- W empik go
Opowiem Ci swoje miasto - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
8 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Opowiem Ci swoje miasto - ebook
Literatura faktu. Osobiste wspomnienia o przedwojennym, wojennym i współczesnym Koninie. Bogato ilustrowane archiwalnymi i osobistymi zdjęciami.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-641-0 |
Rozmiar pliku: | 5,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiem Ci swoje miasto
Kochanym Moim Dzieciom Agatce, Stefankowi i Szymonowi
— Tata
Zorza zamiata ulice pozłocistą miotła
Dachy ocykują się i wyciągają ramiona
Kominów.
Anteny strzepują resztki snu
Na dzwoniący budzik —
świta.
Dziewczęta śpieszą do „budy”
Mają jasne, gładkie cery i przeczyste oczy
Nieświadomie uśmiechają się do swojej młodości —
Kochają.
Biały koń zeskoczył z wieży —
( pasie się na dolinnych łąkach)
Zegar stanął i czeka na jego powrót-
Zmartwiony zatrzymał się czas…
Janina Weneda
( impresje ze Starówki)
fragmentJuż od 20 prawie lat, czyli od kiedy porzuciłam morze i z góry mapy Polski zjechałam na dół gdzieś między Poznań a Warszawę do Konina, zastanawiam się: Co jest z tym miastem, co jest z tymi koninianami, co tu się w ogóle dzieje?! Gród to przeciętny, a niektórzy nawet mówią, że mniej niż przeciętny. Także mieszkańcy niczym się nie wyróżniają. Ale co jakiś czas, gdzieś na imieninach czy na pogrzebie, spotyka się w tym zwykłym mieście grupa zwykłych ludzi i nagle zaczyna się dziać Coś Niesamowitego. Zrywa się szalony jakiś wiatr Przeszłości. Co ja mówię?! Nie wiatr, ale Tajfun Przeszłości, który zwyczajność i przeciętność wymiata do czysta na kilka chwil. To się dzieje wtedy, gdy ludzie zaczynają mówić ze sobą o starym Koninie, dawnych rzeczach i niegdysiejszych mieszkańcach miasta warunkiem jednak ożywiania Tajfunu jest obecność rodowitego koninianina, który umie widzieć Konin, jakiego już nie ma. Takie widzenie to widzenie pamięcią. A kiedy taki koninianin zaczyna pisać, to może powstać książka, która jest Księgą Pamięci. Taką właśnie lekturą pisaną pamięcią, miłością i szaloną tęsknotą do miasta, którego już nie ma jest książka Krzysztofa Dobreckiego.
Ach proszę Państwa, proszę miłych koninian — cóż to za uczta ta książka! Jest pełna zapachu, dźwięków, rozmaitych, sugestywnych widzeń…
Autor, doświadczeniem stary dziennikarz, niezwykle sprawnie porusza się w świecie słów. Ale śmiem twierdzić, że to nie ta umiejętność sprawiła, iż przedstawione przez niego obrazy żyją pełnią życia i to jakiego życia! Konin czarownych miejsc i ludzi, dziejowych zawirowań i nic nie znaczących spotkań- „( ciepło poburzowych kałuż na Mickiewicza, Zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia(…)krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie(…) — aż się chce pociągnąć mocniej nosem i nadstawić ucha, by powąchać, zobaczyć, usłyszeć… Dobrecki pisząc podaje nam na tacy możliwość odczuwania zmysłami tego, co zdawało by się niemożliwe w zmysłowej percepcji. Dlatego twierdzę, że udaje mu się to nie z powodu sprawności pióra, lecz z miłości i pamięci o tym o czym mówi, a także olbrzymiej wyobraźni w dopowiadaniu tego, czego, z racji wieku, pamiętać nie może.
W swoich opowieściach o świecie, którego już nie ma i który nigdy nie wróci, jest tłumaczem zajmującym się przekładaniem swojej wyobraźni i wiedzy, na słowo pisane, które ma siłę Tajfunu Przeszłości. A przy tym leciutkie to wszystko bardzo i urokliwe. W utrzymaniu tej lekkiej narracji pomaga dowcip, żart, bogactwo misternie dobranych epitetów i opisów rzeczy i ludzi oraz leśmianowskie zaiste słowotwórstwo autora.
I tak w sklepie „Po Opasie” bywają „cudownie uwarkoczowione” dziewczyny, a na targowicy wśród „plastikowej barwności wdzięczy się podkolorowana różem i ultramaryną Claudia Cardinale” i leż gdzieś „nieporadne lusterko z Bardotką”. No i wspomniany dowcip, wszechobecny w anegdotach i języku Dobreckiego. Obecny choćby w spojrzeniu pani Zenobii, konińskiej akuszerki, która” rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim „. Albo w tej opowieści o koledze autora, co to przystępując do I komunii był tak stremowany, że zamiast skrzętnie spisywanych w kajeciku przez całe tygodnie grzechów, zaczął wymieniać przypadki, bo o odmianie rzeczowników uczył się w tym samym czasie. Czy te najcudowniejsze, najmilsze najbardziej zabawne i jednocześnie najbardziej smutne anegdoty o Żydach: o panu Szpajchercie, co to potrafił niezauważalnie dla klienta wcisnąć mu drogie futro, gdy ten po płaszcz zwykły do tego sklepu przyszedł. Czy wreszcie zgrabny humor najzwyklejszego zdania o córce autora, która ponoć uważała, że” jeśli ktoś żył w czasach kiedy nie było telewizji, jest wystarczająco stary żeby opowiedziec jej o widzianych bez wątpienia na własne oczy dinozaurach”
Taka to właśnie książka i takim językiem pisana. Wesoła i smutna jednocześnie. Trudno nie być smutnym pisząc o czymś co utraciło się na zawsze. Nie z własnej winy — jak pisze Dobrecki- „miasto ogarniała szarość”. „kurczyło się i szarzało ze zgryzoty proporcjonalnie do tempa wznoszenia wciąż nowych i nowych, wciąż takich samych bloków. Z dostojną rezygnacją patrzyło, jak z jego ulic, jeden po drugim, najpierw wstydliwie, a potem ostentacyjnie, dezerterują starzy mieszkańcy skuszeni „nieprawdopodobnymi luksusami w blokach”
Jako się rzekło, o ważnych sprawach w książce Dobreckiego jest mowa i o tych drobnych całkiem. Na przykład o pompie, o pierwszym telewizorze, o kinie… Warto o tym pisać?
Tak, no bo jeśli takie pompy z powodów nieznanych dawały jedne „dobrą „, a drugie „złą „wodę? Jeśli to z nich płynął napój życia dla 13 tysięcy mieszkańców i ta woda na dodatek urodziła całe zastępy nosiwodów…? Mmmm… smakowite to wspomnienia dla pisarza, Dobrecki umie je wykorzystywać, przyrządzać, przyprawiać, dosmaczać.
Albo ludzie — cała rzesza starych koninian, niektórzy pamiętani tylko z nazwisk, z zagubionymi hen w przeszłości imionami: Lebiediew perukarz i fryzjer, Małpeczka prostytutka, Król Żebraków Sasiiu Pypa.
A w tym wszystkim, całkiem osobna sprawa i osobna, najsmutniejsza ze smutnych opowieść o Salomonie Kirschu z żydowskiej ulicy, w którym, dnia pewnego” coś umarło”, bo „Widział w dymie palonego stosu dopalające się tysiące lat trwające dzieje synów Jakuba, synów Abrachama, synów Israela> Pokoleń błąkających się po pustyni i pustym jak pustynia świecie. Wpatrzony w płomienie widział- nie widział, jak konińska bida — nędz rzuca się po odejściu żołnierzy niemieckich na niewygasły stos i dzieli nadpaloną Torę na przyszłe walizki, lampowe abażury.
I jeszcze o czymś bardzo apetycznym na końcu książki t.j, o alfabecie konińskim gdzie wiele legendarnych już nazwisk rodowitych koninian umieszczonych tu, a to za swoją legendę, a to za dokonania, a to wreszcie z sympatii autora. Jest więc trochę o Mieczysławie Bekkerze twórcy pojazdu księżycowego, Władysławie Pałysie lekarzu i społeczniku, o księdzu Janie Trzaskowskim, Annie Dragan, Grzegorzu Gościńskim, Janie Kaczmarku…
A mnie najbardziej rozbawiło i spodobało się opisanie postaci Jolanty Stawrowskiej:” Konińska dziennikarka znana z ostrego pióra. Bardzo ładna” — stwierdza Krzysztof Dobrecki lapidarnie. Czyż można opisać kobietę w sposób bardziej ją satysfakcjonujący?
Zasługą Dobreckiego jest zwrócenie koninianom ich nie istniejącego miasta, choćby na czas czytania książki. Przybyszom z zewnątrz pozwalają zaś one zrozumieć czemu rdzennym mieszkańcom tego przeciętnego miasta jaśnieją oczy gdy nadchodzi Tajfun…
Aleksandra Zawisza- WiatrowskaOpowiem Ci swoje miasto
Jak wielu twierdzi, moja niesłuszna, miłość do miasta zaczęła się… Właściwie nie wiadomo kiedy, a co najgorsze, nie wiadomo dlaczego. Obiektywnie patrząc urodziłem się w grajdole średniej wielkości, który swą świetność miał (o ile miał) już dawno za sobą, lub — przy sporej dozie optymizmu — gdzieś, daleko przed sobą. Konin z lat dzieciństwa powinien pozostać mi w pamięci jako szare miasteczko odrapanych domów na wyrost nazywanych kamienicami, brudnych rynsztoków, brukowanych, krzywych ulic, po których tak trudno było nosić wodę z nielicznych pomp. Konin z lat dzieciństwa powinien mi pozostać w pamięci wszechogarniającym obrazem nijakości, którego jedynym zaprzeczeniem i powszechną dumą mieszkańców był stojący samotnie w cieniu starych kasztanów, falliczny słup drogowy, niezmiennie, od 1151 roku wskazujący — nieistotną dzisiaj — połowę drogi między Kaliszem a Kruszwicą. Tymczasem, wbrew temu wszystkiemu, zakochałem się i to tak wytrwale, że będąc w podróżach, których los mi nie szczędził, znajdując się w miejscach pięknych i rajskich, gdy tylko pomyślałem, że chciałbym tu zamieszkać — dodawałem zaraz — „gdybym nie mieszkał w Koninie, oczywiście”. I to „oczywiście” było najbardziej oczywiste. Tak oczywiste, że po raz pierwszy czuję potrzebę uzasadnienia, wytłumaczenia się z tego uczucia. Myślę, że miłość zrodziła się w kuchni… A było to tak.
Kuchnia, tak przynajmniej ją pamiętam, była przestronna i królowało w niej kaflowe palenisko, biały kredens, drewniany parawan skrywający skrzętnie umywalkę z emaliowaną miską i zapas wody w dwóch zielonych wiaderkach. Był — oczywiście — stół, wiszące w rogu duże lustro w drewnianej ramie, taborety, ale wszystkie te sprzęty nie śmiały się nawet równać znaczeniem i przydatnością ze stojącą obok kuchennego pieca drewnianą „węglarką”, czyli pomalowaną — jak wszystko — na biało i dla schludności obitą od góry ceratą, skrzynką na węgiel. Gdy się gdy się na niej siedziało z wygodnie podciągniętymi pod brodę kolanami, otaczało człowieka błogie ciepło bijące od pieca, w otwartym popielniku rozpalały się i gasły setki iskierek z tanich „brykiet” z brunatnego węgla, co to „panie więcej popiołu dają niż ciepła”. Jeżeli miało się szczęście, na dworze zapadał zmierzch a po kuchni kręciła się w kretonowym fartuchu mama, można było liczyć na kolejną, ulubioną opowieść o Koninie. Wraz z jej słowami i napływającym ciepłem kuchnia wypełniała się cieniami dziwnych postaci, tajemniczych zakonników, żebraków, chasydów w błyszczących, czarnych kapotach, eleganckich dam podążających na bal do klubu wioślarskiego w towarzystwie szarmanckich oficerów, szewców goniących z pocięglem niesfornych czeladników. Wsłuchany w opowieść nie zauważałem kiedy iskry w niedomkniętym popielniku zmieniały się w wieczorne światła nieistniejącego miasta. Nie istniejącego jak mój Konin?
Ulica 3 Maja
Ale przecież gdy idę dziś ulicami tego „prawdziwego” miasta, z tym samym, dziecięcym zainteresowaniem oglądam się za chrapliwe dźwięki wydającym, zdezelowanym Fordem Pana Zakrzewskiego (który jak nic wraca właśnie z polowania), kłaniam się z daleka kiwającemu się miarowo na balkonie kamienicy przy Garncarskim Rynku siwobrodemu rabinowi, z rozbawieniem patrzę jak rozbrykana gromadka z pobliskiego chederu ku krzykliwemu niezadowoleniu przekupek, rozchlapuje wodę z pełnych ryb drewnianych balii. Z zazdrością przyglądam się dorożkarzom śpiącym na wysokich kozłach koło białego ratusza, z niewczesną ciekawością oglądam się za myszkującymi po sklepach „Po Opasie”, „Po Słomczyńskim” cudownie uwarkoczowionymi dziewczynami w fartuszkach z czarnej podszewki i białych kołnierzykach wokół wysmukłych szyi. Czuję ciepło po burzowych kałuż na Mickiewicza, zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia. Aż mnie skręca by wejść do pracowni modystki Pani Danuty i pobawić się ścinkami kolorowego filcu, podpatrzeć jak w rękach Tomickiego, Frydrychowicza czy Wolbacha, z bezkształtnej bryły ciasta, powstaje bochen surowego chleba lub wstąpić do warsztatu Pana Wdzięcznego i korzystając z chwili dobrego humoru starego majstra, podgrzewać do czerwoności w kowalskim palenisku kawałki metalu, by potem patrzeć jak z sykiem czernieją w pełnym wody, zardzewiałym saganie. O, a są jeszcze sprawy drobne, krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie, strach przed umundurowanymi portierami kina. Pełne dźwięków, zdarzeń i ludzi jest moje nieistniejące miasto. Bardzo bym chciał Ci je opowiedzieć…Moja Ulica
Drzwi między pokojem a znaną już nam kuchnią otwierały się co jakiś czas i do kuchni wpadała szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem Pani Zenobia, konińska akuszerka. W drodze po ciepłą wodę lub starannie wyprasowane prześcieradła, rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim. Mężczyzna kurczył się pod tym spojrzeniem lub nerwowo wystukiwał na drewnianym blacie jakąś rytmiczną tarantelę. Wreszcie, znękany, podszedł do okna i z udanym zainteresowaniem obserwować zaczął kołyszące się liście starego orzecha.
Pani Zenobia, straciwszy widza dla swych mimicznych popisów, rozejrzała się po kuchni i jej wzrok padł na siedzącego na drewnianej węglarce, skulonego chłopaka.
— „A ty tu czego?!” — warknęła, zaszeleściła krochmalonym fartuchem i zniknęła za „stołowymi” drzwiami. Chłopak, jak spłoszony wróbel, wypadł z kuchni, zadudnił po drewnianych schodach i tyle go było… I tak chłopaki wiedzieli swoje. Nie minęło wiele czasu, a piegowaty rudzielec sąsiadów z parteru witał w drzwiach swą wracającą z targu matkę
— „No tak” — krzyczał z pretensją w głosie — „nigdy cię nie ma w domu, a do Dobreckich przynieśli takiego fajnego dzieciaka. Jakbyś była, to może by nam też zostawili!”
Tak to, z niemałym ponoć wrzaskiem, a i — jak widać pretensjami — zjawiło się moje Ja. I od tej pory, chcieć nie chcieć, zwykła ulica stała się Moją Ulicą.
Dawno, dawno temu, tak dawno że już nikt tego nie pamięta, Moja Ulica nazywała się Wiejska. Wiejska, aż dziw, bo początek swój brała z ulicy Głównej, gdzieś w połowie drogi między dostojną Farą, a nie mniej dostojnym Ratuszem. Być może nazwa jej się wzięła z parterowej, półwiejskiej, półmiejskiej zabudowy, a być może od wielkiego stada krów pędzonych nią dwa razy dziennie przez miejskiego pastucha na nadwarciańskie błonia. Potem przy ulicy Wiejskiej, podczas krótkiej niemieckiej okupacji z pierwszej wojny światowej, wybudowano elektrownię, aby nie marnować produkowanej przy okazji ciepłej wody, łaźnię miejską. Zaraz potem przy Wiejskiej położono bruk i powstawać zaczęły prawdziwie miejskie kamienice. Największą z nich, szarą, czteropiętrową, zajmującą cały kwartał pomiędzy Moją Ulicą, a Rynkiem Garncarskim, wzniosła Pani Esse.
Kamienica, jako najnowsza i największa w mieście, przyjęła w swe brzuchate wnętrze wiele mniej lub bardziej ważnych instytucji. Na pierwszym piętrze, tuż obok mieszkania właścicielki, mieściła się pensja żeńska kształcąca córki co znakomitszych konińskich rodzin. Na parterze, z oddzielnym wejściem od strony ulicy Głównej, znalazł swą siedzibę Sąd Ziemski. Pozostałe piętra, w zależności od usytuowania i posiadania lub braku balkonu, zajęły bardziej lub mniej zamożne rodziny lokatorów. Przepastne, głębokie, beczkowato sklepione piwnice przyjęły w swe mroczne wnętrza różne magle, sklepiki z żurem, kiszoną kapustą i ziemniakami
.Największą atrakcją dla wielu pokoleń Mojej Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy.
.Największą atrakcją dla wielu pokoleń Mojej Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy. Prowadziła do niej niezliczona — jak się nam wydawało — plątanina schodów, korytarzy, a równie niezliczona ilość bram i drzwi na okoliczne ulice dawała niewyczerpane wręcz możliwości gonitw, berków i zabaw w „chowanego”.
Ważnym jeśli nie najważniejszym elementem kamienicy był przestronny, narożny pokój ozdobiony żeliwnym balkonem zwieszającym się wprost nad Moją Ulicą. W pokoju tym, w ciepłe letnie wieczory zbierali się czterej panowie przybrani w sztywne białe kołnierzyki i równo zaczesane przedziałki. Za ich to sprawą w te letnie wieczory — z otwartego okna, z balkonu — na Moją Ulicę spływały romantyczne dźwięki kwartetu skrzypcowego. O, jak lubiły wtedy wytworne panie, prowadzone pod rękę przez swych eleganckich panów, spacerować Moją Ulicą.
Zresztą ulica wypiękniała w tym czasie niezwykle. Obok kamienicy Pani Esse, nowa kamie nicę wzniósł mój dziadek, a kawałek dalej, bliźniaczą niemal, Pan Dembiński. Wszystko to wraz z elektrownią, łaźnią miejską, kamienicą Pani Esse, nowym brukiem stwarzało całość dość malowniczą i może za sprawą tego wyglądu, a może wieczornych koncertów, ulicę nazwano „Nową”.
Gdy na zasypanych odnogach Warty i osuszonych bagnach oddzielających dawne miasto od parku i Kolskiego Przedmieścia zaczęły powstawać nowe domy i wille nazwę Mojej Ulicy zmieniono na Staszica.
Staszica żyła swym codziennym rytmem otwieranych i zamykanych sklepików, sobotnich pielgrzymek do łaźni miejskiej, wrzaskliwym końcem lekcji w pobliskim chederze, sobotnim, pośpiesznym przejściem brodatych Żydów do nieodległej synagogi i niedzielnym, wystrojonym marszem do stareńkiej Fary.
W tym codziennym rytmie Moja Ulica nie zauważyła nawet jak któregoś dnia czterej panowie zostawili swe skrzypce i zamienili czarne surduty na zielone mundury. Dziwić się zaczęła, gdy spacerujące do tej pory dostojnie panie, teraz nerwowo, nie ukrywając wzruszenia i zaczerwienionych czegoś oczu, szły wszystkie ze swymi zielono wystrojonymi panami w kierunku leżącej gdzieś za Słupeckim Przedmieściem, stacji kolejowej i, nie wiedzieć czemu, wracały same, jeszcze bardziej niespokojne, z jeszcze bardziej zaczerwienionymi — czegoś — oczami…
Kompania Wermahtu w Starym Koninie
Zaraz też Moja Ulica dowiedziała się, że od dziś nie nazywa się Staszica tylko Goethestrasse i bardzo się wystraszyła. Tym bardziej że dowiedziała się zaraz, że pobliski park, łaźnia miejska i wszystkie lepsze mieszkania są „nur fur Deutsche”.
Ulica kurczyła się wsłuchana w huk strzałów, którymi pluton egzekucyjny roztrzaskał o szacowne mury kamienicy Zemełki krótkie życie Mordche Słodkiego, w dudniący po wybrukowanej nagrobnymi płytami żydowskiego cmentarza Sportstrasse krok Hitlerjugend podążającej na codzienne zajęcia sportowe.
Plan miasta Konina z niemieckimi nazwami ulic
Szarzała od pyłu burzonej dzielnicy żydowskiej przy sąsiednim Garncarskim Rynku i od popiołu palonych Tor na dziedzińcu nieodległej przecież synagogi. Patrzyła swymi szklanymi oczami okien na pędzony w kierunku Utraty, Solnej, Zagórowskiej i gdzieś dalej — w nieznanym ale przeczuwalnym przeznaczeniu — bezimienny tłum, w którym z trudem wypatrzyć się starała rozwrzeszczaną gromadkę z chederu, wesołą i śpieszącą się zawsze Pessę, ciemnooką Szajnę, pilną i uzdolnioną w rysunkach Ryfkę Klepsztajn, roztargnioną, rudowłosą jak płomień Gitel Ratajewską. W nie kończącym się zda pochodzie dreptał, opuściwszy swój balkon, siwobrody rabin. Podtrzymując spłakane żony odchodzili od swych jak życie sklepów Mendeldzieci, Cuker, Sarna, Hirsch, Lipschyz, Goldberg, Herzschlik, Jedwab, Kugler.
Egzekucja zakładników na Placu Wolności
Zaraz też w śmierć odeszła, nie chcąc się przyznać do swych niemieckich pradziadów, dzielna Pani Esse. Spóźnione koperty z Uniejowa, Kutna, Warszawy przebierały przedwcześnie postarzałe kobiety w ubożuchną okupacyjną żałobę. Dziwne, krótkie, z Kozielska, Starobielska, „Jestem zdrowy. Czuję się dobrze” pielęgnowały nadzieję. Wbrew więc ryczącej z ulicznych głośników beznadziei słały kobiety w nieznany świat swe listy poszukiwania. (Pozostała mi z tej kobiecej desperacji pożółkła fotografia brata z odręcznym napisem Ojca na odwrocie: „Otrzymałem to zdjęcie w Egipcie 24 grudnia 1941 roku”).
Jakiś czas potem — w życiu ulicy wszystko jest chwilą — w miejscu gdzie leżały zwłoki Mordche Słodkiego, na wprost kamienicy Zemełki, organizacja Soldaten Hilfe rozstawiła pośpiesznie zbite z desek stoły, przy których zatrzymywały się na gorączkową chwilę najpierw tłumy niemieckich uchodźców a później, coraz mniej przypominający armię, żołnierze. Potem nastąpiła cisza przerwana na moment warkotem czarnych samochodów, opuszczających willę vis a vis Fary, gestapowców.
Soldaten Hilfe na Placu Wolności
Gdy miasto zamarło w piwnicznym oczekiwaniu na nadchodzące nieznane, skradającym się krokiem przeszli ulicą — jeszcze Goriengstrasse — trzej dziwni żołnierze, w zielonych kufajkach, z podniesionymi kołnierzami i futrzanymi, nieznanymi ulicy, czapkami, skrywającą mongolskie rysy. Chwilę później potężny wybuch wstrząsnął szybami ulicy i rzucił w rozpaczliwych skrętach żelazny most na nadwarciańskie błonia.
Potem mój dom, a wraz z nim cała ulica i całe miasto zostały wyzwolone.
Wyzwolenie do mojego domu przyszło z ośmioma radośnie uśmiechniętymi Sowietami ciągnącymi po śniegu z pobliskiej rzeźni, uwiązany za nogi i sztywny z mrozu, świński zezwłok.
„Dawaj babuszka” -zwrócili się do Babci — „gotuj!”
Stara, doświadczona gospodyni, jak należy oskrobać i umyć chciała zmarznięte mięso, co spotkało się z energicznym protestem żołnierzy.
„Niczewo, babuszka, niczewo. Nie nada” — stwierdzili i zmarznięte mięso powędrowało do wielkiego kotła do gotowania bielizny. Póki mięso nie zmiękło, zaradni żołnierze zakręcili się po mieście i z trofiejnej rektyfikacji w mig przynieśli dwa wiadra czystego spirytusu.
Niewiele czasu minąć musiało, gdy wyzwoliciele wyczerpani padli obok stołu z niedojedzonym mięsem i sprawiedliwy ich sen przerywały jedynie torsje, wraz z którymi na podłogę wracał wypity spirytus z trofiejnej rektyfikacji i niedogotowane mięso z trofiejnej rzeźni.
Jedynie Babcia, pamiętająca jeszcze wyelegantowanych dragonów carskich, których pułk stacjonował w Koninie za jej młodości, powtarzając: „Ależ tak nie można, panowie oficerowie!” kręciła się po pokoju bezradnie i w desperacji rozścielała gazety pod pijane głowy.
Rano, zadowoleni i rześcy sołdaci — ku jeszcze większej desperacji i większemu zadziwieniu Babci — wyskoczyli na podwórko gdzie rozebrawszy się do pasa nacierać się zaczęli śniegiem, by za chwilę, w pełnej gotowości i w mundurach, rzuciwszy szybkie „daswidania” pomknąć gdzieś dalej, ku trofiejnym Poznaniom, Frankfurtom i innym Berlinom. (…)Targowica
Najkrótsza droga z mojego domu na targowicę wiodła nie ulicą, lecz przez podwórko i niezagospodarowany plac leżący tuż za nim. Ta bliskość, oprócz oczywistych zalet, miała i swoje minusy, którymi były głównie stada wozów i koni koczujących w dzień targowy na zapodwórkowym placyku. Konie stały wyprzęgnięte, z zanurzonymi łbami w parcianych workach z owsem i droga na targ wymagała prawdziwego slalomu między końskimi zadami, co nam, mieszczuchom, wydawało się nader niebezpieczne.
A na targ, nie mówiąc już o odbywającym się w każdy pierwszy piątek miesiąca jarmark, iść koniecznie trzeba było.
Targ, w okresie niedostatku wszelkich produktów, a także mizeroty rozrywki, był bowiem wydarzeniem nie tylko handlowym, ale i towarzyskim, o którym przez następne dni mówiło się dobrze („duży targ był w tym tygodniu”) lub źle („targ był jakiś słaby”) oraz komentowało się okazyjne zakupy lub zupełnie nieokazyjne wpadki, jak np. kupienie „osełki” masła wypchanej zręcznie gotowanymi ziemniakami.
Targ poza tym — w nieludzko szybko zmieniającej się rzeczywistości — był nieuświadamianym pewnie do końca, symbolem trwania, niezmienności i odeszłego we wspomnienia handlu.
Zaraz za bramą targowicy witał niezmiennie wchodzących ochrypły głos: „Piiijawki, Pijawki!” należący do właściciela taszy obstawionej butelkami pełnymi tłustych, czarnych pijawek. Na prawo i lewo od bramy rozciągały się drewniane „sukiennice”. Po prawej stronie niezmiennie stały „baby” ze śmietaną w Rankach, domowego wyrobu serem i osełkami masła zawiniętymi w zielone liście chrzanu lub kapusty. Środek zajmowały gospodynie z koszami pełnymi jaj lub — w zależności od sezonu — grzybów. Najciekawsza była jednak strona przeciwna, gdzie lokowali się sprzedawcy „wszystkiego co żyje”, czyli kur, kaczek, perliczek, gęsi, kurczaków, gołębi i królików. Tu dopiero „odchodził” handel! Tak poważny zakup, jak kupno kury na niedzielny rosół, musiał przecież mieć swoją oprawę i ceremonię. Ileż więc było wydziwiania, odchodzenia, wracania. Ileż ważenia w rękach, macania, podrzucania, dmuchania „pod pióra” by sprawdzić czy kura ma „żółtą”, czyli tłustą skórę, nie mówiąc już o sprawdzaniu czy ma jajko, czyli czy się niesie i zamiast niedzielnego garnka nadawać się może do drewnianego kurnika, których setki kryły konińskie podwórka.
Mama i sąsiadka Pani Frydrychowiczowa ( ta z kurami ) wracają z targu
Tu młodociany hodowca zdobyć mógł pierwszą wiedzę o tkwiących w gołębiowych klatkach wszystkich tych „garłaczach”, „pawikach”, „werflach”, „pocztowcach”, „mewkach” lub ozdobach króliczych stoisk „srebrniakach”, „belgach”, „olbrzymach”, „angorach”.
Dalej stały stoiska szewców i cholewkarzy oferujące głównie trepy i szmaciane „laczki”. Kolejny rząd był królestwem ogrodników sprzedających wiśnie, czereśnie, agrest, porzeczki, pomidory, „włoszczyznę” i oczywiście jabłka, te wszystkie przepyszne, a zapomniane „papierówki”, „malinówki”, słodkie „kosztele”, zimowe „szare” i „złote renety”. Asortyment uzupełniał rabarbar, chrzan w pęczkach i jagody.
Stragan przy głównej targowej ulicy rozkładał handlarz miodem, który wprawnym ruchem, bez przerwy odwracał pełne miodu butelki, by się — co nie daj Boże — jeszcze na targu „nie scukrzyły”.
Każda „miastowa paniusia”, „miała swoją babę”, u której tradycyjnie kupowała niezbędne produkty. Umowa była nieoficjalna i nieformalna, jednak bardzo honorowa. Jeśli „paniusi” skuszonej „nadzwyczajną okazją” lub ceną zdarzyło się kupić towar gdzie indziej, przemykała przez targ wstydliwie, żeby nie wejść w oczy „swojej babie”. Złość zaraz była i trwająca niekiedy do następnego jarmarku obraza.
Resztę placu zajmowali przeróżni a i przedziwni rzemieślnicy. Naprzeciwko stoiska z miodem kram rozkładał wytwórca i sprzedawca konopnych lin i sznurów, tak przydatnych do wieszania bielizny na konińskich strychach. Zaraz dalej sprzedawca różnej długości, grubości i kształtu rur i kolanek do domowych pieców i kuchenek. Obok kupić było można małe i duże łapki na myszy i żelazne, wielkie jak na słonie, łapki — zębate szczęki „na szczury”. Konkurował z nim, wzbudzający zawsze zainteresowanie sprzedawca „maści na szczury”.
„Maść na szczury!, Maść na szczury!” — wykrzykiwał ponad jarmarczny gwar.
„Panie, a jak to się używa? — pyta ktoś zainteresowany.
„Łapiesz Pan szczura, smarujesz go maścią pięć minut pod włos i masz Pan ze szczurami spokój”.
— „Panie” — odpowiada zdumiony klient — „jak ja złapię szczura to walę go cegłówką w łeb i cześć…”
— „Można i tak, można i tak… — odpowiada niezrażony sprzedawca i dalej na cały targ zachwala swój rewelacyjny produkt — „Maść na szczury!, Maść na szczury!”
Dalej stragan z cudowną maścią na odciski ozdobiony szklaną gablotką, gdzie tkwiły, budzące dreszcz grozy, prawdziwie gigantyczne odciski, które dzięki maści dobrowolnie opuściły stopy właścicieli.
Wreszcie stragany z wiklinowymi koszami, wierzbowymi miotłami, drewnianymi zabawkami, sprężynami do „weków”, tombakowymi obrączkami i lusterkami, na których podkolorowana różem i ultramaryną wdzięczy się Claudia Cardinale lub jeszcze popularniejsza B. B. Dalej, na rozłożonych bezpośrednio na ziemi workach, sprzedawano szyszki i niezbędne do rozpalenia pieców smolne „drzazgi”.
Dziś, gdy odwiedzam targowicę, odruchowo spośród głośnikowych wrzasków sprzedawców kaset disco-polo, wyłowić chcę znajome wołanie „Pijawki!, Piiijawkił”, łakomie i bezskutecznie rozglądam się wśród plastikowej barwności za nieporadnym lusterkiem z Bardotką. Szkoda. Mój targ to był „cud, miód, ultramaryna”…Kino, jak serce
Przedwojenny Konin miał trzy kina. Kino „Uciecha” mające swą siedzibę mniej więcej między ochotniczą strażą pożarną, a nie istniejącą już też restauracją „Zacisze”, kino „Słońce” przy dzisiejszej ulicy Kilińskiego oraz najokazalsze kino „Polonia” położone tuż nad Wartą, obok siedziby Konińskiego Towarzystwa Wioślarskiego. To ostatnie przetrwało do moich czasów i przez wiele lat było przyczyną emocji i stresu wszystkich niedorosłych a zapalonych kinomanów.
Gablota z repertuarem kina
O repertuarze kina „Górnik”, (bo taką nazwę otrzymało „po wojnie”) donosiła wywieszona na Placu Wolności gablota, w której dwa razy w tygodniu (tak, tak…) sam Dyrektor Kina zawieszał nowy plakat i nowe fotosy bieżącego repertuaru. Cóż z tego, że większość filmów to były obrazy typu: „Jak hartowała się stal”, „Opowieść o prawdziwym człowieku” czy skądinąd znakomite „Człowiek na torze” lub „Baza ludzi umarłych”. Od czasu do czasu, ale raczej rzadko pojawiał się film „zagraniczny” czyli włoski, angielski, francuski, a najlepiej… amerykański. Wiadomość o takim zdarzeniu obiegała zaraz całe miasto i gromadziła przed oszkloną gablotą w rynku gromadkę rozgorączkowanych dzieciaków. Nie tyle bowiem nawet zobaczyć chcieliśmy barwny plakat i czarno — białe fotosy, co odręcznie, czerwoną kredką napisaną kartkę, która przeważnie, niestety, brzmiała jak wyrok: „Dozwolone od lat…”
Kino” Górnik”
Egzekwowaniem tego wyroku zajmowali się dwaj kinowi bileterzy: Buciak i Filipiak. Ubrani w wymyślne, dodające niezmiernie autorytetu, kinowe mundury ze złotymi guzikami, jeden gruby, drugi chudy jak patyk, sami wydawali się już częścią filmu, z którego zda się wyszli na ulicę by położyć kres naszej dziecięcej ciekawości.
Ile trudu, pomysłowości, iście Zagłobowych forteli, wspinania się na palce przy wejściu i kurczenia, by się stać niewidocznym w kinowym fotelu, błagań i próśb, wykonać musieliśmy by zobaczyć takie zakazane seanse jak: „Kowboj znikąd”, „Dyliżans” nie mówiąc już o „Przeminęło z wiatrem”…
No ale czasami udawało nam się dostać do środka kina, a kino to było nie byle jakie!
„Najlepsze te małe kina, w rozterce i udręce z fotelem wyściełanymi pluszem czerwonym jak serce”.
Dostojność wnętrza kina, plusze, cztery ozdobne loże, secesyjne lampy w tajemniczy sposób przygasające przed seansem już same w sobie wprawiały w nastrój czegoś niezwykłego i ważnego. I może to nawet bardziej niż strach przed Filipiakiem, który w każdej chwili, za ucho wyrzucić mógł delikwenta z kina, sprawiało, że wraz z wejściem do tej upragnionej sali mówić zaczynaliśmy szeptem i nie w głowie nam były dzisiejsze pokrzykiwania, wrzaski i głośne komentarze. Kino to było Coś!Sława i Sławcia
Rozrywek, zdawało się zresztą, nie brakować. Zniknęły co prawda słynne bale w Klubie Wioślarskim, bale organizowane przez przyjeżdżających na ferie konińskich studentów, z trzech kin zostało jedno, zniknęła bezpowrotnie zimowa atrakcja dorosłych i nieletnich — oświetlone i nagłośnione przy pomocy gramofonu lodowisko czy nie mniej popularne („U Tomczyka gra muzyka”) letnie, wieczorne potańcówki w maleńkim, nieistniejącym już prywatnym parku, na tyłach kamienic przy ulicy 3 Maja.
Atrakcji dostarczała, poza kinem, niewielka sala widowiskowa, dawna aula „Strzelca” przemianowana na Powiatowy Dom Kultury.
Ku powszechnej uciesze zjawiać się na jej scenie poczęły gwiazdy, których głos co najwyżej znało miasto z nielicznych jeszcze radioodbiorników. Tymczasem tu zobaczyć można było i niemal dotknąć takie sławy, jak Fogg, Violetta Villas, Szczepanik, Łazuka, nie mówiąc już o całych trupach objazdowych, różnego rodzaju „Zgaduj-zgadulach”, „Wesołych Autobusach ”czy „Podwieczorkach przy mikrofonie”. Co prawda często okazywało się, że skład trupy daleko odbiegał od radiowego pierwowzoru, ale czy obecność Hanki Bielickiej, „Florczaka i Malinowskiego”, Sołtysa Kierdziołka, Wyrobka nie mogła wystarczyć za resztę i dostarczyć tematów do rozmów na cały, pusty tydzień?
Artystką, której chciałem poświęcić kilka zdań więcej, była Sława Przybylska. Jej częstsze niż innych piosenkarek przyjazdy do Konina, tylko początkowo wydawać się mogły spowodowane umiłowaniem konińskiej publiczności. Publiczność miała świetną, wszak wszyscy nucili mniej lub bardziej udatnie: „Pamiętasz była jesień” jednak jej częste recitale, choć przyjmowane z entuzjazmem, wywoływać zaczęły pewne domysły…
Bomba wybuchła któregoś lata, gdy słynną gwiazdę estrady zobaczyliśmy, na własne oczy, nie mniej i nie więcej tylko… na plaży miejskiej nad Wartą! Towarzyszył jej dumny jak paw jedyny ówczesny, przystojny i aż nadmiernie towarzyski, koniński dziennikarz Janusz K.
Miasto czym prędzej pobiegło na plażę, chwytając w pośpiechu koce i równie obowiązkowe pakunki z szarlotką oraz butelki z rabarbarowym kompotem. Już oczami wyobraźni widzieliśmy jak dzięki „Naszej Sławci” (tak ją natychmiast zaczęliśmy nazywać) Konin staje się, jeśli już nie stolicą kultury — to przynajmniej stolicą piosenki. Niestety, jak wiadomo, los potoczył się inaczej…
Wiele lat po tym, gdy napisałem te słowa, zwrócił się do mnie Pan Mieczysław Bryzgalski. I cóż się okazało? „Sławcia” wcale nie była jedyna sławną postacią związaną w jakiś sposób z Koninem. Do Konina i do Ślesina gdzie mieszkała Jej ciotka, przyjeżdżała na wakacje Teresa Tuszyńska!
No fakt, że sławę i popularność miała jeszcze przed sobą, bo gdy zjawiała się na plaży w Ślesinie miała 15 — 16 lat, ale uroda i wdzięk zwabiał do tego letniska niejednego chłopaka z Konina.
Zjawiskowa Teresa Tuszyńska
Towarzyszył jej Mieczysław Bryzgalski, którego misją było nauczyć Ją pływać. Jak sam wspomina:” Została satysfakcja, ze poduczyłem Ją pływać i pod koniec lata przepłynęła ze mną kilka razy z Parku na druga stronę do OSIRU, ale za każdym razem Ona w jedna stronę, ( w drugą per pedes) przez tory na moście i schodki na wale, a ja w tą i z powrotem.
Odwiedziła mnie kilka razy w domu na Wojska Polskiego, ale później, po „Do widzenia do jutra” widzieliśmy się w W-wie, w mieszkaniu ( kawalerce) które otrzymała od miasta w wieżowcu na 7 piętrze, koło Łazienek. Wyszła za mąż za hr. Zamoyskiego i …znajomość się skończyła. Ale te mile chwile pozostały w pamięci”
Nie wiem Mieciu czy pamiętasz, że gdy Teresa stała się już sławną, a na film „Do widzenia, do jutra” chodziło się po kilka razy, Twoja Przyjaciółka otrzymała przezwisko:” Tetetka” Inicjały połączono zgrabnie z popularną nazwą pistoletu. Trzeba przyznać bowiem, że była „wystrzałowa…Gdy grały nam gitary…
Miasto, jak mogło i potrafiło, broniło się przed zapadającą wszędzie szarością.
Jednym z istotnych zdarzeń były występy teatru amatorskiego, którego spektakle wypełniały salę Powiatowego Domu Kultury nie mniej szczelnie jak podczas popisów trup warszawskich. Teatr wystawiał — jak dziś pamiętam — „Most” Szaniawskiego oraz „obraz historyczny” o ustawieniu słynnego słupa milowego w Koninie. Trudno dziś powiedzieć, co większą radość sprawiało widzom — sam dramat i jego aktorska interpretacja- czy też możliwość rozpoznawania pod scenicznym makijażem starych znajomych z pracy czy ulicy. A znajomi to byli nie byle jacy, bo w amatorskich przedstawieniach nie wstydzili się uczestniczyć dostojni inżynierowie z kopal ni, mecenasi i nauczyciele…
My, młodzi, byliśmy trochę poza tymi kulturalnymi wydarzeniami. W tamtych czasach, trochę z tradycji, a trochę z własnej aktywności, głównymi uczestnikami życia kulturalnego byli -dorośli.
My, młodzi, docieraliśmy do swojego świata poprzez książki, nieliczne dostępne filmy oraz za pośrednictwem melodii płynących z — obowiązkowo zainstalowanego w każdym mieszkaniu — głośnika nazywanego słusznie: „kołchoźnikiem’”. Ryczeliśmy więc na szkolnych przerwach i podczas gonitw po nadwarciańskich błoniach ówczesne szlagiery: „Marianna Ruda”, „Kasztany”, „Pożegnania”, „Kobietę i mężczyznę” oraz super przeboje Marino Mariniego.
Rewolucja nastąpiła gdy na scenie parkowej (na tym miejscu, a dokładniej na jej fundamentach, znajduje się dziś ogromna piaskownica} wystąpiła Karin Stanek. Wiedzieliśmy, że teraz nasza kolej. Toteż, gdy po czasie niejakim w sali Powiatowego Domu Kultury zagościł zespół „Niebiesko — Czarni” a wkrótce „Czerwone Gitary” szczęśliwcy, którzy dostali się do środka, jak należy, połamali krzesła w rytm — dziś wydających się tak spokojnych i niewinnych- piosenek jak: „Mały miś” czy „Baw się razem z nami”.
Od tej chwili to my staliśmy się stałymi klientami sklepu „U Puchci” prowadzonego od zawsze przez Panią Puchalską i w nowo otwartym „U Nitki”, gdzie można było kupić „pocztówki dźwiękowe”. Były to tandetnie wytłoczone, przeskakujące i trzeszczące płyty zawierające jedną lub dwie melodie. Zaletą ich było to, że w kilka dni po radiowej premierze nowego przeboju (a przebojem dla nas była wtedy każda piosenką) można ją było kupić w swoim mieście.
Tak więc przebojem, dosłownie i w przenośni, wypierać zaczęliśmy dorosłych z kulturalnego życia. Chcąc nie chcąc oddawać zaczęli pole przed napierającym na kasę PDK tłumem wielbicieli Frąckowiak i Niemena, kryć się przed „nie do wytrzymania przecież” 100 — watowym (tak, tak!) „wrzaskiem” wzmacniaczy estradowych. My, pełni pychy i oczywistego „prawa do życia” kochaliśmy się jak „Mały Książę”, gotowi byliśmy „kilo wiśni zjeść z pestkami”, „kwiaty we włosach „targał nam wiatr i nie do końca szczerze dziwiliśmy się, że „dziwny jest ten świat”. Zasłuchani w swoje „Bambino” nie dostrzegliśmy, jak ze „Starymi”, z życia miasta odchodzi także cząstka nas samych. Jak znika amatorski teatr, jak po niedługim przecież czasie stało się tak, że by zobaczyć film jechać trzeba było do najbliższego kina w Słupcy. Odchodziło coś bezpowrotnie, lecz nie przejmowaliśmy się tym zbytnio… Zresztą, po prawdzie, tak szczerze mówiąc, zagłuszana radosną piosenką szarość jaka ogarniała miasto nie była naszą winą, ani — tym bardziej — naszą zasługą… (…)Łaźnia
Jak już wspomniałem, niewątpliwą zasługą krótkiej okupacji Konina przez wojska niemieckie w czasie Pierwszej Wojny Światowej, było wybudowanie elektrowni i łaźni miejskiej. Okazały budynek wzniesiono przy ulicy Nowej (dzisiaj Staszica). Wejście od tej ulicy prowadziło do biur i całej elektrownianej maszynerii. Wejście od dzisiejszej ulicy Kopernika, ozdobione kolumnami i portykiem, wiodło do łaźni. Nadmiar elektrownianej, ciepłej wody wypływał specjalnie urządzonym „źródełkiem” (pozostał po nim tajemniczy, półokrągły kamień sterczący z muru elektrowni kilka metrów na prawo od wejścia do łaźni), które było prawdziwym dobrodziejstwem dla okolicznych mieszkańców, dostarczając ciepłej wody do prania.
Wróćmy jednak do łaźni.
Zaraz za portykowym wejściem otwierała się poczekalnia zaopatrzona w kasę biletową i ustawione wzdłuż ścian ławki, na których mieszkańcy Konina cierpliwie czekali na swoją kolejkę do higienicznego raju, miętosząc na kolanach siatki lub zawiniątka z ręcznikiem, mydłem a czasem nawet szamponem. Oczekiwania w te piątkowe i sobotnie popołudnia (tylko wtedy łaźnia była czynna!) przeciągały się niekiedy godzinami. Regulamin łaźni pozwalał bowiem na przebywanie w kąpielowej kabinie przez 45 minut, co wykorzystywane było skwapliwie. Zwłaszcza, że część czasu, zaraz po wejściu do kabiny, poświęcić trzeba było na zaklejanie specjalnie przygotowanym wcześniej papierem niezliczonych dziur w ścianach wydłubanych pracowicie przez. młodocianych głównie, „podglądaczy”. Podglądać by pewnie było i co, zwłaszcza, że łaźnia dysponowała, szczególnie pożądanymi, dwiema kabinami tzw. „rodzinnymi”, które miały… po dwie wanny…
Tak czy inaczej popularność jedynej łaźni była tak duża, że by rozładować wielogodzinne kolejki, jejmość Kąpielowa, królująca w łaziennych korytarzach, nie raz, co dziś wydawać się może co najmniej niemożliwe, lokowała w jednej kabinie po kilku wyrostków raz po raz — bezskutecznie — pokrzykując „-kończyć tam!”.
Tak jak czystość (fizyczna) mieszkańców zawisła na bezawaryjnym piątkowo-sobotnim funkcjonowaniu łaźni, tak ich cała egzystencja zawieszona była na kilku pompach rozmieszczonych w różnych punktach miasta. W mieście pozbawionym bowiem jakiejkolwiek sieci wodociągowej sprawne działanie tych pomp wyznaczało tryb i możliwości w miarę normalnego funkcjonowania. Toteż nic dziwnego, że pompy owe otoczone były szczególnym szacunkiem i troską wszystkich mieszkańców oraz i rajców miejskich, a także miały, jak ludzie niemal, swą dobrą albo złą opinię.
Pompa stała obok Kościoła ewangelickiego, przy wyjeździe z dziedzińca Ochotniczej Straży Pożarnej, przed kapliczką u zbiegu ulic Zagórowskiej i Kościuszki, przy ulicy PCK, na Placu Wolności oraz — dwie pompy — przy Placu Zamkowym. Z bliżej niewiadomych powodów jedne pompy, według miejskiej opinii, „dawały” dobrą wodę, inne złą. Najlepszą sławę miały dwie ogromne, żeliwne, zaopatrzone w ozdobne lwie głowy pompy na Placu Zamkowym. Sławy ich nie zepsuły nawet archeologiczne wykopki, które tuż obok pompy wykryły całkiem wielkie cmentarzysko, prawdopodobnie poległych pod pobliską Posoką wojów króla Łokietka jeszcze.
O te „dobre” pompy dbano więc ustawicznie smarując co i raz ich archaiczne tłoki a na zimę owijając szczelnie słomianym warkoczem. Sposób był zapewne skuteczny, bo nie pamiętam zimy kiedy by pompy zamarzły i przestały dostarczać wody. Do końca istnienia pomp nie udało się natomiast rozwiązać innego zimowego problemu. Rozlewana z tysięcy wiaderek i rozchlapywana przez tysiące czerpiących woda, tworzyła wokół pomp prawdziwy lodowy wał, którego sforsowanie nawet bez wiaderek było ryzykowne i niełatwe. Pokonanie go w drodze powrotnej z dwoma wiadrami wody graniczyło z cudem.
Nierozerwalnie z pompami związane były postacie „nosiwodów”. Krążyli oni po mieście z „siądami”, czyli drewnianymi, zakładanymi na plecy nosidłami, do których na łańcuchach za kończonych hakami podczepiano wiadra i za pewną opłatą przynosili wodę do domów. Mieli swoją stałą klientelę i rywalizowali ze sobą, a nawet potrafili awanturę zrobić domownikom, którzy by skorzystali z usług konkurencji.
Wynalazków związanych z udręką codziennego noszenia wody było więcej. Takie np. krzyżaki, czyli zbite na krzyż listewki o średnicy wiaderka, pływając w pełnym wody wiaderku zapobiegały tworzeniu się fali i rozpryskiwaniu wody.
By ogarnąć skalę problemu, wyobraźmy sobie, że każda przeciętna rodzina, najoszczędniej gospodarując i kąpiąc się w sobotę w łaźni, i tak zużywać musiała 3—4 wiaderka wody dziennie. Pomnóżmy to przez 13 tysięcy mieszkańców ówczesnego miasta. Już widzimy te nieustające wędrówki z wiaderkami. No a jeśli przyszło, odkładane lecz nieuchronne przecież jak dzień sądny, Wielkie Pranie? By być precyzyjnym we wspomnieniach dodać powinienem, że indywidualne ujęcia wody miało kilka jednorodzinnych domów i położona tuż nad Wartą, przy „Drewnianym Moście”, kamienica wielce zacnego i zasłużonego dla miasta lekarza, Doktora Kabaty. Będąc tam częstym gościem, jako dziecko jeszcze, pamiętam jak z nieustającym zachwytem i niedowierzaniem odkręcałem i zakręcałem mosiężny kran tkwiący w kuchennej ścianie nad emaliowanym zlewem i bawiłem się cieknącą zeń bez ograniczeń wodą… (…)Resztki Inicjatywy Prywatnej
Przedwojenny Konin pozbawiony wielkiego a nawet średniego przemysłu, swą egzystencję a także i radość życia czerpał z powiatowego statusu oraz handlu. Każda piwnica, każde frontowe pomieszczenie, każda byle od frontu stojąca budka nadawały się na sklep, warsztat, ba, nawet na bank. Królowali oczywiście w tym interesie Żydzi, ale dopatrzeć się było można i inicjatyw polskich, zwłaszcza rzemieślniczych, jeśli chodzi o usługi, to najwięcej było tych, które nie wymagały wielkich nakładów, a pozwalały klepać na znośnym poziomie codzienną biedę. Byli więc to głównie szewcy, cholewkarze, tapicerzy, stolarze i kowale. Nie licząc oczywiście tak przedziwnych dziś zawodów, jak krążący po mieście szlifierze noży, druciarze (… garnki drutu ję, garnki!) czy też „lutownicy”’, dla odmiany zajmujący się garnków lutowaniem.
Sklepy były bardzo różne. Znaleźć można było i dość obszerne magazyny silące się na powiatową elegancję, ale większość to były sklepiki raczej niż sklepy, lub budki, które za cały majątek miały kilka ustawionych na prymitywnej półce słoików, gdzie tkwiło smętnie parę lizaków i kilka garści landrynek.
W tej niezmiernej ilościowo, lecz ubożuchnej kapitałowo konkurencji kupcy i rzemieślnicy prześcigali się w grzeczności, układności i w cenach, uzupełnianych niemal niezmiennie komentarzem: „To jest drogo? Taki pieniądz za taki cymes! Pan wie ile ja do tego dokładam!”
Tak czy inaczej kupić w Koninie można było wszystko, a nawet więcej, Z artykułów spożywczych z taką nostalgią wspomnianych przez starsze pokolenia za późniejszych, powojennych czasów, wymienić koniecznie muszę takie kulinarne atrakcje jak: pańska skórka, makagigi, chleb świętojański, plejwę, landrynki Fuchsa, nie mówiąc już o prawdziwej czekoladzie Wedla, czy tureckiej chałwie. Te rarytasy uzupełniały codzienne zakupy np. „rozmaitości”, czyli różnego rodzaju wędlin, różnego rodzaju bułek i „gryzek”.
Artykuły poważniejsze, jak buty, płaszcz czy garnitur — o tym wiedzieli wszyscy — najlepiej kupować było z rana w poniedziałek. Znudzeni kupcy ratowali się przed kryzysem przesądem, który mówił wyraźnie, że zakup dokonany przez pierwszego klienta w poniedziałek jest dobrą wróżbą na cały tydzień. Strata takiego klienta to prawdziwa katastrofa, plajta i smutne stanie przed sklepem w oczekiwaniu na przyszły, lepszy może tydzień.
W poniedziałek odbywała się więc prawdziwa wojna podjazdowa między kupcem a klientem. Można było wejść do sklepu chcąc kupić płaszcz, a wyjść np. z futrem.
„Taki elegancki pan. Oj, ja mam coś specjalnie dla pana — rozpływał się kupiec i zza zasłonki spełniającej funkcję magazynu, biura i zaplecza wynosił, mlaszcząc przy tym z podziwu i głaszcząc końcami palców, pelisę.
„Panie Szpajchert, ale ja nie mam tyle pieniędzy…” — mówił zaskoczony, lecz lekko już zainteresowany klient.
„Pieniądze?” — dziwił się kupiec podnosząc do góry ręce, jakby odpędzić chciał coś niepotrzebnego a natrętnego jak mucha — „Jakie pieniądze?! Czy ja mówię o jakiś pieniądzach?”
Kochanym Moim Dzieciom Agatce, Stefankowi i Szymonowi
— Tata
Zorza zamiata ulice pozłocistą miotła
Dachy ocykują się i wyciągają ramiona
Kominów.
Anteny strzepują resztki snu
Na dzwoniący budzik —
świta.
Dziewczęta śpieszą do „budy”
Mają jasne, gładkie cery i przeczyste oczy
Nieświadomie uśmiechają się do swojej młodości —
Kochają.
Biały koń zeskoczył z wieży —
( pasie się na dolinnych łąkach)
Zegar stanął i czeka na jego powrót-
Zmartwiony zatrzymał się czas…
Janina Weneda
( impresje ze Starówki)
fragmentJuż od 20 prawie lat, czyli od kiedy porzuciłam morze i z góry mapy Polski zjechałam na dół gdzieś między Poznań a Warszawę do Konina, zastanawiam się: Co jest z tym miastem, co jest z tymi koninianami, co tu się w ogóle dzieje?! Gród to przeciętny, a niektórzy nawet mówią, że mniej niż przeciętny. Także mieszkańcy niczym się nie wyróżniają. Ale co jakiś czas, gdzieś na imieninach czy na pogrzebie, spotyka się w tym zwykłym mieście grupa zwykłych ludzi i nagle zaczyna się dziać Coś Niesamowitego. Zrywa się szalony jakiś wiatr Przeszłości. Co ja mówię?! Nie wiatr, ale Tajfun Przeszłości, który zwyczajność i przeciętność wymiata do czysta na kilka chwil. To się dzieje wtedy, gdy ludzie zaczynają mówić ze sobą o starym Koninie, dawnych rzeczach i niegdysiejszych mieszkańcach miasta warunkiem jednak ożywiania Tajfunu jest obecność rodowitego koninianina, który umie widzieć Konin, jakiego już nie ma. Takie widzenie to widzenie pamięcią. A kiedy taki koninianin zaczyna pisać, to może powstać książka, która jest Księgą Pamięci. Taką właśnie lekturą pisaną pamięcią, miłością i szaloną tęsknotą do miasta, którego już nie ma jest książka Krzysztofa Dobreckiego.
Ach proszę Państwa, proszę miłych koninian — cóż to za uczta ta książka! Jest pełna zapachu, dźwięków, rozmaitych, sugestywnych widzeń…
Autor, doświadczeniem stary dziennikarz, niezwykle sprawnie porusza się w świecie słów. Ale śmiem twierdzić, że to nie ta umiejętność sprawiła, iż przedstawione przez niego obrazy żyją pełnią życia i to jakiego życia! Konin czarownych miejsc i ludzi, dziejowych zawirowań i nic nie znaczących spotkań- „( ciepło poburzowych kałuż na Mickiewicza, Zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia(…)krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie(…) — aż się chce pociągnąć mocniej nosem i nadstawić ucha, by powąchać, zobaczyć, usłyszeć… Dobrecki pisząc podaje nam na tacy możliwość odczuwania zmysłami tego, co zdawało by się niemożliwe w zmysłowej percepcji. Dlatego twierdzę, że udaje mu się to nie z powodu sprawności pióra, lecz z miłości i pamięci o tym o czym mówi, a także olbrzymiej wyobraźni w dopowiadaniu tego, czego, z racji wieku, pamiętać nie może.
W swoich opowieściach o świecie, którego już nie ma i który nigdy nie wróci, jest tłumaczem zajmującym się przekładaniem swojej wyobraźni i wiedzy, na słowo pisane, które ma siłę Tajfunu Przeszłości. A przy tym leciutkie to wszystko bardzo i urokliwe. W utrzymaniu tej lekkiej narracji pomaga dowcip, żart, bogactwo misternie dobranych epitetów i opisów rzeczy i ludzi oraz leśmianowskie zaiste słowotwórstwo autora.
I tak w sklepie „Po Opasie” bywają „cudownie uwarkoczowione” dziewczyny, a na targowicy wśród „plastikowej barwności wdzięczy się podkolorowana różem i ultramaryną Claudia Cardinale” i leż gdzieś „nieporadne lusterko z Bardotką”. No i wspomniany dowcip, wszechobecny w anegdotach i języku Dobreckiego. Obecny choćby w spojrzeniu pani Zenobii, konińskiej akuszerki, która” rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim „. Albo w tej opowieści o koledze autora, co to przystępując do I komunii był tak stremowany, że zamiast skrzętnie spisywanych w kajeciku przez całe tygodnie grzechów, zaczął wymieniać przypadki, bo o odmianie rzeczowników uczył się w tym samym czasie. Czy te najcudowniejsze, najmilsze najbardziej zabawne i jednocześnie najbardziej smutne anegdoty o Żydach: o panu Szpajchercie, co to potrafił niezauważalnie dla klienta wcisnąć mu drogie futro, gdy ten po płaszcz zwykły do tego sklepu przyszedł. Czy wreszcie zgrabny humor najzwyklejszego zdania o córce autora, która ponoć uważała, że” jeśli ktoś żył w czasach kiedy nie było telewizji, jest wystarczająco stary żeby opowiedziec jej o widzianych bez wątpienia na własne oczy dinozaurach”
Taka to właśnie książka i takim językiem pisana. Wesoła i smutna jednocześnie. Trudno nie być smutnym pisząc o czymś co utraciło się na zawsze. Nie z własnej winy — jak pisze Dobrecki- „miasto ogarniała szarość”. „kurczyło się i szarzało ze zgryzoty proporcjonalnie do tempa wznoszenia wciąż nowych i nowych, wciąż takich samych bloków. Z dostojną rezygnacją patrzyło, jak z jego ulic, jeden po drugim, najpierw wstydliwie, a potem ostentacyjnie, dezerterują starzy mieszkańcy skuszeni „nieprawdopodobnymi luksusami w blokach”
Jako się rzekło, o ważnych sprawach w książce Dobreckiego jest mowa i o tych drobnych całkiem. Na przykład o pompie, o pierwszym telewizorze, o kinie… Warto o tym pisać?
Tak, no bo jeśli takie pompy z powodów nieznanych dawały jedne „dobrą „, a drugie „złą „wodę? Jeśli to z nich płynął napój życia dla 13 tysięcy mieszkańców i ta woda na dodatek urodziła całe zastępy nosiwodów…? Mmmm… smakowite to wspomnienia dla pisarza, Dobrecki umie je wykorzystywać, przyrządzać, przyprawiać, dosmaczać.
Albo ludzie — cała rzesza starych koninian, niektórzy pamiętani tylko z nazwisk, z zagubionymi hen w przeszłości imionami: Lebiediew perukarz i fryzjer, Małpeczka prostytutka, Król Żebraków Sasiiu Pypa.
A w tym wszystkim, całkiem osobna sprawa i osobna, najsmutniejsza ze smutnych opowieść o Salomonie Kirschu z żydowskiej ulicy, w którym, dnia pewnego” coś umarło”, bo „Widział w dymie palonego stosu dopalające się tysiące lat trwające dzieje synów Jakuba, synów Abrachama, synów Israela> Pokoleń błąkających się po pustyni i pustym jak pustynia świecie. Wpatrzony w płomienie widział- nie widział, jak konińska bida — nędz rzuca się po odejściu żołnierzy niemieckich na niewygasły stos i dzieli nadpaloną Torę na przyszłe walizki, lampowe abażury.
I jeszcze o czymś bardzo apetycznym na końcu książki t.j, o alfabecie konińskim gdzie wiele legendarnych już nazwisk rodowitych koninian umieszczonych tu, a to za swoją legendę, a to za dokonania, a to wreszcie z sympatii autora. Jest więc trochę o Mieczysławie Bekkerze twórcy pojazdu księżycowego, Władysławie Pałysie lekarzu i społeczniku, o księdzu Janie Trzaskowskim, Annie Dragan, Grzegorzu Gościńskim, Janie Kaczmarku…
A mnie najbardziej rozbawiło i spodobało się opisanie postaci Jolanty Stawrowskiej:” Konińska dziennikarka znana z ostrego pióra. Bardzo ładna” — stwierdza Krzysztof Dobrecki lapidarnie. Czyż można opisać kobietę w sposób bardziej ją satysfakcjonujący?
Zasługą Dobreckiego jest zwrócenie koninianom ich nie istniejącego miasta, choćby na czas czytania książki. Przybyszom z zewnątrz pozwalają zaś one zrozumieć czemu rdzennym mieszkańcom tego przeciętnego miasta jaśnieją oczy gdy nadchodzi Tajfun…
Aleksandra Zawisza- WiatrowskaOpowiem Ci swoje miasto
Jak wielu twierdzi, moja niesłuszna, miłość do miasta zaczęła się… Właściwie nie wiadomo kiedy, a co najgorsze, nie wiadomo dlaczego. Obiektywnie patrząc urodziłem się w grajdole średniej wielkości, który swą świetność miał (o ile miał) już dawno za sobą, lub — przy sporej dozie optymizmu — gdzieś, daleko przed sobą. Konin z lat dzieciństwa powinien pozostać mi w pamięci jako szare miasteczko odrapanych domów na wyrost nazywanych kamienicami, brudnych rynsztoków, brukowanych, krzywych ulic, po których tak trudno było nosić wodę z nielicznych pomp. Konin z lat dzieciństwa powinien mi pozostać w pamięci wszechogarniającym obrazem nijakości, którego jedynym zaprzeczeniem i powszechną dumą mieszkańców był stojący samotnie w cieniu starych kasztanów, falliczny słup drogowy, niezmiennie, od 1151 roku wskazujący — nieistotną dzisiaj — połowę drogi między Kaliszem a Kruszwicą. Tymczasem, wbrew temu wszystkiemu, zakochałem się i to tak wytrwale, że będąc w podróżach, których los mi nie szczędził, znajdując się w miejscach pięknych i rajskich, gdy tylko pomyślałem, że chciałbym tu zamieszkać — dodawałem zaraz — „gdybym nie mieszkał w Koninie, oczywiście”. I to „oczywiście” było najbardziej oczywiste. Tak oczywiste, że po raz pierwszy czuję potrzebę uzasadnienia, wytłumaczenia się z tego uczucia. Myślę, że miłość zrodziła się w kuchni… A było to tak.
Kuchnia, tak przynajmniej ją pamiętam, była przestronna i królowało w niej kaflowe palenisko, biały kredens, drewniany parawan skrywający skrzętnie umywalkę z emaliowaną miską i zapas wody w dwóch zielonych wiaderkach. Był — oczywiście — stół, wiszące w rogu duże lustro w drewnianej ramie, taborety, ale wszystkie te sprzęty nie śmiały się nawet równać znaczeniem i przydatnością ze stojącą obok kuchennego pieca drewnianą „węglarką”, czyli pomalowaną — jak wszystko — na biało i dla schludności obitą od góry ceratą, skrzynką na węgiel. Gdy się gdy się na niej siedziało z wygodnie podciągniętymi pod brodę kolanami, otaczało człowieka błogie ciepło bijące od pieca, w otwartym popielniku rozpalały się i gasły setki iskierek z tanich „brykiet” z brunatnego węgla, co to „panie więcej popiołu dają niż ciepła”. Jeżeli miało się szczęście, na dworze zapadał zmierzch a po kuchni kręciła się w kretonowym fartuchu mama, można było liczyć na kolejną, ulubioną opowieść o Koninie. Wraz z jej słowami i napływającym ciepłem kuchnia wypełniała się cieniami dziwnych postaci, tajemniczych zakonników, żebraków, chasydów w błyszczących, czarnych kapotach, eleganckich dam podążających na bal do klubu wioślarskiego w towarzystwie szarmanckich oficerów, szewców goniących z pocięglem niesfornych czeladników. Wsłuchany w opowieść nie zauważałem kiedy iskry w niedomkniętym popielniku zmieniały się w wieczorne światła nieistniejącego miasta. Nie istniejącego jak mój Konin?
Ulica 3 Maja
Ale przecież gdy idę dziś ulicami tego „prawdziwego” miasta, z tym samym, dziecięcym zainteresowaniem oglądam się za chrapliwe dźwięki wydającym, zdezelowanym Fordem Pana Zakrzewskiego (który jak nic wraca właśnie z polowania), kłaniam się z daleka kiwającemu się miarowo na balkonie kamienicy przy Garncarskim Rynku siwobrodemu rabinowi, z rozbawieniem patrzę jak rozbrykana gromadka z pobliskiego chederu ku krzykliwemu niezadowoleniu przekupek, rozchlapuje wodę z pełnych ryb drewnianych balii. Z zazdrością przyglądam się dorożkarzom śpiącym na wysokich kozłach koło białego ratusza, z niewczesną ciekawością oglądam się za myszkującymi po sklepach „Po Opasie”, „Po Słomczyńskim” cudownie uwarkoczowionymi dziewczynami w fartuszkach z czarnej podszewki i białych kołnierzykach wokół wysmukłych szyi. Czuję ciepło po burzowych kałuż na Mickiewicza, zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia. Aż mnie skręca by wejść do pracowni modystki Pani Danuty i pobawić się ścinkami kolorowego filcu, podpatrzeć jak w rękach Tomickiego, Frydrychowicza czy Wolbacha, z bezkształtnej bryły ciasta, powstaje bochen surowego chleba lub wstąpić do warsztatu Pana Wdzięcznego i korzystając z chwili dobrego humoru starego majstra, podgrzewać do czerwoności w kowalskim palenisku kawałki metalu, by potem patrzeć jak z sykiem czernieją w pełnym wody, zardzewiałym saganie. O, a są jeszcze sprawy drobne, krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie, strach przed umundurowanymi portierami kina. Pełne dźwięków, zdarzeń i ludzi jest moje nieistniejące miasto. Bardzo bym chciał Ci je opowiedzieć…Moja Ulica
Drzwi między pokojem a znaną już nam kuchnią otwierały się co jakiś czas i do kuchni wpadała szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem Pani Zenobia, konińska akuszerka. W drodze po ciepłą wodę lub starannie wyprasowane prześcieradła, rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim. Mężczyzna kurczył się pod tym spojrzeniem lub nerwowo wystukiwał na drewnianym blacie jakąś rytmiczną tarantelę. Wreszcie, znękany, podszedł do okna i z udanym zainteresowaniem obserwować zaczął kołyszące się liście starego orzecha.
Pani Zenobia, straciwszy widza dla swych mimicznych popisów, rozejrzała się po kuchni i jej wzrok padł na siedzącego na drewnianej węglarce, skulonego chłopaka.
— „A ty tu czego?!” — warknęła, zaszeleściła krochmalonym fartuchem i zniknęła za „stołowymi” drzwiami. Chłopak, jak spłoszony wróbel, wypadł z kuchni, zadudnił po drewnianych schodach i tyle go było… I tak chłopaki wiedzieli swoje. Nie minęło wiele czasu, a piegowaty rudzielec sąsiadów z parteru witał w drzwiach swą wracającą z targu matkę
— „No tak” — krzyczał z pretensją w głosie — „nigdy cię nie ma w domu, a do Dobreckich przynieśli takiego fajnego dzieciaka. Jakbyś była, to może by nam też zostawili!”
Tak to, z niemałym ponoć wrzaskiem, a i — jak widać pretensjami — zjawiło się moje Ja. I od tej pory, chcieć nie chcieć, zwykła ulica stała się Moją Ulicą.
Dawno, dawno temu, tak dawno że już nikt tego nie pamięta, Moja Ulica nazywała się Wiejska. Wiejska, aż dziw, bo początek swój brała z ulicy Głównej, gdzieś w połowie drogi między dostojną Farą, a nie mniej dostojnym Ratuszem. Być może nazwa jej się wzięła z parterowej, półwiejskiej, półmiejskiej zabudowy, a być może od wielkiego stada krów pędzonych nią dwa razy dziennie przez miejskiego pastucha na nadwarciańskie błonia. Potem przy ulicy Wiejskiej, podczas krótkiej niemieckiej okupacji z pierwszej wojny światowej, wybudowano elektrownię, aby nie marnować produkowanej przy okazji ciepłej wody, łaźnię miejską. Zaraz potem przy Wiejskiej położono bruk i powstawać zaczęły prawdziwie miejskie kamienice. Największą z nich, szarą, czteropiętrową, zajmującą cały kwartał pomiędzy Moją Ulicą, a Rynkiem Garncarskim, wzniosła Pani Esse.
Kamienica, jako najnowsza i największa w mieście, przyjęła w swe brzuchate wnętrze wiele mniej lub bardziej ważnych instytucji. Na pierwszym piętrze, tuż obok mieszkania właścicielki, mieściła się pensja żeńska kształcąca córki co znakomitszych konińskich rodzin. Na parterze, z oddzielnym wejściem od strony ulicy Głównej, znalazł swą siedzibę Sąd Ziemski. Pozostałe piętra, w zależności od usytuowania i posiadania lub braku balkonu, zajęły bardziej lub mniej zamożne rodziny lokatorów. Przepastne, głębokie, beczkowato sklepione piwnice przyjęły w swe mroczne wnętrza różne magle, sklepiki z żurem, kiszoną kapustą i ziemniakami
.Największą atrakcją dla wielu pokoleń Mojej Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy.
.Największą atrakcją dla wielu pokoleń Mojej Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy. Prowadziła do niej niezliczona — jak się nam wydawało — plątanina schodów, korytarzy, a równie niezliczona ilość bram i drzwi na okoliczne ulice dawała niewyczerpane wręcz możliwości gonitw, berków i zabaw w „chowanego”.
Ważnym jeśli nie najważniejszym elementem kamienicy był przestronny, narożny pokój ozdobiony żeliwnym balkonem zwieszającym się wprost nad Moją Ulicą. W pokoju tym, w ciepłe letnie wieczory zbierali się czterej panowie przybrani w sztywne białe kołnierzyki i równo zaczesane przedziałki. Za ich to sprawą w te letnie wieczory — z otwartego okna, z balkonu — na Moją Ulicę spływały romantyczne dźwięki kwartetu skrzypcowego. O, jak lubiły wtedy wytworne panie, prowadzone pod rękę przez swych eleganckich panów, spacerować Moją Ulicą.
Zresztą ulica wypiękniała w tym czasie niezwykle. Obok kamienicy Pani Esse, nowa kamie nicę wzniósł mój dziadek, a kawałek dalej, bliźniaczą niemal, Pan Dembiński. Wszystko to wraz z elektrownią, łaźnią miejską, kamienicą Pani Esse, nowym brukiem stwarzało całość dość malowniczą i może za sprawą tego wyglądu, a może wieczornych koncertów, ulicę nazwano „Nową”.
Gdy na zasypanych odnogach Warty i osuszonych bagnach oddzielających dawne miasto od parku i Kolskiego Przedmieścia zaczęły powstawać nowe domy i wille nazwę Mojej Ulicy zmieniono na Staszica.
Staszica żyła swym codziennym rytmem otwieranych i zamykanych sklepików, sobotnich pielgrzymek do łaźni miejskiej, wrzaskliwym końcem lekcji w pobliskim chederze, sobotnim, pośpiesznym przejściem brodatych Żydów do nieodległej synagogi i niedzielnym, wystrojonym marszem do stareńkiej Fary.
W tym codziennym rytmie Moja Ulica nie zauważyła nawet jak któregoś dnia czterej panowie zostawili swe skrzypce i zamienili czarne surduty na zielone mundury. Dziwić się zaczęła, gdy spacerujące do tej pory dostojnie panie, teraz nerwowo, nie ukrywając wzruszenia i zaczerwienionych czegoś oczu, szły wszystkie ze swymi zielono wystrojonymi panami w kierunku leżącej gdzieś za Słupeckim Przedmieściem, stacji kolejowej i, nie wiedzieć czemu, wracały same, jeszcze bardziej niespokojne, z jeszcze bardziej zaczerwienionymi — czegoś — oczami…
Kompania Wermahtu w Starym Koninie
Zaraz też Moja Ulica dowiedziała się, że od dziś nie nazywa się Staszica tylko Goethestrasse i bardzo się wystraszyła. Tym bardziej że dowiedziała się zaraz, że pobliski park, łaźnia miejska i wszystkie lepsze mieszkania są „nur fur Deutsche”.
Ulica kurczyła się wsłuchana w huk strzałów, którymi pluton egzekucyjny roztrzaskał o szacowne mury kamienicy Zemełki krótkie życie Mordche Słodkiego, w dudniący po wybrukowanej nagrobnymi płytami żydowskiego cmentarza Sportstrasse krok Hitlerjugend podążającej na codzienne zajęcia sportowe.
Plan miasta Konina z niemieckimi nazwami ulic
Szarzała od pyłu burzonej dzielnicy żydowskiej przy sąsiednim Garncarskim Rynku i od popiołu palonych Tor na dziedzińcu nieodległej przecież synagogi. Patrzyła swymi szklanymi oczami okien na pędzony w kierunku Utraty, Solnej, Zagórowskiej i gdzieś dalej — w nieznanym ale przeczuwalnym przeznaczeniu — bezimienny tłum, w którym z trudem wypatrzyć się starała rozwrzeszczaną gromadkę z chederu, wesołą i śpieszącą się zawsze Pessę, ciemnooką Szajnę, pilną i uzdolnioną w rysunkach Ryfkę Klepsztajn, roztargnioną, rudowłosą jak płomień Gitel Ratajewską. W nie kończącym się zda pochodzie dreptał, opuściwszy swój balkon, siwobrody rabin. Podtrzymując spłakane żony odchodzili od swych jak życie sklepów Mendeldzieci, Cuker, Sarna, Hirsch, Lipschyz, Goldberg, Herzschlik, Jedwab, Kugler.
Egzekucja zakładników na Placu Wolności
Zaraz też w śmierć odeszła, nie chcąc się przyznać do swych niemieckich pradziadów, dzielna Pani Esse. Spóźnione koperty z Uniejowa, Kutna, Warszawy przebierały przedwcześnie postarzałe kobiety w ubożuchną okupacyjną żałobę. Dziwne, krótkie, z Kozielska, Starobielska, „Jestem zdrowy. Czuję się dobrze” pielęgnowały nadzieję. Wbrew więc ryczącej z ulicznych głośników beznadziei słały kobiety w nieznany świat swe listy poszukiwania. (Pozostała mi z tej kobiecej desperacji pożółkła fotografia brata z odręcznym napisem Ojca na odwrocie: „Otrzymałem to zdjęcie w Egipcie 24 grudnia 1941 roku”).
Jakiś czas potem — w życiu ulicy wszystko jest chwilą — w miejscu gdzie leżały zwłoki Mordche Słodkiego, na wprost kamienicy Zemełki, organizacja Soldaten Hilfe rozstawiła pośpiesznie zbite z desek stoły, przy których zatrzymywały się na gorączkową chwilę najpierw tłumy niemieckich uchodźców a później, coraz mniej przypominający armię, żołnierze. Potem nastąpiła cisza przerwana na moment warkotem czarnych samochodów, opuszczających willę vis a vis Fary, gestapowców.
Soldaten Hilfe na Placu Wolności
Gdy miasto zamarło w piwnicznym oczekiwaniu na nadchodzące nieznane, skradającym się krokiem przeszli ulicą — jeszcze Goriengstrasse — trzej dziwni żołnierze, w zielonych kufajkach, z podniesionymi kołnierzami i futrzanymi, nieznanymi ulicy, czapkami, skrywającą mongolskie rysy. Chwilę później potężny wybuch wstrząsnął szybami ulicy i rzucił w rozpaczliwych skrętach żelazny most na nadwarciańskie błonia.
Potem mój dom, a wraz z nim cała ulica i całe miasto zostały wyzwolone.
Wyzwolenie do mojego domu przyszło z ośmioma radośnie uśmiechniętymi Sowietami ciągnącymi po śniegu z pobliskiej rzeźni, uwiązany za nogi i sztywny z mrozu, świński zezwłok.
„Dawaj babuszka” -zwrócili się do Babci — „gotuj!”
Stara, doświadczona gospodyni, jak należy oskrobać i umyć chciała zmarznięte mięso, co spotkało się z energicznym protestem żołnierzy.
„Niczewo, babuszka, niczewo. Nie nada” — stwierdzili i zmarznięte mięso powędrowało do wielkiego kotła do gotowania bielizny. Póki mięso nie zmiękło, zaradni żołnierze zakręcili się po mieście i z trofiejnej rektyfikacji w mig przynieśli dwa wiadra czystego spirytusu.
Niewiele czasu minąć musiało, gdy wyzwoliciele wyczerpani padli obok stołu z niedojedzonym mięsem i sprawiedliwy ich sen przerywały jedynie torsje, wraz z którymi na podłogę wracał wypity spirytus z trofiejnej rektyfikacji i niedogotowane mięso z trofiejnej rzeźni.
Jedynie Babcia, pamiętająca jeszcze wyelegantowanych dragonów carskich, których pułk stacjonował w Koninie za jej młodości, powtarzając: „Ależ tak nie można, panowie oficerowie!” kręciła się po pokoju bezradnie i w desperacji rozścielała gazety pod pijane głowy.
Rano, zadowoleni i rześcy sołdaci — ku jeszcze większej desperacji i większemu zadziwieniu Babci — wyskoczyli na podwórko gdzie rozebrawszy się do pasa nacierać się zaczęli śniegiem, by za chwilę, w pełnej gotowości i w mundurach, rzuciwszy szybkie „daswidania” pomknąć gdzieś dalej, ku trofiejnym Poznaniom, Frankfurtom i innym Berlinom. (…)Targowica
Najkrótsza droga z mojego domu na targowicę wiodła nie ulicą, lecz przez podwórko i niezagospodarowany plac leżący tuż za nim. Ta bliskość, oprócz oczywistych zalet, miała i swoje minusy, którymi były głównie stada wozów i koni koczujących w dzień targowy na zapodwórkowym placyku. Konie stały wyprzęgnięte, z zanurzonymi łbami w parcianych workach z owsem i droga na targ wymagała prawdziwego slalomu między końskimi zadami, co nam, mieszczuchom, wydawało się nader niebezpieczne.
A na targ, nie mówiąc już o odbywającym się w każdy pierwszy piątek miesiąca jarmark, iść koniecznie trzeba było.
Targ, w okresie niedostatku wszelkich produktów, a także mizeroty rozrywki, był bowiem wydarzeniem nie tylko handlowym, ale i towarzyskim, o którym przez następne dni mówiło się dobrze („duży targ był w tym tygodniu”) lub źle („targ był jakiś słaby”) oraz komentowało się okazyjne zakupy lub zupełnie nieokazyjne wpadki, jak np. kupienie „osełki” masła wypchanej zręcznie gotowanymi ziemniakami.
Targ poza tym — w nieludzko szybko zmieniającej się rzeczywistości — był nieuświadamianym pewnie do końca, symbolem trwania, niezmienności i odeszłego we wspomnienia handlu.
Zaraz za bramą targowicy witał niezmiennie wchodzących ochrypły głos: „Piiijawki, Pijawki!” należący do właściciela taszy obstawionej butelkami pełnymi tłustych, czarnych pijawek. Na prawo i lewo od bramy rozciągały się drewniane „sukiennice”. Po prawej stronie niezmiennie stały „baby” ze śmietaną w Rankach, domowego wyrobu serem i osełkami masła zawiniętymi w zielone liście chrzanu lub kapusty. Środek zajmowały gospodynie z koszami pełnymi jaj lub — w zależności od sezonu — grzybów. Najciekawsza była jednak strona przeciwna, gdzie lokowali się sprzedawcy „wszystkiego co żyje”, czyli kur, kaczek, perliczek, gęsi, kurczaków, gołębi i królików. Tu dopiero „odchodził” handel! Tak poważny zakup, jak kupno kury na niedzielny rosół, musiał przecież mieć swoją oprawę i ceremonię. Ileż więc było wydziwiania, odchodzenia, wracania. Ileż ważenia w rękach, macania, podrzucania, dmuchania „pod pióra” by sprawdzić czy kura ma „żółtą”, czyli tłustą skórę, nie mówiąc już o sprawdzaniu czy ma jajko, czyli czy się niesie i zamiast niedzielnego garnka nadawać się może do drewnianego kurnika, których setki kryły konińskie podwórka.
Mama i sąsiadka Pani Frydrychowiczowa ( ta z kurami ) wracają z targu
Tu młodociany hodowca zdobyć mógł pierwszą wiedzę o tkwiących w gołębiowych klatkach wszystkich tych „garłaczach”, „pawikach”, „werflach”, „pocztowcach”, „mewkach” lub ozdobach króliczych stoisk „srebrniakach”, „belgach”, „olbrzymach”, „angorach”.
Dalej stały stoiska szewców i cholewkarzy oferujące głównie trepy i szmaciane „laczki”. Kolejny rząd był królestwem ogrodników sprzedających wiśnie, czereśnie, agrest, porzeczki, pomidory, „włoszczyznę” i oczywiście jabłka, te wszystkie przepyszne, a zapomniane „papierówki”, „malinówki”, słodkie „kosztele”, zimowe „szare” i „złote renety”. Asortyment uzupełniał rabarbar, chrzan w pęczkach i jagody.
Stragan przy głównej targowej ulicy rozkładał handlarz miodem, który wprawnym ruchem, bez przerwy odwracał pełne miodu butelki, by się — co nie daj Boże — jeszcze na targu „nie scukrzyły”.
Każda „miastowa paniusia”, „miała swoją babę”, u której tradycyjnie kupowała niezbędne produkty. Umowa była nieoficjalna i nieformalna, jednak bardzo honorowa. Jeśli „paniusi” skuszonej „nadzwyczajną okazją” lub ceną zdarzyło się kupić towar gdzie indziej, przemykała przez targ wstydliwie, żeby nie wejść w oczy „swojej babie”. Złość zaraz była i trwająca niekiedy do następnego jarmarku obraza.
Resztę placu zajmowali przeróżni a i przedziwni rzemieślnicy. Naprzeciwko stoiska z miodem kram rozkładał wytwórca i sprzedawca konopnych lin i sznurów, tak przydatnych do wieszania bielizny na konińskich strychach. Zaraz dalej sprzedawca różnej długości, grubości i kształtu rur i kolanek do domowych pieców i kuchenek. Obok kupić było można małe i duże łapki na myszy i żelazne, wielkie jak na słonie, łapki — zębate szczęki „na szczury”. Konkurował z nim, wzbudzający zawsze zainteresowanie sprzedawca „maści na szczury”.
„Maść na szczury!, Maść na szczury!” — wykrzykiwał ponad jarmarczny gwar.
„Panie, a jak to się używa? — pyta ktoś zainteresowany.
„Łapiesz Pan szczura, smarujesz go maścią pięć minut pod włos i masz Pan ze szczurami spokój”.
— „Panie” — odpowiada zdumiony klient — „jak ja złapię szczura to walę go cegłówką w łeb i cześć…”
— „Można i tak, można i tak… — odpowiada niezrażony sprzedawca i dalej na cały targ zachwala swój rewelacyjny produkt — „Maść na szczury!, Maść na szczury!”
Dalej stragan z cudowną maścią na odciski ozdobiony szklaną gablotką, gdzie tkwiły, budzące dreszcz grozy, prawdziwie gigantyczne odciski, które dzięki maści dobrowolnie opuściły stopy właścicieli.
Wreszcie stragany z wiklinowymi koszami, wierzbowymi miotłami, drewnianymi zabawkami, sprężynami do „weków”, tombakowymi obrączkami i lusterkami, na których podkolorowana różem i ultramaryną wdzięczy się Claudia Cardinale lub jeszcze popularniejsza B. B. Dalej, na rozłożonych bezpośrednio na ziemi workach, sprzedawano szyszki i niezbędne do rozpalenia pieców smolne „drzazgi”.
Dziś, gdy odwiedzam targowicę, odruchowo spośród głośnikowych wrzasków sprzedawców kaset disco-polo, wyłowić chcę znajome wołanie „Pijawki!, Piiijawkił”, łakomie i bezskutecznie rozglądam się wśród plastikowej barwności za nieporadnym lusterkiem z Bardotką. Szkoda. Mój targ to był „cud, miód, ultramaryna”…Kino, jak serce
Przedwojenny Konin miał trzy kina. Kino „Uciecha” mające swą siedzibę mniej więcej między ochotniczą strażą pożarną, a nie istniejącą już też restauracją „Zacisze”, kino „Słońce” przy dzisiejszej ulicy Kilińskiego oraz najokazalsze kino „Polonia” położone tuż nad Wartą, obok siedziby Konińskiego Towarzystwa Wioślarskiego. To ostatnie przetrwało do moich czasów i przez wiele lat było przyczyną emocji i stresu wszystkich niedorosłych a zapalonych kinomanów.
Gablota z repertuarem kina
O repertuarze kina „Górnik”, (bo taką nazwę otrzymało „po wojnie”) donosiła wywieszona na Placu Wolności gablota, w której dwa razy w tygodniu (tak, tak…) sam Dyrektor Kina zawieszał nowy plakat i nowe fotosy bieżącego repertuaru. Cóż z tego, że większość filmów to były obrazy typu: „Jak hartowała się stal”, „Opowieść o prawdziwym człowieku” czy skądinąd znakomite „Człowiek na torze” lub „Baza ludzi umarłych”. Od czasu do czasu, ale raczej rzadko pojawiał się film „zagraniczny” czyli włoski, angielski, francuski, a najlepiej… amerykański. Wiadomość o takim zdarzeniu obiegała zaraz całe miasto i gromadziła przed oszkloną gablotą w rynku gromadkę rozgorączkowanych dzieciaków. Nie tyle bowiem nawet zobaczyć chcieliśmy barwny plakat i czarno — białe fotosy, co odręcznie, czerwoną kredką napisaną kartkę, która przeważnie, niestety, brzmiała jak wyrok: „Dozwolone od lat…”
Kino” Górnik”
Egzekwowaniem tego wyroku zajmowali się dwaj kinowi bileterzy: Buciak i Filipiak. Ubrani w wymyślne, dodające niezmiernie autorytetu, kinowe mundury ze złotymi guzikami, jeden gruby, drugi chudy jak patyk, sami wydawali się już częścią filmu, z którego zda się wyszli na ulicę by położyć kres naszej dziecięcej ciekawości.
Ile trudu, pomysłowości, iście Zagłobowych forteli, wspinania się na palce przy wejściu i kurczenia, by się stać niewidocznym w kinowym fotelu, błagań i próśb, wykonać musieliśmy by zobaczyć takie zakazane seanse jak: „Kowboj znikąd”, „Dyliżans” nie mówiąc już o „Przeminęło z wiatrem”…
No ale czasami udawało nam się dostać do środka kina, a kino to było nie byle jakie!
„Najlepsze te małe kina, w rozterce i udręce z fotelem wyściełanymi pluszem czerwonym jak serce”.
Dostojność wnętrza kina, plusze, cztery ozdobne loże, secesyjne lampy w tajemniczy sposób przygasające przed seansem już same w sobie wprawiały w nastrój czegoś niezwykłego i ważnego. I może to nawet bardziej niż strach przed Filipiakiem, który w każdej chwili, za ucho wyrzucić mógł delikwenta z kina, sprawiało, że wraz z wejściem do tej upragnionej sali mówić zaczynaliśmy szeptem i nie w głowie nam były dzisiejsze pokrzykiwania, wrzaski i głośne komentarze. Kino to było Coś!Sława i Sławcia
Rozrywek, zdawało się zresztą, nie brakować. Zniknęły co prawda słynne bale w Klubie Wioślarskim, bale organizowane przez przyjeżdżających na ferie konińskich studentów, z trzech kin zostało jedno, zniknęła bezpowrotnie zimowa atrakcja dorosłych i nieletnich — oświetlone i nagłośnione przy pomocy gramofonu lodowisko czy nie mniej popularne („U Tomczyka gra muzyka”) letnie, wieczorne potańcówki w maleńkim, nieistniejącym już prywatnym parku, na tyłach kamienic przy ulicy 3 Maja.
Atrakcji dostarczała, poza kinem, niewielka sala widowiskowa, dawna aula „Strzelca” przemianowana na Powiatowy Dom Kultury.
Ku powszechnej uciesze zjawiać się na jej scenie poczęły gwiazdy, których głos co najwyżej znało miasto z nielicznych jeszcze radioodbiorników. Tymczasem tu zobaczyć można było i niemal dotknąć takie sławy, jak Fogg, Violetta Villas, Szczepanik, Łazuka, nie mówiąc już o całych trupach objazdowych, różnego rodzaju „Zgaduj-zgadulach”, „Wesołych Autobusach ”czy „Podwieczorkach przy mikrofonie”. Co prawda często okazywało się, że skład trupy daleko odbiegał od radiowego pierwowzoru, ale czy obecność Hanki Bielickiej, „Florczaka i Malinowskiego”, Sołtysa Kierdziołka, Wyrobka nie mogła wystarczyć za resztę i dostarczyć tematów do rozmów na cały, pusty tydzień?
Artystką, której chciałem poświęcić kilka zdań więcej, była Sława Przybylska. Jej częstsze niż innych piosenkarek przyjazdy do Konina, tylko początkowo wydawać się mogły spowodowane umiłowaniem konińskiej publiczności. Publiczność miała świetną, wszak wszyscy nucili mniej lub bardziej udatnie: „Pamiętasz była jesień” jednak jej częste recitale, choć przyjmowane z entuzjazmem, wywoływać zaczęły pewne domysły…
Bomba wybuchła któregoś lata, gdy słynną gwiazdę estrady zobaczyliśmy, na własne oczy, nie mniej i nie więcej tylko… na plaży miejskiej nad Wartą! Towarzyszył jej dumny jak paw jedyny ówczesny, przystojny i aż nadmiernie towarzyski, koniński dziennikarz Janusz K.
Miasto czym prędzej pobiegło na plażę, chwytając w pośpiechu koce i równie obowiązkowe pakunki z szarlotką oraz butelki z rabarbarowym kompotem. Już oczami wyobraźni widzieliśmy jak dzięki „Naszej Sławci” (tak ją natychmiast zaczęliśmy nazywać) Konin staje się, jeśli już nie stolicą kultury — to przynajmniej stolicą piosenki. Niestety, jak wiadomo, los potoczył się inaczej…
Wiele lat po tym, gdy napisałem te słowa, zwrócił się do mnie Pan Mieczysław Bryzgalski. I cóż się okazało? „Sławcia” wcale nie była jedyna sławną postacią związaną w jakiś sposób z Koninem. Do Konina i do Ślesina gdzie mieszkała Jej ciotka, przyjeżdżała na wakacje Teresa Tuszyńska!
No fakt, że sławę i popularność miała jeszcze przed sobą, bo gdy zjawiała się na plaży w Ślesinie miała 15 — 16 lat, ale uroda i wdzięk zwabiał do tego letniska niejednego chłopaka z Konina.
Zjawiskowa Teresa Tuszyńska
Towarzyszył jej Mieczysław Bryzgalski, którego misją było nauczyć Ją pływać. Jak sam wspomina:” Została satysfakcja, ze poduczyłem Ją pływać i pod koniec lata przepłynęła ze mną kilka razy z Parku na druga stronę do OSIRU, ale za każdym razem Ona w jedna stronę, ( w drugą per pedes) przez tory na moście i schodki na wale, a ja w tą i z powrotem.
Odwiedziła mnie kilka razy w domu na Wojska Polskiego, ale później, po „Do widzenia do jutra” widzieliśmy się w W-wie, w mieszkaniu ( kawalerce) które otrzymała od miasta w wieżowcu na 7 piętrze, koło Łazienek. Wyszła za mąż za hr. Zamoyskiego i …znajomość się skończyła. Ale te mile chwile pozostały w pamięci”
Nie wiem Mieciu czy pamiętasz, że gdy Teresa stała się już sławną, a na film „Do widzenia, do jutra” chodziło się po kilka razy, Twoja Przyjaciółka otrzymała przezwisko:” Tetetka” Inicjały połączono zgrabnie z popularną nazwą pistoletu. Trzeba przyznać bowiem, że była „wystrzałowa…Gdy grały nam gitary…
Miasto, jak mogło i potrafiło, broniło się przed zapadającą wszędzie szarością.
Jednym z istotnych zdarzeń były występy teatru amatorskiego, którego spektakle wypełniały salę Powiatowego Domu Kultury nie mniej szczelnie jak podczas popisów trup warszawskich. Teatr wystawiał — jak dziś pamiętam — „Most” Szaniawskiego oraz „obraz historyczny” o ustawieniu słynnego słupa milowego w Koninie. Trudno dziś powiedzieć, co większą radość sprawiało widzom — sam dramat i jego aktorska interpretacja- czy też możliwość rozpoznawania pod scenicznym makijażem starych znajomych z pracy czy ulicy. A znajomi to byli nie byle jacy, bo w amatorskich przedstawieniach nie wstydzili się uczestniczyć dostojni inżynierowie z kopal ni, mecenasi i nauczyciele…
My, młodzi, byliśmy trochę poza tymi kulturalnymi wydarzeniami. W tamtych czasach, trochę z tradycji, a trochę z własnej aktywności, głównymi uczestnikami życia kulturalnego byli -dorośli.
My, młodzi, docieraliśmy do swojego świata poprzez książki, nieliczne dostępne filmy oraz za pośrednictwem melodii płynących z — obowiązkowo zainstalowanego w każdym mieszkaniu — głośnika nazywanego słusznie: „kołchoźnikiem’”. Ryczeliśmy więc na szkolnych przerwach i podczas gonitw po nadwarciańskich błoniach ówczesne szlagiery: „Marianna Ruda”, „Kasztany”, „Pożegnania”, „Kobietę i mężczyznę” oraz super przeboje Marino Mariniego.
Rewolucja nastąpiła gdy na scenie parkowej (na tym miejscu, a dokładniej na jej fundamentach, znajduje się dziś ogromna piaskownica} wystąpiła Karin Stanek. Wiedzieliśmy, że teraz nasza kolej. Toteż, gdy po czasie niejakim w sali Powiatowego Domu Kultury zagościł zespół „Niebiesko — Czarni” a wkrótce „Czerwone Gitary” szczęśliwcy, którzy dostali się do środka, jak należy, połamali krzesła w rytm — dziś wydających się tak spokojnych i niewinnych- piosenek jak: „Mały miś” czy „Baw się razem z nami”.
Od tej chwili to my staliśmy się stałymi klientami sklepu „U Puchci” prowadzonego od zawsze przez Panią Puchalską i w nowo otwartym „U Nitki”, gdzie można było kupić „pocztówki dźwiękowe”. Były to tandetnie wytłoczone, przeskakujące i trzeszczące płyty zawierające jedną lub dwie melodie. Zaletą ich było to, że w kilka dni po radiowej premierze nowego przeboju (a przebojem dla nas była wtedy każda piosenką) można ją było kupić w swoim mieście.
Tak więc przebojem, dosłownie i w przenośni, wypierać zaczęliśmy dorosłych z kulturalnego życia. Chcąc nie chcąc oddawać zaczęli pole przed napierającym na kasę PDK tłumem wielbicieli Frąckowiak i Niemena, kryć się przed „nie do wytrzymania przecież” 100 — watowym (tak, tak!) „wrzaskiem” wzmacniaczy estradowych. My, pełni pychy i oczywistego „prawa do życia” kochaliśmy się jak „Mały Książę”, gotowi byliśmy „kilo wiśni zjeść z pestkami”, „kwiaty we włosach „targał nam wiatr i nie do końca szczerze dziwiliśmy się, że „dziwny jest ten świat”. Zasłuchani w swoje „Bambino” nie dostrzegliśmy, jak ze „Starymi”, z życia miasta odchodzi także cząstka nas samych. Jak znika amatorski teatr, jak po niedługim przecież czasie stało się tak, że by zobaczyć film jechać trzeba było do najbliższego kina w Słupcy. Odchodziło coś bezpowrotnie, lecz nie przejmowaliśmy się tym zbytnio… Zresztą, po prawdzie, tak szczerze mówiąc, zagłuszana radosną piosenką szarość jaka ogarniała miasto nie była naszą winą, ani — tym bardziej — naszą zasługą… (…)Łaźnia
Jak już wspomniałem, niewątpliwą zasługą krótkiej okupacji Konina przez wojska niemieckie w czasie Pierwszej Wojny Światowej, było wybudowanie elektrowni i łaźni miejskiej. Okazały budynek wzniesiono przy ulicy Nowej (dzisiaj Staszica). Wejście od tej ulicy prowadziło do biur i całej elektrownianej maszynerii. Wejście od dzisiejszej ulicy Kopernika, ozdobione kolumnami i portykiem, wiodło do łaźni. Nadmiar elektrownianej, ciepłej wody wypływał specjalnie urządzonym „źródełkiem” (pozostał po nim tajemniczy, półokrągły kamień sterczący z muru elektrowni kilka metrów na prawo od wejścia do łaźni), które było prawdziwym dobrodziejstwem dla okolicznych mieszkańców, dostarczając ciepłej wody do prania.
Wróćmy jednak do łaźni.
Zaraz za portykowym wejściem otwierała się poczekalnia zaopatrzona w kasę biletową i ustawione wzdłuż ścian ławki, na których mieszkańcy Konina cierpliwie czekali na swoją kolejkę do higienicznego raju, miętosząc na kolanach siatki lub zawiniątka z ręcznikiem, mydłem a czasem nawet szamponem. Oczekiwania w te piątkowe i sobotnie popołudnia (tylko wtedy łaźnia była czynna!) przeciągały się niekiedy godzinami. Regulamin łaźni pozwalał bowiem na przebywanie w kąpielowej kabinie przez 45 minut, co wykorzystywane było skwapliwie. Zwłaszcza, że część czasu, zaraz po wejściu do kabiny, poświęcić trzeba było na zaklejanie specjalnie przygotowanym wcześniej papierem niezliczonych dziur w ścianach wydłubanych pracowicie przez. młodocianych głównie, „podglądaczy”. Podglądać by pewnie było i co, zwłaszcza, że łaźnia dysponowała, szczególnie pożądanymi, dwiema kabinami tzw. „rodzinnymi”, które miały… po dwie wanny…
Tak czy inaczej popularność jedynej łaźni była tak duża, że by rozładować wielogodzinne kolejki, jejmość Kąpielowa, królująca w łaziennych korytarzach, nie raz, co dziś wydawać się może co najmniej niemożliwe, lokowała w jednej kabinie po kilku wyrostków raz po raz — bezskutecznie — pokrzykując „-kończyć tam!”.
Tak jak czystość (fizyczna) mieszkańców zawisła na bezawaryjnym piątkowo-sobotnim funkcjonowaniu łaźni, tak ich cała egzystencja zawieszona była na kilku pompach rozmieszczonych w różnych punktach miasta. W mieście pozbawionym bowiem jakiejkolwiek sieci wodociągowej sprawne działanie tych pomp wyznaczało tryb i możliwości w miarę normalnego funkcjonowania. Toteż nic dziwnego, że pompy owe otoczone były szczególnym szacunkiem i troską wszystkich mieszkańców oraz i rajców miejskich, a także miały, jak ludzie niemal, swą dobrą albo złą opinię.
Pompa stała obok Kościoła ewangelickiego, przy wyjeździe z dziedzińca Ochotniczej Straży Pożarnej, przed kapliczką u zbiegu ulic Zagórowskiej i Kościuszki, przy ulicy PCK, na Placu Wolności oraz — dwie pompy — przy Placu Zamkowym. Z bliżej niewiadomych powodów jedne pompy, według miejskiej opinii, „dawały” dobrą wodę, inne złą. Najlepszą sławę miały dwie ogromne, żeliwne, zaopatrzone w ozdobne lwie głowy pompy na Placu Zamkowym. Sławy ich nie zepsuły nawet archeologiczne wykopki, które tuż obok pompy wykryły całkiem wielkie cmentarzysko, prawdopodobnie poległych pod pobliską Posoką wojów króla Łokietka jeszcze.
O te „dobre” pompy dbano więc ustawicznie smarując co i raz ich archaiczne tłoki a na zimę owijając szczelnie słomianym warkoczem. Sposób był zapewne skuteczny, bo nie pamiętam zimy kiedy by pompy zamarzły i przestały dostarczać wody. Do końca istnienia pomp nie udało się natomiast rozwiązać innego zimowego problemu. Rozlewana z tysięcy wiaderek i rozchlapywana przez tysiące czerpiących woda, tworzyła wokół pomp prawdziwy lodowy wał, którego sforsowanie nawet bez wiaderek było ryzykowne i niełatwe. Pokonanie go w drodze powrotnej z dwoma wiadrami wody graniczyło z cudem.
Nierozerwalnie z pompami związane były postacie „nosiwodów”. Krążyli oni po mieście z „siądami”, czyli drewnianymi, zakładanymi na plecy nosidłami, do których na łańcuchach za kończonych hakami podczepiano wiadra i za pewną opłatą przynosili wodę do domów. Mieli swoją stałą klientelę i rywalizowali ze sobą, a nawet potrafili awanturę zrobić domownikom, którzy by skorzystali z usług konkurencji.
Wynalazków związanych z udręką codziennego noszenia wody było więcej. Takie np. krzyżaki, czyli zbite na krzyż listewki o średnicy wiaderka, pływając w pełnym wody wiaderku zapobiegały tworzeniu się fali i rozpryskiwaniu wody.
By ogarnąć skalę problemu, wyobraźmy sobie, że każda przeciętna rodzina, najoszczędniej gospodarując i kąpiąc się w sobotę w łaźni, i tak zużywać musiała 3—4 wiaderka wody dziennie. Pomnóżmy to przez 13 tysięcy mieszkańców ówczesnego miasta. Już widzimy te nieustające wędrówki z wiaderkami. No a jeśli przyszło, odkładane lecz nieuchronne przecież jak dzień sądny, Wielkie Pranie? By być precyzyjnym we wspomnieniach dodać powinienem, że indywidualne ujęcia wody miało kilka jednorodzinnych domów i położona tuż nad Wartą, przy „Drewnianym Moście”, kamienica wielce zacnego i zasłużonego dla miasta lekarza, Doktora Kabaty. Będąc tam częstym gościem, jako dziecko jeszcze, pamiętam jak z nieustającym zachwytem i niedowierzaniem odkręcałem i zakręcałem mosiężny kran tkwiący w kuchennej ścianie nad emaliowanym zlewem i bawiłem się cieknącą zeń bez ograniczeń wodą… (…)Resztki Inicjatywy Prywatnej
Przedwojenny Konin pozbawiony wielkiego a nawet średniego przemysłu, swą egzystencję a także i radość życia czerpał z powiatowego statusu oraz handlu. Każda piwnica, każde frontowe pomieszczenie, każda byle od frontu stojąca budka nadawały się na sklep, warsztat, ba, nawet na bank. Królowali oczywiście w tym interesie Żydzi, ale dopatrzeć się było można i inicjatyw polskich, zwłaszcza rzemieślniczych, jeśli chodzi o usługi, to najwięcej było tych, które nie wymagały wielkich nakładów, a pozwalały klepać na znośnym poziomie codzienną biedę. Byli więc to głównie szewcy, cholewkarze, tapicerzy, stolarze i kowale. Nie licząc oczywiście tak przedziwnych dziś zawodów, jak krążący po mieście szlifierze noży, druciarze (… garnki drutu ję, garnki!) czy też „lutownicy”’, dla odmiany zajmujący się garnków lutowaniem.
Sklepy były bardzo różne. Znaleźć można było i dość obszerne magazyny silące się na powiatową elegancję, ale większość to były sklepiki raczej niż sklepy, lub budki, które za cały majątek miały kilka ustawionych na prymitywnej półce słoików, gdzie tkwiło smętnie parę lizaków i kilka garści landrynek.
W tej niezmiernej ilościowo, lecz ubożuchnej kapitałowo konkurencji kupcy i rzemieślnicy prześcigali się w grzeczności, układności i w cenach, uzupełnianych niemal niezmiennie komentarzem: „To jest drogo? Taki pieniądz za taki cymes! Pan wie ile ja do tego dokładam!”
Tak czy inaczej kupić w Koninie można było wszystko, a nawet więcej, Z artykułów spożywczych z taką nostalgią wspomnianych przez starsze pokolenia za późniejszych, powojennych czasów, wymienić koniecznie muszę takie kulinarne atrakcje jak: pańska skórka, makagigi, chleb świętojański, plejwę, landrynki Fuchsa, nie mówiąc już o prawdziwej czekoladzie Wedla, czy tureckiej chałwie. Te rarytasy uzupełniały codzienne zakupy np. „rozmaitości”, czyli różnego rodzaju wędlin, różnego rodzaju bułek i „gryzek”.
Artykuły poważniejsze, jak buty, płaszcz czy garnitur — o tym wiedzieli wszyscy — najlepiej kupować było z rana w poniedziałek. Znudzeni kupcy ratowali się przed kryzysem przesądem, który mówił wyraźnie, że zakup dokonany przez pierwszego klienta w poniedziałek jest dobrą wróżbą na cały tydzień. Strata takiego klienta to prawdziwa katastrofa, plajta i smutne stanie przed sklepem w oczekiwaniu na przyszły, lepszy może tydzień.
W poniedziałek odbywała się więc prawdziwa wojna podjazdowa między kupcem a klientem. Można było wejść do sklepu chcąc kupić płaszcz, a wyjść np. z futrem.
„Taki elegancki pan. Oj, ja mam coś specjalnie dla pana — rozpływał się kupiec i zza zasłonki spełniającej funkcję magazynu, biura i zaplecza wynosił, mlaszcząc przy tym z podziwu i głaszcząc końcami palców, pelisę.
„Panie Szpajchert, ale ja nie mam tyle pieniędzy…” — mówił zaskoczony, lecz lekko już zainteresowany klient.
„Pieniądze?” — dziwił się kupiec podnosząc do góry ręce, jakby odpędzić chciał coś niepotrzebnego a natrętnego jak mucha — „Jakie pieniądze?! Czy ja mówię o jakiś pieniądzach?”
więcej..