- W empik go
Opowiem Ci o zbrodni - ebook
Opowiem Ci o zbrodni - ebook
Sześć tragedii i próba zrozumienia sytuacji, które do nich doprowadziły. Każdy z autorów przeanalizował okoliczności towarzyszące przestępstwom – rozmawiając z profilerami, patologami, psychologami, specjalistami-kryminologami czy analizując akta – i opisał wybraną historię. Wszyscy zrobili to w charakterystyczny dla siebie sposób, posługując się językiem, do którego przyzwyczaili swoich czytelników. Mamy różne punkty widzenia i rozmaite sposoby podejścia do tematu.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-951569-1-5 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KATARZYNA
BONDA
.
KATARZYNA
BONDA
Urodzona w 1977 roku w Białymstoku. Najpopularniejsza autorka powieści kryminalnych w Polsce. Z wykształcenia dziennikarka i scenarzystka. Obecnie mieszka w Warszawie. Wszystkie jej powieści zyskały status bestsellerów. Jest autorką trylogii kryminalnej z Hubertem Meyerem: Sprawa Niny Frank, Tylko martwi nie kłamią, Florystka, dokumentów kryminalnych Polskie morderczynie i Zbrodnia niedoskonała oraz podręcznika Maszyna do pisania. Ogromną popularność oraz prestiżowe nagrody przyniosła jej seria z profilerką Saszą Załuską: Pochłaniacz, Okularnik, Lampiony, Czerwony Pająk. Pochłaniacz otrzymał Nagrodę Publiczności na Międzynarodowym Festiwalu Kryminałów w 2015 roku, a Okularnik – nagrodę Bestsellery Empiku 2015. Prawa do wydań zagranicznych zostały dotąd sprzedane do dwunastu krajów, zakupiły je największe wydawnictwa na świecie, m.in. Hodder & Stoughton i Random House.
„To, co nieprzepracowane, wraca w postaci Przeznaczenia”.Lecz fakty są niekiedy tylko żałosnymi konsekwencjami.
Człowiek nie grzeszy tym, co uczynił,
ale zamiarem, który doprowadził do tego czy tamtego.
Wszystko jest zamiarem.
Sándor Márai, Żar
Rzeka w czerwcu przypominała jej o pierwszej ciąży. Miała piętnaście lat i uciekała z domu przed ojczymem na łachę. Wystawiała brzuch do słońca, trwała tak aż do zachodu. Wyobrażała sobie białą suknię, kościół pełen ludzi. Kwiaty, ryż, może tort z dwiema figurkami z marcepanu – jak na filmach. Dalej jasne mieszkanie w bloku, z centralnym ogrzewaniem, więc nigdy już nie będzie miała brudnych dłoni od węgla. Flaszki w barku. Ciastka w kredensie. Koniecznie serwety haftowane krzyżykami na stole. Parująca zupa w wazie z porcelany. Żadnych siniaków, zadrapań i śladów od uderzeń. Odkurzać będzie codziennie, obiecywała sobie. I uciekała w marzenia. Bo, że po porodzie jej życie się zmieni, była przekonana. Grzesiek zwykle był przy forsie, miał gest. Niczego jej nie będzie żałował. Tysiące razy myślała o tym, jak triumfalnie opuszcza tę norę, w której przyszło jej się wychowywać. A jej przyszły mąż – zbój, oszust i złodziej – na odchodne wali ojczyma w mordę, za wszystkie niegodziwości, których doznała, aż posypią się nieliczne zęby jej kata.
To były ostatnie chwile, kiedy wierzyła, że ma szanse żyć inaczej niż jej babka i matka. Że to w ogóle jest możliwe. Dziś minęło dziesięć lat, a ona urodziła Grześkowi jeszcze dwójkę dzieci. Nigdy nie założyła białej sukienki. Ślub wzięła w urzędzie z takim jednym kolegą, który chciał się uwolnić od wojska, bo w międzyczasie Grzesiek poszedł siedzieć, a dziecko powinno mieć ojca. Założyła połyskliwą, fioletową spódnicę z kreszu, przyjęcie zrobili w jej rodzinnym domu. Zaraz po ceremonii ojczym podbił oko matce, a Monikę próbował zgwałcić i udusić, bo uznał, że ukradła mu pięćdziesiąt złotych. Jej małżonek udał, że niczego nie widzi. Kiedy zrobiła awanturę, wypił z ojczymem kilka flaszek na zgodę, a potem spali jak bracia, odwróceni do siebie plecami, na jednym tapczanie. Po dwóch miesiącach Monika zorientowała się, że wzięła sobie pod dach alkoholika i zamiast marzeń o innym życiu powinna nauczyć się radzić sobie z tym, jakie ma. Wrócili do siebie z Grześkiem, ale zaraz odwiesili mu stare wyroki, więc jak wszystkie kobiety w jej rodzinie była sama. Podczas kolejnych ciąż nie bywała już nad rzeką. O niczym nie myślała, starała się przetrwać. Legalnie przepracowała dwa miesiące. Głodowe stawki, ale przynajmniej uczciwie zarobione pieniądze, myślała. Przy wypłacie okazało się, że i tak nie płacili za nią ubezpieczenia.
– Skoro mam kręcić, to przynajmniej dla siebie – rzuciła pracodawcy w twarz i odeszła z kasą pancerną oraz kodem do jej otwarcia.
Chyba niezła była w oszustwach, bo nigdy jej nie złapali: wyłudzenia kredytów, otwieranie lipnych kont, fałszerstwa dokumentów. Potem samochody ściągane z Niemiec, handel spirytusem i „dokumentami” z łóżka na Stadionie Dziesięciolecia. Jakoś dawała radę z tego żyć. Jeszcze paczki Grześkowi do więzienia woziła. Miała odkurzacz, ale starego typu. Ciągnął tyle prądu, że rzadko go włączała. Powinna zrobić sobie nowe okulary, w tych ledwie co widziała, ale wciąż były pilniejsze potrzeby. Pieniędzy starczało akurat na fajki i jedzenie dla dzieci. Teraz już nie łudziła się, że miłość ją zbawi. Dawno temu przestała wierzyć w cuda. Godziła się z tym, co rzuci jej los. Nie oczekuj niczego, bądź gotowa na wszystko. Jest dziś pogoda, wódka, zaczęły się wakacje. Jest dobrze. Była dumna, że zawsze widzi tę pełną połowę szklanki.
– Pijesz czy się modlisz?
Poczuła kopnięcie w brzuch, a potem słońce przysłonił cień. Nabrała powietrza, wypuściła i zdusiła w ustach przekleństwo. Nie widziała wyraźnie, ale rozpoznała postać po gwałtownych gestach. Szmidt stał z wyciągniętą w jej kierunku butelką. Na dnie było jeszcze wódki na trzy palce. Mieniła się tęczowo w słońcu.
– Nie dajesz rady? – zakpiła.
– Ciepła – burknął, udając, że nie widzi jej zeza.
Usiadła, czując na sobie jego łakome spojrzenie. Zawsze, kiedy był pijany, miał ochotę na seks. Dziś nie miałaby nic przeciwko temu. Praktycznie nie pamiętała już, jak to jest się do kogoś przytulić. Z klientami się nie liczy. Grzesiek nauczył ją oddzielać miłość od służbowego rżnięcia. Dzieciaki przedwczoraj zawiozła do matki. Miała prawo zaszaleć. Ku uciesze kompanów jednym haustem wypiła resztkę z butelki. Poprawiła ramiączko od kostiumu kąpielowego, tak, by Szmidt mógł zobaczyć fragment jej piersi i uśmiechnęła się zalotnie. Ale on już nie patrzył w tę stronę. Wyrwał jej z rąk szkło i rzucił do wody, jakby puszczał kaczkę.
– Zrywamy się – mruknął Kobus. Nazbyt gwałtownie, by nie wyczuła w jego głosie zazdrości. Połechtało to jej próżność. Chłopak miał zaledwie dziewiętnaście lat i znała go od szczyla. Mieszkał klatkę dalej. Po sąsiedzku zajmował się jej dziećmi, organizował kasę, pomagał w drobnych naprawach w domu. Wpadał na obiad jak do siebie. Płakał czasem, zwierzał się. Umiała go rozśmieszyć. Nie awansował nigdy na jej absztyfikanta. Była dla niego jak ciotka, zastępcza matka. Choć wiedziała, że on myśli o niej inaczej.
– Coś bardzo dziś nerwowy?
Założyła okulary. Świat znów był 3D.
– Jest ekipa z Łomianek na Młocinach. Mam sprawę do jednego koleżki. Może wieczorem będzie hajs na balety.
Skinęła głową, zwinęła kocyk. Kiedy otworzyła bagażnik wozu, zobaczyła trzy kije do bejsbola. Wysłużone, jeden pękł wzdłuż perforacji.
– Przeżyje? – zażartowała, figlarnie wyjmując zapalonego papierosa z ust Kobusa. Nie zaprotestował. Zaciągnęła się głęboko.
– Zależy, czy będzie strugał gieroja.
Zanim Tomek wyszedł z domu na ognisko, musiał zjeść obiad z trzech dań. Jadwiga trzymała wazę na podgrzewaczu, by zupa nie wystygła. Wyjęła świąteczną zastawę, upiekła ulubione ciasto syna. Pomodlili się przed posiłkiem. W trakcie rodzinnej biesiady zadzwoniły wszystkie ciotki, by pogratulować maturzyście zdanego egzaminu. Jadwiga nie chciała zapeszać, więc nie powiedziała rodzinie, że syn złożył też dokumenty na wydział architektury i przeszedł już pierwszą selekcję. Była pewna, że dostanie się na wymarzony kierunek. Oceny w szkole miał bardzo dobre. Matematyka to dla niego pestka, a rysunki w szkicowniku zapierały dech w piersiach. Czasami wchodziła do jego pokoju i potajemnie przeglądała te prace. Choć Bóg nakazuje skromność, nie tłumiła dumy. Dziękowała Najwyższemu za taki dar, jaki miało ich dziecko. Wiedziała, że to nieczęsto się zdarza. Kiedy tylko przyjdą wyniki, urządzą przyjęcie. To już ustalone.
Syn pieczołowicie szykował się do wyjścia. Założył nowe dżinsy, spryskał się wodą kolońską ojca. Kiedy zadzwonił telefon, pierwszy podbiegł do aparatu. Prawie nic nie mówił, słuchał. Zapewnił, że zaraz będzie, i faktycznie zaczął się śpieszyć. Jadwiga obserwowała go i zastanawiała się, czy za tymi przygotowaniami nie kryje się jakaś dziewczyna. Nie miałaby nic przeciwko. To był już ten czas. Ona sama w wieku Tomka była już zaręczona z Walentym. Mąż też chyba myślał o tym samym, bo delikatnie zapytał syna o płeć rozmówcy. Wymienili z Jadwigą spojrzenia. Tomek spłonił się i odparł, że to tylko Jarek – jego przyjaciel i kuzyn. Rodzicie znali chłopca, odetchnęli z ulgą.
– Wrócę późno. Nie czekajcie.
Ojciec wcisnął synowi dodatkowy banknot na drogę. Kiedy Tomek wyszedł, włączyli telewizję i usiedli w fotelach. Tego dnia zapowiadali dobre kino nocne.
Szmidt brawurowo prowadził swojego fiata 125, choć kiedy wysiadł, z trudem utrzymywał się w pionie. Kobus szturchnął go szyjką od butelki, by trzydziestolatek nabrał animuszu. Szmidt chwycił wódkę i podniósł do góry niczym trofeum. Rozległ się zachęcający aplauz. Przy ławie siedziała grupa wyrostków w dresach. Też byli wypici. Na widok Kobusa jeden z nich wstał i wskazał Monice miejsce obok siebie.
– Robert – przedstawił się.
– Szymon – odparła, wzbudzając kolejną salwę śmiechu.
Dopiero wtedy zrozumiała, że szydzą z jej zeza. Zaczerwieniła się po czubki uszu i uderzyła w potylicę tego, który rechotał najgłośniej. Kobus postawił na stole kilka butelek. Młodzi przyjęli gościniec. Monika wypięła pierś odzianą jedynie w skąpe bikini.
Obejrzała się, czy wziąć bluzkę, bo wokół stołu roiła się chmara meszek, ale Szmidt zamknął już auto. Nie chciała go drażnić. Siedziała więc prawie goła przy stole, piła równo z mężczyznami i coraz głośniej zaśmiewała się z przygód młodych wilczków z Łomianek. Kiedy się ściemniło, a w butelkach pojawiło się dno, atmosfera zaczęła się zagęszczać. Poza Kobusem nikt nie chciał stawiać. Szmidt wyciągnął kieszenie na lewą stronę, by udowodnić, że jest kompletnie spłukany; inni też nie mieli pieniędzy. Wszyscy patrzyli na ognisko pod lasem. Dzieciaki miały jeszcze sporo piwa i kiełbasek. Część rozeszła się w parach po krzakach.
– Jeść się chce – rzucił do kolegów znacząco Robert. Sięgnęli po kije leżące pod ławkami. Monika poczuła, że w staniku jest jej zimno. Na polanę wjechał ford transit.
Jarek zajął miejsce na pniaku obok Tomka. Mdliło go już od wypitego piwa i zjedzonych kiełbasek.
– Wracamy?
Tomek wpatrywał się w grupę dziewcząt siedzących po drugiej stronie. Ta, wokół której kręciły się pozostałe, nie była nadzwyczaj urodziwa, ale wyróżniała się ekscentrycznym strojem. Jarek słyszał, że między nimi coś kiedyś było i Tomek chciałby, by nadal trwało, ale może to były tylko szkolne plotki.
– Za chwilę – odrzekł przyjaciel.
Jarek zdjął plecak, wyciągnął sweter i założył go przez głowę. Dopiero wtedy zauważył metkę pod szyją. Nie dość, że włożył ciuch na lewą stronę, to jeszcze tyłem do przodu. Matka powiedziałaby, że to zły znak. Była zabawnie przesądna. Jarek machnął ręką, jakby odganiał jej wróżby: ciemno, nikt nie zauważy.
– Ona ma chłopaka. Wiedziałeś?
Tomek niestrudzenie dłubał patykiem w ziemi.
– Kolo studiuje na AWF–ie. Ma samochód.
Tomek wstał.
– A ty dokąd? – zaniepokoił się Jarek. Nie otrzymał odpowiedzi. Za ramię chwyciła go koleżanka dziewczyny w oryginalnej katanie.
– Patrz, będzie dym.
Jarek spojrzał na dresiarzy przy stołach. Powyciągali kije spod ławek i zaczynali się między sobą szarpać. Blondynka w bikini stała w pewnej odległości, paliła papierosa i patrzyła wprost na nich. Kiedy spotkał jej spojrzenie, pochylił głowę.
– Wiesz, gdzie jest najbliższa budka telefoniczna? – odwrócił się do spostrzegawczej koleżanki, ale zorientował, że przy ognisku siedzi sam. Natychmiast przerzucił sweter na prawą stronę.
To miał być piękny początek wakacji, a może i romans. Dziewczyna podobała się Markowi od dawna, ale uparcie odmawiała spotkania. Poszli coś zjeść, rozmawiali. Ona głównie słuchała. W sumie to wielka zaleta. Rzadko dziś zdarzają się tak dobrze wychowane panienki. Nie była już młoda, ale miała dziewczęcy uśmiech, coś w gestach, co go ujmowało. Nie przypominała wcale jego byłej żony. Zgrabna, inteligentna, raczej ostrożna. Kiedyś, dawno temu, jeszcze w szkole, chodził z kimś podobnym. Pewnie dlatego chciał przedłużyć ten wieczór. Połowa czerwca, ale już upalnie, niebo praktycznie bez chmur. Szykowała się magiczna noc. Pojechał z nią do lasku młocińskiego, niby na spacer, choć oboje wiedzieli, że nie wysiądą z auta. Ona miała sandałki na obcasie, a on nie mógł skupić się na niczym innym niż jej opalone uda. Włączył klimatyzację, pochylił się, by ją pocałować, kiedy rozległ się huk i szyba po jej stronie zamieniła się w szklaną pajęczynę. Ona wtuliła się w niego. Przez milisekundę myślał, że to przyjemne, po to przecież tutaj przyjechali, ale potem rozum wrócił; starał się osłonić ją przed odłamkami. Trwali tak kilka, kilkanaście sekund, nie dłużej. Sam nie wiedział, ile był w tym szoku, bo kiedy zobaczył kilka kijów do bejsbola wdzierających się do wnętrza auta, niczym głowy hydry szukające ofiary, dalej działał już odruchowo. Uruchomił silnik, szarpnął wsteczny i wręcz staranował czerwonego, starego fiata 125, który usiłował zajechać mu drogę. Nie myślał o uszkodzeniach, blachach, ludziach. Wiedział, że musi stąd uciec. Uratować siebie i ją. Dziewczyna już nie krzyczała, ale wciąż była roztrzęsiona. Tusz z rzęs spływał jej po policzkach w atramentowych strugach. Poprosiła, by wysadził ją na najbliższej stacji benzynowej. Był wtedy pewien, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Odwiózł ją pod sam dom, sam zaś ruszył na komisariat. Facet we fiacie nie odpuści tak łatwo. Od kilku uderzeń transitem Marka odpadł mu zderzak, cały przód miał skasowany. Marek nie chciałby, aby tamten wyprzedził go ze złożeniem zawiadomienia. Policjanci nie uwierzą wtedy, że to tamten atakował.
– Bierz któregoś dzieciaka.
– Co?
– Bierz, mówię. Tam, w lesie są.
– Pojebało cię?
– Zadzwonimy do jego matki, ojca, dziadka i zapłacą za zderzak. Normalka. Okup.
– Schowały się do lasu, skurwysyny.
– Wyjdą – Robert pokiwał kijem. Spojrzał na kolegów, którzy mieli pełne ręce fantów: plecaków, portfeli, ciuchów zdartych z maturzystów. – Wykurzymy ich. Przyjdą jak mrówki do cukru.
– Poeta, kurwa – prychnęła Monika. – Czas leci. Ruchy. Tymi blaszakami studenciaków nie zapłacę za zderzak.
– Ty lepiej, Szymon, pilnuj samochodu.
– Pierdol się. Mam pomysł. I daj fajkę, bo się z lekka zakurwiłam.
Mężczyźni rozpierzchli się, wrzeszcząc, rzucając groźby. Monika ruszyła za nimi.
– Hej, nie bójcie się – odezwała się, kiedy ludzie z Łomianek zagonili maturzystów w głuszę. – Chcemy tylko porozmawiać.
W lesie panowała idealna cisza. Ciemno jak oko wykol. Licealiści siedzieli w czarnej otchłani niczym trusie.
– Nic wam się nie stanie – kontynuowała Monika łagodnie. Do jej monologu dołączyli mężczyźni. – Poszukujemy tylko tego gościa od transita. On nas interesuje.
– Obiecujesz? – padło z krzaków.
Monika obejrzała się za siebie, starając się zlokalizować licealistę.
– Znasz tego gościa? – zagrzmiał silny głos Kobusa. A kilku innych mężczyzn dorzuciło: – Wyłaź.
Jarek leżał twarzą do ziemi, bojąc się ruszyć. Pod brzuchem miał skotłowane swoje rzeczy: wybebeszony plecak, notatnik, długopisy, portfel. Między liśćmi słyszał przyspieszone oddechy. Nie widział twarzy, ale mógł ręczyć, że to dziewczyny. Gdzieś w oddali jedna z trudem tłumiła szloch. Liczył, że ktoś ją uspokoi, bo jeśli nie – z pewnością zdradzi resztę. Kilku chłopaków weszło na drzewa. Mieli szczęście, że było już ciemno, a tamci nie mieli latarek. A może mieli? Wystarczyłoby, żeby podjechali autem bliżej na polanę i zaświecili reflektorami. Jeśli obława potrwa dłużej, z pewnością wyłapią wszystkich. Jarek czołgał się w kierunku jezdni, choć wiedział, że tuż obok, za linią krzaków, czekają agresorzy z kijami. Nagle przypomniał sobie, gdzie jest ta budka. Nie miał żetonów, ale numer alarmowy jest przecież bezpłatny.
– Obiecujesz? – usłyszał głos Tomka.
– Wyłaź – padło w odpowiedzi.
Jarek wykrzywił twarz w grymasie rozpaczy. A potem zerwał się na równe nogi i rzucił biegiem, by jak najszybciej zawiadomić policję o napadzie.
Bagażnik był przerdzewiały i śmierdziało w nim moczem. Leżał na kijach do bejsbola, trzonku od siekiery i workach, w których były jakieś metalowe przedmioty. Kant jednego z nich boleśnie wbijał mu się w brzuch. Czuł, że rozbita warga wciąż krwawi. Twarz miał wtuloną w mokre ciuchy tej kobiety. Był pewien, że zapach jej potu zapamięta do śmierci. Ostry, piżmowy. Tak pachną drapieżniki w rui. W ustach miał knebel ze szmaty unurzanej w ropie. Dławił się, zapowietrzał. Momentami zdawało mu się, że się dusi. Ucho pulsowało, nos spuchł jak balon, dwa zęby z przodu chyba się ruszały. Stracił czucie w rękach. Zasznurowali mu nadgarstki drutem, na głowę wsunęli worek, ale spadł, kiedy wciskali jego głowę do bagażnika. Nie przejęli się tym. I tak widział ich twarze, kiedy atakowali na polanie. Nie walczył. Może dlatego nie związali mu nóg, wrzucili jak pakunek, zatrzasnęli wieko i jechał tak teraz w tej tymczasowej trumnie, nie mogąc się ruszyć. Starał się przewidzieć ich następne działania. Wierzył, że jeśli dostaną pieniądze, wypuszczą go. Podskakiwał na wybojach, auto z pewnością nie miało sprawnych amortyzatorów. Z trudem rozchylił powieki zlepione zakrzepłą krwią i zdało mu się, że dostrzega niedużą dziurę w karoserii. Gdyby nie był skrępowany, mógłby wsunąć w nią palec. Było czarno, ale skupił się na tej granatowej plamce nieba i zaczął się modlić. Jeśli Bóg go nie usłyszy, przynajmniej na chwilę będzie bliżej mamy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------