- W empik go
Opowiadania z lumpeksu - ebook
Opowiadania z lumpeksu - ebook
Książka zawiera sześć z pozoru bardzo zwyczajnych historii dziejących się w różnych zakątkach świata (Londyn, Paryż, kanadyjskie Chicoutimi, Kopenhaga, Nowy Jork, okolice Rovaniemi), których bohaterami są przedstawiciele wielu narodowości (również Polacy). Opowiadania osnute są wokół najzwyklejszych przedmiotów, które odegrały znaczącą, przełomową rolę w życiu tych ludzi, często radykalnie je zmieniły.
Mimo że bohaterowie opowiadań są mieszkańcami różnych części świata, wiele ich łączy: samotność, pragnienie miłości, przyjaźni, bliskości, poszukiwanie swojego miejsca w życiu, szczęścia, ale również życzliwość, bezinteresowność, łagodność. Historie opowiedziane przez autorkę są ponadczasowe, skłaniają do przemyśleń, refleksji, ale też wywołują uśmiech i niosą ukojenie.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7823-467-8 |
Rozmiar pliku: | 727 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czubki prawie nowych czarnych męskich butów łapały promyk słońca. Gdyby mogły, stuknęłyby się obcasami po żołniersku. Ich blask zwrócił uwagę starszej siwej pani w czerni.
Mama myśli, że ja będę to nosić? – zapytał młody, krótko ostrzyżony chłopak, żując gumę.
Kobieta ze zdziwioną miną, z czarnymi półbutami w rękach, stała oparta o stół kuchenny, na którym leżało otwarte pudełko. Jej ufarbowane brązowe włosy z odrostami siwych wyglądały na zaniedbane.
– A dlaczego nie miałbyś nosić? Może wreszcie kiedyś zrozumiesz i kupisz sobie garnitur, koszulę, krawat i w tym pójdziesz szukać pracy. Wtedy na pewno ktoś ci ją da. Może nawet w biurze. A tak zawsze będziesz popychadłem na budowie – mówiła, potrząsając butami.
– Mama, wyluzuj! Sam wiem, co mam robić. Masz coś na ruszt? Za godzinę muszę być w klubie.
– W klubie, w klubie… Już ja wiem, w jakim klubie. Pijecie piwo i marnujecie czas. – Postawiła talerz przed synem. – Anthony, kiedy ty zaczniesz słuchać matki. – Kręciła głową, nakładając na talerz jedzenie.
Anthony pochylił się nad talerzem i zaczął jeść. Matka podeszła do okna. Patrzyła na zadeszczoną ulicę. O tej porze roku Londyn był najbrzydszy. Nie pomagały nawet kolorowe parasolki kobiet. Mokry asfalt, szare przemoczone domy, smutne drzewa i śmieci odsłonięte przez gołe krzaki. Naprzeciwko jakaś kobieta, ubrana w muzułmańską suknię, wrzeszczała na małą dziewczynkę otuloną wielką chustą. To romskie żebraczki, wysługujące się małymi brudnymi dziećmi, które łatwiej wzbudzają litość przechodniów, prosząc z rozpaczą w ślicznych czarnych oczach o cokolwiek, a najlepiej o pieniądze. Dzisiejsza pogoda nie dawała szans na duży zysk.
– No i co, jednak wychodzisz gdzieś dzisiaj?
– Może wieczorem, jak deszcz przestanie padać. Przecież nie będę siedział w domu. Jestem umówiony z Robertem i jego dziewczyną. Pobalujemy trochę. Będę w domu przed północą.
– A ja mogę siedzieć w domu i na dodatek sama.
– Nie masz jakichś przyjaciółek? Zakręć się, to nie będziesz sama. Ludzie wychodzą nawet w deszczu, a ty ciągle narzekasz.
– Łatwo ci mówić, synu, masz dwadzieścia dwa lata. Jak będziesz w moim wieku, to ci przejdzie latanie po klubach. Będziesz siedział w domu z żoną i dziećmi.
– O nie! Nigdy! – Odsunął talerz. – Jakbym tatę widział. Oboje jak kukły siedzieliście na kanapie.
– Przestań! Nie mów źle o ojcu. Był dobrym człowiekiem. Starał się nas utrzymać i jakoś mu się to udawało. A co będzie z tobą?
– Oj, nie przynudzaj, mamo, ciągle to samo. Nie wytrzymam. Idę. Najwyżej zmoknę, nie chcę już tego słuchać.
Był wysokim, silnym, młodym mężczyzną. Jego ciemne nastroszone włosy zupełnie nie pasowały do dziewczęcych oczu i ust z zarysowanym grymasem niezadowolenia. Aby podkreślić męskość, nosił hiszpańską bródkę. Dbał o nią. Założył kurtkę, naciągnął kaptur na głowę i wyszedł.
Padał drobny, gęsty deszcz. Taki, co pada nie tylko z góry, ale z boków, a nawet od dołu. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Anthony uniósł ramiona, aby podtrzymać zsuwający się kaptur, i nie omijając kałuż, poszedł w górę ulicy, utkanej po obu stronach wąskimi, rozmaitymi domami, do których prowadziły różniące się wyglądem schody.
W jednej z nisz między schodami a murem domu siedział średniej wielkości czarny pies. Był mokry i trząsł się z zimna. Brązowymi oczami z niemal ludzkim cierpieniem patrzył na zbliżającego się Anthony'ego.
– No i co, stary?
Pies, nie zmieniając pozycji, zamachał ogonem.
– Bieda z nędzą? Widzisz, na co ci przyszło? Tak jak i mnie. Chodź! – Zagwizdał w jego kierunku.
Pies, nie dowierzając, powoli wstał i podszedł bliżej.
– Ale z ciebie ofiara. O, masz obrożę. Jest tam jakiś list do znalazcy? Nie. Rany, ale się trzęsiesz. Chodź ze mną, osuszysz się w domu.
Pies jakby wszystko rozumiał. Grzecznie podszedł do nogi i spojrzał chłopakowi w twarz. Anthony zawrócił i skierował się do domu.
– Coś takiego! Anthony, co się stało? Wróciłeś do domu? – krzyczała matka z salonu, gdzie oglądała jakiś serial. Telewizor był nastawiony na cały regulator, więc musiała wrzeszczeć.
Wiedział, że nie ma sensu odpowiadać – serial był ciekawszy niż jego odpowiedź. Powiesił kurtkę. Pies otrząsnął się i pytającym wzrokiem patrzył na Anthony'ego. Kiedy ten wchodził po schodach do swojego pokoju, pies podreptał za nim, jakby był na niewidzialnej smyczy.
W pokoju Anthony wytarł go ręcznikiem, ze starego swetra zrobił coś w rodzaju legowiska i pokazał psu to miejsce.
– Leż tutaj, zaraz wracam – powiedział i wybiegł jeszcze raz na ulicę.
– Co tak biegasz w tę i z powrotem? Stało się coś? – wrzasnęła matka i nawet pofatygowała się do okna. Widziała, jak Anthony, skulony, szybkim krokiem oddala się tym razem w dół ulicy.
Na samym jej końcu, tuż przed skrzyżowaniem zauważył sklep dla zwierząt. Na drzwiach ktoś przyczepił kartkę: „Potrzebny sprzedawca, wiadomość na miejscu”. Anthony nacisnął klamkę i wszedł w chmurę zapachu, jaki wydziela suchy pokarm. Pomieszczenie nie było wietrzone zbyt często. Stare sklepowe meble były pomalowane na kolor zbliżony do lawendowego. Za ladą nie było nikogo. Akwaria stały jedno na drugim i zasłaniały całą ścianę. Dwie ściany zastawiono regałami z jedzeniem dla różnych zwierząt, na czarnej drewnianej podłodze stało kilka klatek z myszkami, chomikami i miniaturowymi królikami. Po przeciwnej stronie okna część ściany zajmowały akwaria, a za wysoką szklaną gablotką, w której były zwierzęce zabawki, można było dostrzec drzwi prowadzące na zaplecze sklepu.
Anthony postał chwilę, popatrzył na rybki pływające w mętnej wodzie, w końcu zawołał:
– Dzień dobry!
Gdzieś z zaplecza dobiegło szuranie butami i zza gabloty wyłoniła się chuda, przygarbiona postać w staromodnych grubych okularach.
– Tak? Słucham pana – powiedział starszy człowiek, wycierając ręce ścierką wiszącą za ladą.
– Chciałbym kupić jakieś jedzenie dla psa, ale niezbyt drogie.
– A czym pan go dotąd karmił?
– Niczym, bo mam go od godziny. Nie mam zbyt dużo kasy, aby w niego ładować. Już mi zeżre dzisiejsze piwo w klubie.
– To proponuję panu to. – Pokazał sporą torbę z radosną mordą psa na opakowaniu.
– Obawiam się, że to dla mnie za drogie, nie ma pan mniejszych?
– To jest najmniejsze… Tylko trzy funty.
– No to mamy problem. Nie mam tyle. Po co ja się ulitowałem nad tym psem? Nie mam pracy, sam ledwo żyję, a wziąłem sobie darmozjada.
– Ten problem akurat może pan rozwiązać. Poszukuję pracownika, sprzedawcy, bo sam już nie daję rady. Nie zarobi pan wiele, ale to zawsze lepsze niż nic. Właśnie dzisiaj wywiesiłem kartkę i zaraz pan przyszedł, jakieś zrządzenie losu, czy co? No tak, ale pan jeszcze nie powiedział, czy chce przyjąć tę pracę.
– No, nie wiem…
– A jedzenie dla psa może pan zabrać, nic nie płacąc, to prezent.
– To ciekawe. Tyle razy tędy przechodziłem i nie widziałem tego sklepu. Może nie zwróciłem uwagi. Mówi pan, że mógłbym tu pracować?
– Tak. Proszę przyjść jutro na dziewiątą. Pokażę, co będzie pan robić i zorientuje się pan w szczegółach. Klientów mam niewielu, więc będzie miał pan dużo czasu dla siebie. No to jak?
– Dobrze. Przyjdę jutro o dziewiątej – odpowiedział z pewnym ociąganiem, zabierając z lady opakowanie suchej karmy.
– I niech pan pamięta, żeby dać mu miskę wody. Musi pić do tego jedzenia. Jeśli pan tu będzie pracować, biorę pańskiego psa na utrzymanie – powiedział staruszek, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. W sklepie też zrobiło się jaśniej. – To do jutra, panie Anthony.
– Do jutra – odpowiedział chłopak, zamykając drzwi. Po chwili przystanął, zastanawiając się, skąd dziadek zna jego imię? Nie powiedział przecież, jak się nazywa i na pewno nigdy go na oczy nie widział. Dziwne.
Odwrócił się. Sklep był na swoim miejscu, ale kartka zniknęła. Chciał zobaczyć przez szybę stojącego za ladą właściciela, ale nikogo nie zauważył. Sklep wyglądał na zamknięty. Dziwne, pomyślał. Deszcz padał coraz intensywniej. Założył kaptur i szybkim krokiem pomaszerował w stronę domu.
– Jesteś! Cały mokry. Gdzie byłeś?
– Załatwiłem sobie pracę, mamo – rzucił w jej stronę, wchodząc na schody.
– No nareszcie.
Zerknął na jej sylwetkę. Matka stała u podnóża schodów ze złożonymi jak do modlitwy dziękczynnej rękoma.
Pies już wysechł. Leżał na zaimprowizowanym posłaniu. Na widok swojego pana podniósł głowę i pomerdał ogonem. Anthony nie chciał schodzić na dół, aby nie musieć opowiadać o szczegółach zatrudnienia. Wziął więc podstawkę od doniczki i nasypał trochę suchej karmy. Pies jadł łapczywie. Był bardzo głodny.
– Co ty jesteś? Pies czy suczka? Pokaż. – Sprawdził. – Pies na szczęście! Czarny jak diabeł, to nazwę cię Angel, z przekory. A może jesteś aniołem? Może mi szczęście przyniesiesz.
Pies przeciągnął się rozkosznie i wrócił na swoje posłanie. Położył głowę na przednich łapach i uważnie obserwował Anthony'ego.
– Siedź grzecznie, przyniosę ci wody.
Matka wróciła do kuchni, zaczęła zmywać naczynia. Usłyszała kroki na schodach.
– Chodź, Anthony, powiedz, gdzie ta praca, opowiedz coś matce.
– Oj, mamo, to nie to, o czym myślisz. Będę sprzedawcą w sklepie dla zwierząt na naszej ulicy, od jutra.
– Aaaaa, u Barneya Higginsa. Wiem. Ale wydawało mi się, że on ten sklep sprzedał i wyjechał. A może umarł, dawno go nie widziałam, może wrócił… – mówiła do siebie.
Anthony napełnił miskę wodą i poszedł z powrotem do siebie.
– Gdzie ty z tą wodą?
– Dla psa.
– Jakiego psa?!
– Zobaczysz jutro.
Deszcz nie przestawał padać. Anthony był zbyt przemoczony, aby znów wychodzić. Przebrał się w domowy dres. Leżąc na łóżku ze słuchawkami w uszach, słuchał dudniącej muzyki z charkotem solisty w tle. Pies chyba zasnął.
Rano obudził go Angel, cichutko popiskując, domagał się wyjścia. Anthony przez chwilę nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie dotarło do niego, że nie jest już sam. Niechętnie zwlókł się z łóżka, a gdy jeszcze przypomniał sobie, że to pierwszy dzień jego pracy, błyskawicznie otrzeźwiał i spojrzał na zegarek. Była dopiero ósma. Deszcz w nocy przestał padać i ulice były już suche. Niebo przebłyskiwało błękitem. Zapowiadał się ładny dzień.
– Czekaj chwilę, Angel – powiedział. – Muszę się ogarnąć.
Ubrany zbiegł z psem na dół, przywiązał do obroży pasek od szlafroka i w zupełnie innym już nastroju wyszedł ze zwierzakiem na ulicę.
– Angel, Angel – powtarzał. – Teraz jesteś Angel, pamiętaj.
Pies załatwiał po kolei wszystkie swoje psie sprawy, obwąchiwał drzewa i słupki przy krawężniku, zostawiając swój zapach dla innych psów, aby wiedziały, że jest tu nowy. Co chwila zadzierał łeb i patrzył w twarz swemu panu, jakby szukał pochwały. Po piętnastu minutach byli z powrotem w domu.
Matka już wstała. Mieszała coś w garnku na kuchence.
– Nie mogłam spać, taka jestem ciekawa, jak ci dzisiaj pójdzie. Robię kakao, masz tutaj bułki maślane. Szybko zjedz i leć do pracy. Naprawdę się cieszę, i to jeszcze tak blisko. Na lunch możesz wpadać do domu. Pij.
Na progu kuchni stanął pies. Uważnie przyglądał się matce. Nie znał jej jeszcze, więc musiał wyczuć jej życzliwość.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej.