dobrą, ważną i znaczącą literaturę SF.
To seria, którą po prostu trzeba mieć!
W SERII „WEHIKUŁ CZASU” UKAZAŁY SIĘ:
Daniel Keyes
KWIATY DLA ALGERNONA
Arthur C. Clarke
KONIEC DZIECIŃSTWA
Roger Zelazny
ALEJA POTĘPIENIA
Robert A. Heinlein
HIOB. KOMEDIA SPRAWIEDLIWOŚCI
Brian Aldiss
NON STOP
Harry Harrison
PRZESTRZENI! PRZESTRZENI!
Brian Aldiss
CIEPLARNIA
Joe Haldeman
WIECZNA WOJNA
Robert A. Heinlein
DRZWI DO LATA
Alfred Bester
GWIAZDY MOIM PRZEZNACZENIEM
Kate Wilhelm
GDZIE DAWNIEJ ŚPIEWAŁ PTAK
Jewgienij Zamiatin
MY
Alfred Bester
CZŁOWIEK DO PRZERÓBKI
Nevil Shute
OSTATNI BRZEG
James Blish
KWESTIA SUMIENIA
Frank Herbert
RÓJ HELLSTROMA
Joe Haldeman
WIECZNA WOLNOŚĆ
Theodore Sturgeon
WIĘCEJ NIŻ CZŁOWIEK
Eric Frank Russell
OSA
George R. Stewart
ZIEMIA TRWA
Philip K. Dick
OPOWIADANIA NAJLEPSZE
W PRZYGOTOWANIU:
Robert Silverberg
UMIERAJĄC, ŻYJEMY