Opowiadania o niewinności - ebook
Opowiadania o niewinności - ebook
Antologia ośmiu krótkich, współczesnych i obrazowych opowiadań z wartką fabułą, w których groteska, reportażowość i realizm magiczny splatają się w opowieść o niewinności. Od czasów PRL przez komis samochodowy w III RP, nowo powstające rozgłośnie radiowe, „papierową epidemię” po fascynujący mit fauna będący wspomnieniem tragicznie zamordowanej pary w Górach Stołowych...
Historie demaskujące mechanizmy samozakłamania i utraty niewinności, niepozbawione humoru i autoironii, tworzą niezwykłą mapę emocjonalną najnowszej historii Polski.
Adam Binduga, autor wszechstronnej, wyjątkowej na polskim rynku publikacji o pomidorze „Pomidornik. Podróże po dziejach pomidora”, cyklu „Ballady metafizyczne”, zbiorku „Trzy opowiadania science-fiction” oraz antologii ośmiu opowiadań "Opowiadania o niewinności".
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Opowiadania |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-976879-4-3 |
| Rozmiar pliku: | 593 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_...czasom niewinności…_
Nie pamiętam jej imienia. Jest bez znaczenia jak wszystkie dzisiejsze imiona, które musimy wybierać z rejestrów. Imiona — pieczątki, imiona — cyfry, imiona bez znaczeń. I nie wiadomo czy to brak wyobraźni sprawił czy coraz większa liczebność grup, w których na co dzień przyszło nam żyć, że imiona już nic nie znaczą.
Dlatego jej imię jest nieważne, wprowadziłoby tylko zamieszanie i przez chwilę ktoś z was mógłby nawet pomyśleć, że ją zna.
— Będę nauczycielką, nauczycielką rosyjskiego. Lubię ten język. Jestem najlepsza w szkole. Kiedy byliśmy na wycieczce z TePePeR w Odessie, w zeszłym roku, podali nam ryż do kurczaka, a nie ziemniaki, chichichi…, a bileterka w muzeum antropologii i ateizmu, takim kościele bez ławek, pomyliła mnie z grupą komsomolców z Charkowa. W ostatniej chwili, bo nie miałam czerwonej chusty, się zorientowała… czy zorientowała się. Jak się w zasadzie powinno powiedzieć? Ale skąd ty masz to wiedzieć, brudasku? Chichichi… Po kim nosisz żałobę za paznokciami? Masz chusteczkę, wytrzyj chociaż nos. Nie oddawaj mi jej, chichichi… bo jest jednorazowa.
Mówiła dużo i ciekawie. Szybko i wyraźnie. Miała bialutki puszek jak kocyk na przedramieniu i policzkach. Zawsze go oglądałem. Pachniała mydłem. Skończyła ósmą klasę.
— Nie wiem dlaczego zadajesz się z tymi brudasami. Cały dzień ganiacie po piwnicach, koksowniach i ruderach. Oni tak muszą, bo ich matka nie gotuje obiadu i kradną co popadnie, z dzikich gołębi zupę gotują, lizaki ze sklepu kradną, tyłki łopianem podcierają, chichichi…, a ten najmniejszy to nawet przebił sobie rękę zardzewiałym gwoździem i nikt mu nie przemył rany wodą utlenioną. Wiesz co z tego może być? Gangrena. Zresztą na co mu ręka, moja mama mówi, że i tak taki kołek nigdy nie nauczy się pisać. Pamiętaj, żebyśmy wracając z powrotem kupili chleb i masło, bo mają dopiero przywieźć. Wszystkie półki w sklepie są puste.
Rzadko milczała. Dlatego bardzo lubiłem przychodzić do niej, kiedy nie miałem gdzie się podziać. Chodziłem tak za nią wszędzie: na zakupy, do kościoła, do krawcowej, do babci, gdy swemu dziadkowi niosła obiad w kance… i czekałem na nią przed wejściem jak wierny pies. Opowiadała szczegółowo o wszystkich spotkaniach, kto jak był ubrany, co mówił, a co powinien był powiedzieć. Co wypada, a co nie. Nie miałem siostry, dlatego mnie to nie nudziło. To był świat, którego nie znałem. Nigdy mnie niczym nie poczęstowała, nawet wtedy gdy siedziałem przy stole, a ona jadła obiad.
Wczoraj zrobiliśmy z kolegami kilka małych okrętów z kory lipowej, żeby je zwodować na kanale. Całą noc śniły mi się okręty pełne marynarzy-mrówek. I mój okręt — Odyseusz. Robiliśmy wiele okrętów. Ze styropianu, z kory, z kartonu nasączonego ciekłym woskiem. Do wszystkich wkładaliśmy mrówki, czarne, czerwone, białe, leśne. Niektóre przepływały cały kanał i wpływały do rzeki, a stamtąd na pewno do morza, Bałtyku, a stamtąd… to już nie przelewki. Każdy okręt miał nazwę i swoją historię, wszystko spisywaliśmy w specjalnym kajecie, gdzie na tytułowej stronie Paweł starannie wykaligrafował: _Hiszpańska armada_. Wczoraj miał się odbyć nasz największy desant. Tylko mój rower ma bagażnik, dlatego wiozłem wszystkie, a największy, trójmasztowiec z polakierowanego kartonu, trzymałem w prawej dłoni. Wjechałem jednak na kamień i nie utrzymałem kierownicy. Zdarłem sobie łokcie i policzek. Wszystkie stateczki rozsypały się w drobny mak, a mrówki uciekły z rozbitych słoików.
Dzisiaj mieliśmy budować ziemiankę w lesie, ale już beze mnie. To była moja kara. Trwała zwykle trzy dni, zanim mogłem do nich wrócić. Odkąd pamiętam zawsze w takich chwilach chodziłem do niej.Srebrna nitka
_…Arturowi…_
Klasa była pełna. Wakacje się skończyły. Wymienialiśmy się prawdziwymi i zmyślonymi historiami, na które tylko w tym właśnie dniu była niepisana dyspensa. W rzeczywistości większość z nas spędziła wakacje w jednym miejscu. Nie przeszkadzało to jednak zupełnie w snuciu niezwykłych opowieści o tajemniczych wujkach i ciociach z najdalszych krańców świata.
Wszyscy od razu zauważyliśmy zmianę. Nowy uczeń w klasie. Jaki tam zresztą nowy? Kilkakrotnie repetował, znany z poprzednich lat, wyrośnięty o dwie głowy, dorosły, już prawie mężczyzna o zoranej trądzikiem cerze i nieskoordynowanych ruchach. Dziecko w męskim ciele. Jego nazwisko krążyło po szkole z niesławą od kilku lat. Było już znane pierwszakom. Wzbudzało strach i niechęć. Straszyło się nim. W szkole panował zupełny ostracyzm wobec niego, nie dość, że nie wypadało z nim rozmawiać, to jeszcze gdziekolwiek się pojawiał wszyscy z piskiem uciekali od niego, zatykając sobie nosy. Celowały w tym dziewczęta. „I taki niedorozwinięty śmierdziel trafił do naszej klasy…” — myśleliśmy, a byliśmy klasą raczej ułożoną, z przedziałkiem na główce i bez żadnych, skatalogowanych na ówczesne czasy, patologii.
On siedział samotnie w ławce, nawet nie próbował nawiązać z nami kontaktu, patrzył w jeden punkt na ścianie i kiwał głową. Złorzeczyliśmy losowi, że przeznaczył nam tego, jak mawialiśmy, debila na cały rok w siódmej klasie.
Dni upływały. Artur, bo tak miał na imię, dawno pogodził się już ze swoim losem. Samotnie podpierał ściany i parapety. Wszystko wskazywało na to, że i w tym roku będzie kiblował, co nas specjalnie nie martwiło, a tym bardziej nauczycieli. Czekał na niego osławiony OHP, czyli coś w rodzaju ZK dla nieletnich w tamtych czasach.
Pewnego dnia, w drugiej części szkoły, gdzie urzędowały najmłodsze klasy, spacerując z kolegami spostrzegliśmy Artura, który podnosił jak piórko pod łokcie pierwszoklasistę i sadzał na parapecie, bezustannie wciąż coś perswadując kiwał palcem. Zakradliśmy się bliżej i usłyszeliśmy… To był Odys, najmłodszy z trzech braci Artura, przeżywający katusze szkolnych inicjacji i brzemię odziedziczonego po bracie nazwiska. Mały chlipał jak fontanna. Artur uspokajał go w niezwykle czuły, jak na siebie sposób, mówił płynnie, poprawnie, czule.
Powoli, zrazu niezauważalnie, pozwalaliśmy Arturowi brać udział w naszych chłopięcych rozmowach i rozmaitych zabawach, lecz wciąż z bezustannym dystansem. Póki co był naszym ochroniarzem w sporach ze starszymi lub większymi przeciwnikami. Dzięki niemu wygrywaliśmy prawie wszystkie turnieje w przyszkolnym lasku, w dyscyplinie zwanej od niepamiętnych lat _Pojedynkiem Gigantów_. Zabawa polegała na fizycznym starciu par, gdzie jeden z chłopców, zazwyczaj ten większy, cięższy, brał na barki drugiego, tworząc dwumetrowego _Giganta_. Ścieraliśmy się w powietrznych zapasach, a ten któremu udało się zrzucić lub przewrócić przeciwnika wygrywał. Wiele rąk i nóg zostało zwichniętych, złamanych i ucierpiało w rozmaity sposób. Wszelkie metody walki były dozwolone, jednak panował niepisany kodeks honorowy, jak na przykład zakaz ataku od tyłu, kopania, gryzienia czy sypania piaskiem w oczy. Najczęściej były to starcia drużynowe, klasa na klasę, rzadziej indywidualne. Rządziła nieubłagana taktyka walki grupowej. Do dziś pamiętam ekscytujące wrażenie, gdy spadało się z ramion wielkiego kolegi na piasek, dziękując Bogu, że nie było tam kamienia. Walczyliśmy w zwałach czerwonego piachu, którego cierpki smak czuję do dziś. Artur trzymał mocno, był lojalny, najwyższy, najsilniejszy, więc haniebnie gnębiliśmy odwiecznych przeciwników.
Artur wspierał nas w zamian za akceptację, a my kierowaliśmy nim sprytnie jak golemem i ten niezwykły sojusz okazał się korzystny dla obu stron. Jedynym mankamentem był nieznośny zapach. Nie był to zapach brudu, raczej zapach skóry, kwitnącej skóry, która wydzielała bardzo obficie mieszający się łój z potem.
Zaakceptowaliśmy jego fizjologiczną odrębność, czerpaliśmy z tego korzyści, jednak w połączeniu z jego natrętnym infantylizmem w głębi serca był dla nas ciągle niedorozwiniętym kolegą, który w zabawie mógł „niechcący” przytulić zbyt mocno, niczym _Frankenstein_. Był nam wdzięczny, chociaż za tyle. Wcześniej nie zaznał nawet takiej odrobiny życzliwości. Między nami wytworzyła się dziwna więź jaka może wytworzyć się między słabym, ale błyskotliwym chłopcem a siłaczem o dziecięcym umyśle. Pewnie archetypiczny zawiązek wszelkich społeczności, plemion. W zamian byliśmy silniejsi fizycznie, a on rozsądniejszy, uczestniczył w naszych rozmowach, spisywał zadania domowe, choć trzeba przyznać, że zawsze chciał zrozumieć to co przepisuje. Tłumaczyliśmy więc co tylko potrafiliśmy wytłumaczyć. I, o dziwo, spostrzegliśmy, że powoli chwyta, powoli układa domino.Homar
_…koneserom fałszywych owoców morza…_
W ciepłe, majowe popołudnie dystyngowany jegomość przeszedł przez białą bramę komisu samochodowego _Homar kredyt-lombard-leasing_ w dużym mieście wojewódzkim nieopodal dworca głównego. Pod elegancko wypielęgnowanymi półbutami z safianu chrzęścił granitowy, siedmiokątny grys, jakby w greckim heksametrze.
Niebawem zauważyli go wszyscy pracownicy tej szacownej, niedawno powstałej firmy w dzielnicy obskurnych, komunalnych kamienic.
Z obcą, jak na fach którym parali, tkliwością przypatrywali mu się przez okna parterowego kontenera, służącego dożywotnim _„tymczasem”_ za biuro. Cichy szelest kwitnących kasztanów wprawiał wszystko i wszystkich w błogą senność. Przed wejściem wygrzewała się w słońcu stara agawa.
Jegomość zatrzymał się na krótko przy starym _fordzie eskorcie_ i jakby nie widząc przeżartych rdzą progów z uznaniem poklepał go po masce i pokiwał głową w sposób w jaki kiwają tylko eksperci.
Stał dłuższą chwilę przy samochodzie, który dostojeństwem i pojemnością silnika dorównywał jemu i przyglądał się ukradkiem swojemu odbiciu w lśniącej masce. W końcu wszedł tam, gdzie wszyscy na niego czekali, do biura, i zapytał z właściwą swadą klasie ludzi, do których w głębi serca sam siebie zaliczał:
— Dzień dobry państwu. Chciałbym zamienić słów kilka z właścicielem tego… — tu na chwilę zawiesił głos, szukając właściwego słowa, rozglądając się po ścianach, gdzie można było dostrzec kalendarze dla mężczyzn — …tego przedsiębiorstwa. — dokończył.
I właśnie w tym momencie, może zbudzony zjawiskowym głosem jegomościa, a może tłustą, niebieską, szlachecką muchą, która kończyła biesiadę w dolnej części gościnnego nosa, dwuletni rottweiler Roki, z nieczytelnym, niemieckim rodowodem xero, podniósł ciężki łeb. Jego tępe spojrzenie zdradzało, że jest nieprzypadkową, nordycką ofiarą wąskiej puli genowej, ale zjawiskowa sierść zdecydowanie przeczyła, iż jego zakup był równie przypadkowy i bezmyślny.
Czarny jak smoła, błyszczący jak stal, był podobny do najnowszego modelu mercedesa jego pana. Przez zaropiałe, tępe ślepia ujrzał coś co jak przystało na rasowego psa obronnego, sprawiło, że rzucił się bez namysłu, zanim jegomość zdążył rozprostować swą dłoń w przegubie tuż po zdjęciu z klamki.
Krótkie warknięcie, jazgot, krzyk.
Jegomość zbladł jak najszlachetniejszy marmur. Chwila ta mogłaby trwać wiecznie, gdyby nie Stwórca, który obdarzył kobiety metafizycznym poczuciem codzienności, co w równym stopniu chroni je przed bezdenną rozpustą jak i bezdenną miłością.
Pani, kreśląca faktury i druki KP/KW, którą zwykło nazywać się księgową, jako jedyna zdołała przełamać konsternację i swoim piskliwym głosikiem zawołała:
— Panie Pawle! Panie Pawle! Proszę tu natychmiast przyjść! Tragedia!
Z głębi małego korytarzyka, prowadzącego do przytulnego gabinetu ze stołem, skórzanym fotelem i kasą pancerną, wybiegł pan Paweł, właściciel psa i komisu. Wysoki, przystojny, dystyngowany mężczyzna o delikatnych ruchach i radiowym głosie. Na czubku głowy prześwitywała lekko dostrzegalna tonsura łysiny, jakby ktoś na chwilę przez zapomnienie postawił gorący czajnik na kędzierzawym obrusie.
— Roki! Głupie bydlę. — krzyknął i przyjrzał się przybyszowi przenikliwym okiem pasera, dodając z rozbrajającą szczerością:
— Na szczęście, poszło po materiale. Proszę niech szanowny pan spocznie tutaj w fotelu. Podajcie wody i wyprowadźcie stąd wreszcie tego psa! Ile razy wam to mówiłem! — rzucił bezkompromisowo do zaskoczonych pracowników, pomimo tego że to właśnie on usilnie trzymał swojego psa w biurze, a nie w kojcu na zewnątrz.
Jegomość zaczął w końcu oddychać, ale nie potrafił wydobyć z siebie jeszcze głosu. Patrzył błagalnie w twarz wybawcy, a przez nogawkę przesiąkała wolno mała strużka krwi.
— Proszę się uspokoić. Nic się nie stało. Pies był szczepiony, rasowy egzemplarz. Mam znajomego lekarza. Obejrzy-opatrzy. Już do niego dzwonię. Wszystko na mój koszt, szanowny pan pozwoli.
— Nie, proszę nie zaprzeczać. — dodał mimo, iż jegomość nawet nie drgnął. Po chwili odjechali czarnym, nudnym mercedesem, a Roki wrócił na swoje zaszczytne miejsce. Położył prawą łapę na podłodze, lewą łapę na prawej i łeb na lewej, po czym szybko zasnął.
— Ale jaja są z tym psem. Skierniewickie numery, jak pragnę baby. — wymamrotał Jasiek, zdolny mechanik samochodowy, próbując w szczelinach między zębami czyścić brudne paznokcie po naprawie kolejnego gruchota sprowadzonego z Niemiec. Zapiszczała księgowa jak myszka w swoim pokoiku.Szuflada
_Tym, którzy podążają wbrew wszystkim…_
Czasy nie były zwyczajne, a działy się rzeczy, które w znacznej mierze potwierdzały najczarniejsze przewidywania. Długotrwała susza zrujnowała uprawy, a niewielkie plony trudno było sprzedać w jeszcze państwowym, niewydolnym systemie skupu. Mimo to, a może właśnie dlatego, skorumpowani urzędnicy ministerstwa dopuszczali bezcłowe, kilkudniowe importy zboża, a składy pociągów czekały na granicy jeszcze przed ukazaniem się rozporządzeń.
Jelcyn wysyłał armię na Czeczenię tuż po odparciu puczu generałów. Prezydent _USA_ wyrażał poparcie dla młodej, rosyjskiej demokracji, a Urban pił szampana po wygranych, demokratycznych, wolnych wyborach i sprzedawał tygodnik wolnej prasy w Polsce. Prezes _NIK_ zginął w wypadku, gdy jechał do Sejmu przedstawić zagadkę _FOZZ_, trochę później _Naczelnik Urzędu Ceł_ zabił się z długiej broni myśliwskiej, strzelając sobie dwa czy cztery razy w brzuch, naciskając cyngiel palcem od stopy. _ONZ_ ponownie wzywało do pokoju w Afryce, nie mogąc dostarczyć kilograma mąki dla poszkodowanych ludzi, a sekretarz _NATO_ został skorumpowany przy zakupie śmigłowców.
Wszędzie panował stan chaosu i konfliktu. Szukano nowej formuły w ekonomii i wartości w polityce, aby wyjaśnić zachodzące zjawiska w świecie, który tak gwałtownie się zmieniał.
U nas nie było jeszcze supermarketów, a najwięcej zarabiali cinkciarze i nabywcy akcji _Banku Śląskiego_. Studenci pili koszerną koniecznie w _„nietłukącymsię”_ arkoroku i rzygali na słomiane makietki. _Wyborcza_ była już bez znaczka _„Solidarność”_, a _Geremek_ robił za _Makgajwera_.
Aby zarobić na jedzenie, stypendium wystarczało tylko na norę, zatrudniłem się w nowo powstałym radio, które pojawiały się jak grzyby po deszczu. Nie: „w radiu”, jak uczyła nas starsza, niezwykle dystyngowana dama, długoletnia aktorka teatralna na ćwiczeniach językowych, przedłużając żywot formom, które już dawno wyszły z użycia.
Pewnego dnia zastałem karteczkę z numerem telefonu na swoim biurku. Zadzwoniłem.
— Mam dla pana ciekawą historię… — usłyszałem zdecydowany, czarujący, kobiecy głos.
— Jakiego rodzaju jest to historia?
— Musimy się spotkać — odparła zdecydowanie.
— Kiedy?
— Nawet teraz.
— Gdzie?
— U mnie w domu.
Tajemnicza rozmówczyni mieszkała niedaleko. Zaledwie cztery przystanki stąd. Postanowiłem więc pójść na piechotę, aby zaoszczędzić na bilecie, bowiem wypłaty były znowu opóźnione od dwóch tygodni, a zwrot kosztów tymczasowo zawieszony.
Po drodze wstąpiłem na barszcz do baru, a nieopodal spotkałem znajomego, który wziął rok temu dziekankę i pojechał z narzeczoną zarobić na mieszkanie. Chcieli się pobrać. Krzysiek, wysoki, szczupły o chłopięcej twarzy i z kręconymi włosami oraz Zosia, niska, szczuplutka, małomówna kurka, której oczkom nie umknie najmniejszy robaczek.
— Kupiliśmy mieszkanie z Zosią, wpadnij do nas. Kopę lat stary.
Dał mi numer telefonu i uścisnął serdecznie dłoń. Zosia, doprawdy nie wiem czemu zawsze zdrabnia jej imię, miała niewyraźną minę, widocznie Krzysiek zbyt pochopnie obdarzył mnie gościnnością, pokręciła tylko w miejscu nóżką, jakby szukała robaczka i nawet nie kiwnęła główką na pożegnanie. Taka kurka wszystkie jajka w gniazdku wydziobie.
Brakowało pieniędzy. Byłem głodny. Redakcja gazety nie płaciła za opublikowany artykuł, a wypłata w rozgłośni ciągle się opóźniała. Pewnie dlatego, że nie mieliśmy podpisanych umów, a mój niepozorny kumpel z pozorną dziunią poszorował przez rok kible (zasrywane przez tych, których Sowiety nie zdążyły wyzwolić) i po roku kupił sobie mieszkanie w Polsce.
Ciągłe niedojadanie wprawiło mnie w stan podrażnienia. Nie spodziewałem się, iż wpłynie to na moje poglądy. Skonstatowałem, że zaczęły mi imponować proste i radykalne rozwiązania. I tak rozmyślałem, idąc piechotą, co zdarzało się ostatnio bardzo często, o dziesięciu prostych dyrektywach, które odmieniłyby wreszcie świat cały.
Zadzwoniłem do drzwi, instynktownie poprawiając włosy, a po chwili stanęła przede mną przystojna blondynka po trzydziestce w koszuli w kratę i w krótkich, białych szortach. Warto było poprawić włosy. Zbereźnych myśli zakipiała berbelucha.
W mieszkaniu unosił się zapach świeżo upieczonego ciasta. Z tyłu za nią chowało się trzech małych szkrabów. Dorodna małżonka twoja u stołu, a synowie jak winne grona. Przedstawiła swoją rodzinę: trzech rezolutnych synków i męża, szczupłego introwertyka w okularach o przenikliwym spojrzeniu, jak się okazało informatyka. Zaprosiła mnie do dużego pokoju. Zamknęła drzwi i wskazała krzesło. Między nami dymiły dwie filiżanki kawy i wiele kawałków jabłecznika.
Kobieta usiadła po turecku na kanapie, mimowolnie podziwiałem jej rzeźbę, odezwała się głosem, który czynił jej postać, ruchy i zachowanie idealną całością:
— Chcę panu opowiedzieć historię, jaka wydarzyła mi się parę miesięcy temu.
Nie czekając na moją reakcję rozpoczęła:
— Jestem ginekologiem. Pracuję w _Klinice Wojewódzkiej_ od ośmiu lat. Pewnego dnia przyjmowałam na dyżurze pacjentki i kiedy kolejka się skończyła, a nikt nie wchodził do gabinetu zniecierpliwiłam się, bowiem na stole leżała jeszcze jedna karta. Wyszłam więc na korytarz, aby upewnić się, że nikogo nie ma i spostrzegłam w ciemnym kącie, siedzącą na śmietniku skuloną postać. Spytałam czy to ktoś do mnie i usłyszałam w odpowiedzi ciche: tak, ja. Wstała i podeszła bliżej. Nie była to jednak skulona postać.
Moja rozmówczyni długimi palcami niezdarnie rozrzuciła włosy, robiła tak ciągle gdy tylko przerywała swoją opowieść, i parę kosmyków spłynęło jej na twarz, po czym spojrzała przez tę woalkę jak potrafią spoglądać dojrzałe kobiety. Oplotła rękami kolana i z wyraźnym wzruszeniem w głosie mówiła dalej.Małagłówka
_Małejgłówce…_
Jedliśmy żółte, jeszcze niedojrzałe czereśnie, siedząc na wysokim, kamiennym murze starego sadu księdza proboszcza. Lipcowe słońce grzało rozkosznie. Machaliśmy nogami i pluliśmy pestkami jak najdalej, a kury ze smakiem je połykały. W dole rozpościerał się szeroki widok na srebrną Odrę. Niezapomnianie pachniał świeży, koński obornik, a z oddalającego się wozu cichł miarowy stukot kopyt. Któż mógł wiedzieć, że za parę lat koń, nawet tutaj, będzie, niczym _archeopteryks_ w zmieniającym się z Bożej łaski świecie?
_Reagan_ właśnie dusił lewiatana, w którego wnętrznościach umieraliśmy i rodziliśmy się na powrót, trawieni już prawie od trzech pokoleń, a magowie robili wszystko, żebyśmy po wypatroszeniu bestii nawet tego nie pamiętali. W dzień, gdy zagłuszarki nieco odpoczywały, wpatrywaliśmy się rytualnie w ten dziwny, wówczas niezrozumiały dla nas świat na kanale zachodnioniemieckiej telewizji, chyba _ARD_. Na zaśnieżonym i zawsze bezgłośnym ekranie celebrowaliśmy słowo _WERBUNG_, zwiastun niezwykłości, epifanię dobrobytu i wolności (wówczas myśleliśmy że to jedno i to samo): pieniące się mydło, kolorowe tuby past do zębów, czekoladowe cuda, piękne buty i dżinsy, bez przyczyny uśmiechniętych ludzi i co tam jeszcze… Tylko dziadek, żołnierz _Września_ i _Akowiec_, gorzko mruczał:
— A oni robili z nas mydło i przegrali wojnę… — i znów dusił się od astmy i spluwał flegmę, zerkając ukradkiem, czy babcia tego nie zauważy.
Nie wiedziałem, o co mu chodzi, _„Czterech pancernych i psa”_ oglądałem namiętnie już od paru lat, prawie rok w rok, a żołnierze radzieccy, którzy niekiedy przejeżdżali z jednej bazy do drugiej przez nasze małe miasteczko, zawsze częstowali nas _kanfietami_ za paczkę _Klubowych_, a to kanister paliwa się znalazł, a to kolorowy telewizor w czołgu za inne rzadkie dobra. Cóż było robić?
Od południa rysował się na lazurowym niebie daleki, wielki obelisk orła na _Górze Czcibora_. Rok temu, kiedy wakacje dobiegały końca i suchy sierpień wysuszył połacie wrzosowisk na północno-wschodnim stoku, jeden z nas, Rysiek — nic o nim nie wiadomo, odkąd zaciągnął się do _Legii Cudzoziemskiej_ i po trzech latach przestał pisać listy do matki, być może zginął gdzieś w równikowej dżungli trafiony kulą murzyńskiego bohatera — dla hecy podpalił suche wrzosowiska i detonacjom powojennych niewypałów nie było końca przez dwa dni. Ogień tlił się w torfowisku jak w cygarze, co chwila tylko wystawiał łeb i wyrzucał grudy ziemi w górę lub świszczał nabojami w powietrzu. _Ludowe Wojsko_, _ORMO_, _Milicja_, cały ten mundurowy zwierzyniec z całej okolicy postawiono na baczność. _SB_ dorwała Ryśka. Rysiek miał twardy charakter. Szybko stracił ojca. Był uczciwy. Zawsze ogorzała cera, trzeźwy umysł, później dowiedziałem się, że był wnukiem po mieczu żołnierza _Wehrmachtu_; mutacja prędko ukróciła dziecięcą bezkarność, bo chociaż ciało jak na szesnastolatka miał jeszcze drobne, chłopięce, to jednak jego głos i męska twarz z miękką szczecinką, po każdej głupiej psocie ściągała gromy głównie na niego. Szybko zhardział i stawał się jeszcze bardziej niezależny od otoczenia i trwał w tym dzielnie. Potrafił rzucać się na dwa razy większego przeciwnika i nigdy nie płakał, gdy przyszło mu zbierać cięgi. Gdyby urodził się tysiąc lat wcześniej, pewnie zginąłby pod sztandarem margrabiego _Hodona_ jako dzielny _Knecht_ _Richard_.
Arek, wysoki blondyn, z szerokimi jak łopaty zębami z przodu, miał talent do budowania szałasów w lesie i kopania ziemianek, zresztą dzisiaj chyba buduje domy. Miał pięciu braci i był bardzo biedny, dlatego pracowity. Pochodzili z Wołynia, ale po wołyńskim piekle musieli stamtąd uciec, tym bardziej, że po _banderowskich_ mordach nadciągnęli _Sowieci_ z nową obietnicą raju, wyłapując podstępnie ostatnich leśnych ludzi, jedynych żołnierzy, którzy bronili ludność przez całą okupację. Jako repatrianci znaleźli się tutaj, na starych, prapolskich ziemiach, jak głosiły plakaty.
Piotrek, podły charakter od urodzenia, z helisą _DNA_ wygiętą w liczbę _„666”_, patrzący zawsze na boki, złodziej, kłamca i seksualnie zdeprawowany już we wczesnym dzieciństwie, umarł w więzieniu. Nie wiem, skąd pochodziła jego rodzina, ale od najmłodszych lat oglądał straszne rzeczy w domu, doświadczył zła jeszcze przed uświadomieniem sobie jego istnienia. Słów „matka” i „ojciec” nie używał już od _Komunii Świętej_. Gorzała uczyniła z ich domu piekło, a w więzieniu umarł jako wielokrotna recydywa, gdy odsiadywał wyrok za zbrodnię, podobno na tle seksualnym.
Wokół nas pachniały sosnowe lasy, łąki pełne kwiatów i grzybów po deszczu, a w trzcinie buszowały szczupaki, które później piekliśmy na ognisku. Nie widzieliśmy piękna przyrody, bo byliśmy jej częścią. Właśnie gdy planowaliśmy, co będziemy dziś robić, na końcu ulicy pojawiły się dwie postacie. Dwaj chłopcy — jeden w naszym wieku, a drugi o parę lat młodszy. Nie znałem ich. Tylko Piotrek rzekł z szyderczym uśmieszkiem:
— Patrzcie kto idzie. Będzie wyżera…Książki
_...tym wszystkim, którzy to kiedyś przeczytają…_
Wszystko zaczęło się od tego, gdy spostrzegłem, że w domowym księgozbiorze jakimś dziwnym zrządzeniem losu zabrakło książki _„Via bank i FOZZ. O rabunku finansów Polski”_ _Przystawy i Dakowskiego_. Książki starej, jak na książkę, przeszło trzydziestoletniej, do której nie zaglądałem z piętnaście lat, dlatego chciałem do niej powrócić, bo wszystko powtarza się w cyklach. Nawet nie próbują wymyślać nowych scenariuszy, odgrzewają stare, sprawdzone w kolejnym pokoleniu, zawsze z tym samym pietyzmem.
Gdzie jest książka? Szybki przegląd gości w myślach. Komu ją pożyczyłem? Może ktoś ukradł? Znajomi dzieci? Ale po co im? Przecież nikt dzisiaj nie czyta książek. To było jedyne wydanie.
Może jest za szafą, pod szufladą, w nierozpakowanym kartonie z przeprowadzki? Utracona.
Dręczące rozważania Niczuldida przerwała małżonka Mastakuta:
— W szkole ogłoszono jakąś epidemię u dzieci. Słyszałeś o tym?
— Coś niecoś, ale to jest daleko od nas.
— Zawsze to samo. Co ciebie obchodzi co się dzieje w szkole? Wszystko na mojej głowie. Praca, wywiadówki, odrabianie lekcji, obiady i chore dzieciaki. Jesteś w stanie tak przesiedzieć całe życie jak te difenbachie, byle przy komputerze. W szkole jest dziwna epidemia, dzieciaki chorują i wzajemnie się zarażają. Może się tym zainteresujesz?
— Zachorowały? A skąd o tym wiesz?
— Jeszcze nie zachorowały, ale to pewna informacja, kwestia czasu i będzie u nas, nie czytałeś w internecie? Dzwoniła do mnie wychowawczyni. Idę na specjalne zebranie rodziców do szkoły, będzie przedstawiciel _GISu_.
Mastakuta spojrzała w lustro i wyszła. Niczuldid wystukał na klawiaturze _„epidemia — szkoła — dzieci”_ i ustawił filtr: _„ostatni miesiąc”_, poprawił: _„ostatni tydzień”_. Teraz już wiedział wszystko.
— Będą szczepić wszystkie dzieciaki w szkole od przyszłego miesiąca, bo fala się zbliża. — oznajmiła po powrocie ze szkoły Mastakuta.
— Przeciwko czemu?
— Nie pamiętam nazwy tego świństwa, tutaj masz link do wszystkich informacji. Był jakiś wojewódzki przedstawiciel _GIS-u_, pan Sobota. Mówił, że szczepienia są dobrowolne, ale każde dziecko i nauczyciel powinni zostać zaszczepieni, bo nie wejdą do szkoły. Cała wschodnia część kraju wprowadziła obowiązek szczepień, bo tam są starsze niż u nas biblioteki, książki. To jakiś wirus przywleczony z Azji czy Ameryki, który rozwija się na celulozie drzewnej i odchodach jakichś robaczków. Stare papiery, książki, gazety, nawet surowe drewno to dla nich idealne środowisko. Papier drzewny jest główną pożywką, żywią się chyba celulozą. Tam wszystko przeczytasz. Podobno jest nowa, niemiecka technologia produkcji papieru oparta na skrobii ziemniaczanej, w stu procentach bezpieczna, ale dopiero wdrażają. Nawet ruscy opracowali jakąś technologię na gazie ziemnym do produkcji papieru, a my zawsze jak za króla ćwieczka. Najważniejsze jest to, że jeszcze nie ma tutaj tej paskudnej epidemii, ale trzeba się przygotować, bo będzie lada dzień. Dzieci na początku mają trudności z oddychaniem, później podobno są agresywne. Należy jak najszybciej iść do lekarza, bo może być za późno. Były pojedyncze przypadki zaduszenia się.
— Czytałem, czytałem o tym. Na Zachodzie wymienili już prawie wszystkie nośniki papierowe, mają papier z modyfikowanego genetycznie ziemniaka, który jest odporny na to świństwo. A u nas? Średniowiecze. Jak zawsze. Papier się starzeje, a książka jest zjadana przez cholerne mikroby, a na odchodach uaktywnia się wirus. To tak jakbyśmy w domu trzymali zwłoki pradziadków. O, tu jest świetny artykuł na ten temat, poczytaj, przesłałem ci linki.
— Aha, zapomniałabym o najważniejszym, musimy w ciągu miesiąca zgłosić ile mamy tego typu zanieczyszczeń w domu. Odbiorą do utylizacji bezpłatnie, jeśli zmieścimy się w terminie. Jeśli się nie zmieścimy — utylizacja będzie odpłatna. Wprowadzają specjalne automaty bezdotykowe, gdzie to wszystko można zdeponować, jak mówią, no te epidemiczne materiały z celulozy drzewnej. Tu jest lista, a to nie są tylko książki. Uśmiałam się z dziewczynami, bo jest tam nawet papier toaletowy no i surowe przedmioty drewniane. Na szczęście mamy w domu prawie wszystko z plastiku i szkła. W pierwszej kolejności czyszczą biblioteki, księgozbiory w instytucjach, archiwa państwowe, kościelne, a na koniec biblioteczki domowe. A, jeszcze jedno. Szczepionka będzie odpłatna, jeśli nie podamy informacji o deponowanych przedmiotach w wyznaczonym terminie. W przypadku książek musisz podać tytuł, autora, rok wydania — wszystko masz tutaj, wzory formularzy. W zamian dostaniemy duplikaty, kopie cyfrowe lub książki skrobiowe. To chyba z tego ziemniaka _GMO_, o którym wspominałeś. Tworzą jedną, wielką bibliotekę cyfrową z darmowym dostępem dla wszystkich. Hasła i loginy odbieramy w gminie. Wreszcie nie będziemy szukać po szufladach różnych dokumentów, logujesz się i masz na ekranie od razu z kodem, jeśli chcesz wysłać dalej.
— Ile to będzie nas kosztować?Faun w Górach Stołowych
_Pamięci zamordowanej pary w Górach Stołowych…_
Już na dworcu w Kudowie, kiedy pocałował cię w twarz przez pomyłkę ten obcy, błądzący po przedziałach kostropaty mężczyzna, bo twarz miałeś zawsze delikatną i długie, dziewczęce włosy, poczułeś, że wydarzenia biorą zły obrót, który trzeba natychmiast zmienić.
Z początku się z tego tylko śmiałaś i śmiałaś, później przypomniałaś sobie _„Pocałunek kobiety pająka”_, wasz ulubiony film, podczas którego dotknął po raz pierwszy twojej ręki, tylko ręki. Wreszcie. Był zawsze nieśmiały i dobry, inny niż ci, których wcześniej znałaś. I pomyślałaś, że coś w tym musi być, że całuje go mężczyzna, ale musieliście szybko wysiadać z pociągu i ta myśl w pośpiechu się rozproszyła.
Wycierałeś długo twarz chusteczką, plułeś na nią nerwowo, wycierałeś coraz czerwieńszą skórę, w końcu zwilżyłeś twarz wodą toaletową i soczyście zakląłeś.
Wyszliście z wagonu z ciężkimi plecakami, a ty chwyciłaś go za rękę mocno, mocno, aby pokazać, że nic się nie zmieniło i zawsze będziesz z nim szła wszędzie.
Poczułeś to, dlatego uparłeś się, że zmienisz zaplanowaną trasę. Chciałeś odwrócić bieg wydarzeń, który przybrał tak groteskowy początek. Nigdy się nie upierałeś. Uparłeś się właśnie teraz, przełykając nerwowo ślinę, bo sam po tym wszystkim straciłeś pewność siebie, a kto ją traci — ten się upiera. Nie poszliście zatem łagodnym zboczem i jasnym lasem zdobywać Grodziec, ale zdecydowałeś, że będzie to Szczeliniec Wielki, zaledwie sto metrów różnicy wysokości. Wybrałeś zielony szlak.
Wiedziałaś, że on tego potrzebuje. Kiwnęłaś tylko głową. Mocno ścisnęliście dłonie i nie mówiąc nic czuliście to samo.
Zaczęliście od Kaplicy Czaszek w Czermnej. Barok, ten zdradliwy barok, w którym piszczel ludzka myli się ze stiukiem, a każdy cudownie pełny oddech może być ostatnim. Zobaczyłaś na ołtarzu te niesamowite czaszki. Czaszka olbrzyma, czaszka Azjaty, czaszka tubylcza, tysiące czaszek i piszczeli tych, którzy zmarli w wielkiej zarazie i wojnie trzydziestoletniej. Czyż może być bardziej barokowa śmierć? Okoliczne pola najpierw trawiły ciała, a później przez sto lat rodziły kości, białe jak marmur; tysiące kości świeciło na polach, łąkach, w przydrożnych rowach, kości nieznanych ludzi, aż wreszcie prosty proboszcz zaczął zbierać te szczątki i gotować w kadziach z ługiem. Jego czaszka też tam już jest. Kiedy przewodnik otworzył drewnianą podłogę kaplicy i stęchły zaduch uderzył w nozdrza, zobaczyłaś tysiące takich samych czaszek i piszczeli jak górę zbędnych kamieni. To zostaje po człowieku, ale nie tylko to! Uklękłaś i zaczęłaś się modlić.
Ty zrobiłeś to samo.