- W empik go
Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket. Narrative of Arthur Gordon Pym of Nantucket - ebook
Opowieść Artura Gordona Pyma z Nantucket. Narrative of Arthur Gordon Pym of Nantucket - ebook
Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.
A dual Polish-English language edition.
Powieść przedstawia historię młodego Artura Gordona Pyma, który postanawia ukryć się na pokładzie statku Grampus. Od tego momentu przydarzają mu się niezwykłe przygody, jest świadkiem katastrofy morskiej, buntu czy kanibalizmu. Opowieść rozpoczyna się całkiem konwencjonalną wyprawą morską, lecz staje się znacznie bardziej osobliwa i trudna do sklasyfikowania w ostatnich rozdziałach, łącznie z religijnym symbolizmem i zagadnieniem teorii pustej Ziemi. Powieść kończy się nagle, wraz z pojawieniem się dziwnej, spowitej mgłą sylwetki, mającej zabarwioną skórę niczym „perfekcyjna biel śniegu”.
The work relates the tale of the young Arthur Gordon Pym, who stows away aboard a whaling ship called the Grampus. Various adventures and misadventures befall Pym, including shipwreck, mutiny, and cannibalism, before he is saved by the crew of the Jane Guy. Aboard this vessel, Pym and a sailor named Dirk Peters continue their adventures farther south. Docking on land, they encounter hostile black-skinned natives before escaping back to the ocean. The novel ends abruptly as Pym and Peters continue toward the South Pole. The story starts out as a fairly conventional adventure at sea, but it becomes increasingly strange and hard to classify. Poe, who intended to present a realistic story, was inspired by several real-life accounts of sea voyages, and drew heavily from Jeremiah N. Reynolds and referenced the Hollow Earth theory. He also drew from his own experiences at sea. Analyses of the novel often focus on the potential autobiographical elements as well as its portrayal of race and the symbolism in the final lines of the work.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-232-5 |
Rozmiar pliku: | 575 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSTĘPNE UWAGI
Po moim powrocie do Stanów Zjednoczonych, w parę miesięcy po przeżyciu szeregu nadzwyczajnych przygód na morzach południowych i w innych okolicach – które to przygody opisuję na następujących stronicach – znalazłem się przypadkiem w towarzystwie kilku poważnych gentlemanów w Richmondzie, w stanie Wirginia. Panowie ci zainteresowali się niezwykle żywo wszystkiem, co odnosiło się do okolic, jakie zwiedziłem, i uporczywie nakłaniali mnie, wmawiając mi to, jako obowiązek, bym opowiedział moje przygody czytającej publiczności.
Istniały atoli poważne przyczyny, powstrzymujące mnie od spełnienia tego żądania. Niektóre z nich miały wyłącznie osobisty charakter i dotyczyły jedynie mnie samego, inne natomiast były ogólniejszej natury. Jedną z wątpliwości, która mnie odstręczała, było to, że w ciągu dłuższego okresu mego pobytu poza krajem ojczystym nie prowadziłem dziennika podróży. Obawiałem się więc, że nie potrafię spisać na podstawie samych tylko wspomnień tak szczegółowej i wyczerpującej relacji, by sprawiała całkowicie wrażenie prawdy istotnych przeżyć' wydając się tylko naturalną i nieuniknioną egzageracją, ku jakiej skłaniamy się wszyscy, jeżeli opowiadane wypadki podniecają silnie zdolność wyobraźni.
Inną przyczyną mego oporu było to, że wypadki, o których musiałbym opowiadać, były naprawdę niezwyklezwykle dziwne, a jedyną gwarancję ich prawdziwości dawałoby tylko moje własne zapewnienie (pomijając świadectwo jednego jedynego człowieka, będącego mieszańcem-indjaninem). Mogłem więc oczekiwać, że opowieść moja znajdzie wiarę jedynie w łonie mojej rodziny i wśród moich przyjaciół, znających z lat dawniejszych trzeźwość mego umysłu – a że natomiast szersze koła czytelników osądzą moje przygody jedynie jako bezwstydne, fantastyczne zmyślenie.
Wreszcie nieufność w własne zdolności pisarskie była jednym z głównych powodów, że nie chciałem uledz namowom moich doradców.
Wśród owych wirginijskich gentlemanów, którzy wyrażali największe zainteresowanie się moją opowieścią, a zwłaszcza tą jej częścią, która rozgrywała się na oceanie antarktycznym, znajdował się również pan Poe, były redaktor pisma „Southern Literary Messenger”, miesięcznika, wydawanego przez pana Tomasza W. White'a w mieście Richmondzie. Pan Poe doradzał mi z uporem, abym przygotował śpiesznie szczegółowy opis wszystkiego, co widziałem i co przeżyłem – doradzał mi, abym zaufał bystrości i inteligencji czytelników – przekonywał mnie bardzo wymownie, że, gdyby nawet moja książka była napisana nieudolnie, to właśnie ta naiwność zapewni najlepsze widoki wzbudzenia wiary wśród czytelników.
Pomimo tych wszystkich argumentów, opierałem się wypełnieniu jego żądania. Nie zrażając się tą moją nieustępliwością, zaproponował mi wówczas, bym pozwolił mu nakreślić jego własnemi słowami – wedle przedstawionych przezemnie wypadków – pierwszy okres moich przygód, celem ogłoszenia ich w „Southern Messenger” w formie fantastycznej opowieści. Nie mogąc podnieść żadnego zarzutu przeciw tej propozycji, zgodziłem się na nią, zastrzegłem tylko, by moje nazwisko pozostało w tajemnicy. Dwa ciągi tego rzekomo zmyślonego opowiadania pojawiły się kolejno w piśmie „Messenger” w miesiącach styczniu i lutym (1837); aby umocnić wrażenie, że opowieść jest fantazją, artykuły były podpisane nazwiskiem pana Poego w spisie rzeczy miesięcznika.
Wrażenie, z jakiem czytelnicy powitali ten fortel, skłoniło mnie wreszcie ku temu, że postanowiłem sam opracować skrupulatnie i ogłosić rzeczone przygody. Przekonałem się bowiem, że – wbrew pozorom bajki, jakie tak pomysłowo nadaliśmy części mojego opowiadania, pomieszczonej w „Messenger”, (gdzie zresztą ani jeden fakt nie był przekręcony lub przesadnie przedstawiony) – czytelnicy bynajmniej nie zamierzali traktować opowieści, jako zmyślenia. Szereg poważnych listów, nadesłanych pod adresem pana Poego, dowodził raczej, że autorowie ich żywili wręcz przeciwne mniemanie. Wywnioskowałem stąd zatem, że wypadki, o jakich mogę opowiedzieć, dają same przez się dostateczną gwarancję prawdziwości i że nie mam bynajmniej przyczyny obawiać się publicznego zarzutu niewiarygodności.
Po tym wstępie, ciąży na mnie jeszcze tylko obowiązek zaznaczenia powtórnie, że nie wszystkie następujące stronice są napisane przezemnie samego. Ale w tych pierwszych kartach, które napisał pan Poe, ani jeden fakt nie jest przekręcony lub zniekształcony. Nawet czytelnikom, którzy nie mieli w ręku miesięcznika „Messenger”, nie potrzeba szczegółowo wskazywać, gdzie się kończy relacja pana Poego, a gdzie się zaczyna moje własne opowiadanie; – różnice stylu dostatecznie to uwidaczniają.
Nowy York, w lipcu 1838 roku.
A. G. PYM.ROZDZIAŁ I.
Nazywam się Gordon Pym. Mój ojciec był powszechnie szanowanym człowiekiem i zajmował się handlem, sprzedając urządzenia okrętowe w mieście Nantucket, gdzie przyszedłem na świat. Mój dziadek ze strony matki był adwokatem, mającym dużą praktykę. Los sprzyjał mu zawsze w procesach, prócz tego z dużem powodzeniem spekulował akcjami Nowego Banku w Edgartonie, jak się ta instytucja oficjalnie nazywała. Dzięki temu, oraz wykorzystując inne jeszcze źródła, zdobył wcale piękny majątek. Dziadek, jak sądzę, kochał mnie bardziej, niż kogokolwiek na świecie, to też mogłem oczekiwać, że po jego śmierci odziedziczę przeważną część jego majętności.
Gdy miałem sześć lat, dziadek umieścił mnie w szkole starego pana Ricketa, gentlemana, posiadającego tylko jedno ramię i odznaczającego się niezwykle ekscentrycznem zachowaniem; znają go dobrze wszyscy, którzy kiedykolwiek odwiedzali New Bedford. Pod jego kierownictwem pozostawałem aż do szesnastego roku życia, potem zaś zacząłem uczęszczać do wyższej szkoły pana E. Ronalda. Tam poznałem się z synem pana Barnarda, kapitana okrętu, który odbywał podróże w służbie Lloyda i Vredenburgha. Pan Barnard jest również dobrze znaną osobistością w New Bedford, a posiadał też, jak sądzę, sporo związków znajomości w Edgartonie.
Syn kapitana, imieniem August, był prawie o dwa lata starszy ode mnie. Kiedyś towarzyszył ojcu w wyprawie na wieloryby do John Donaldson i zawsze opowiadał cuda o swych przygodach na południowym Oceanie Spokojnym. Odwiedzałem go bardzo często, nieraz spędzałem u niego całe dnie, a nawet całe noce. Sypialiśmy w jednem łóżku i nieraz nie zmrużyliśmy oka aż do świtu, ponieważ August mówił bez znużenia o mieszkańcach Tinianu lub o innych wyspach, które zwiedził podczas swej podróży. Interesowałem się niesłychanie jego opowiadaniami. Aż wreszcie z coraz bardziej nieprzepartą siłą ogarniało mnie pragnienie, by zostać żeglarzem.
Za cenę siedemdziesięciu pięciu dolarów kupiłem łódź żaglową o pięknej nazwie „Ariel”. Miała ona kajutę w połowie pokładu i była zbudowana, jak szalupa. Nie pamiętam już dzisiaj, jaką posiadała pojemność, ale wiem, że bez przeciążenia mogła zabrać na pokład dziesięciu ludzi. Na tej to łodzi przedsiębraliśmy najbardziej szalone wyprawy i kiedy wspomnę o tem, wydaje mi się wprost cudem, że żyję jeszcze po dzień dzisiejszy.
Opowiem jednę z tych przygód, jako introdukcję do dłuższej i bardziej urozmaiconej historji.
Pewnego wieczora odbywało się przyjęcie u państwa Barnardów, a pod koniec uczty i August i ja sam byliśmy nie mało pijani. Jak zazwyczaj w podobnych wypadkach, przydługich odwiedzin, wolałem ułożyć się do snu w jego łóżku, zamiast wracać do domu. August zasnął, jak mi się wydawało, zupełnie spokojnie (było około pierwszej godziny, gdy uczta dobiegła końca); ani słowem też nie wspomniał o zwykłym temacie naszych rozmów. Minęło może pół godziny od chwili, kiedy położyliśmy się do łóżka. Zacząłem już zapadać w sen. Nagle August zerwał się, wykrzykując najstraszliwsze przekleństwa, że żaden Gordon Pym w całym chrześcijańskim świecie nie zdoła go przymusić do snu, skoro tam na morzu wieje tak wspaniały wiatr z południo-zachodu. Nigdy w życiu nie byłem tak zdumiony, nie pojmowałem bowiem, do czego zmierza; przypuszczałem, że nadmiar wypitego wina i wódek przyćmił jego umysł. Ale August mówił w dalszym ciągu już bez rozgorączkowania, dowodząc, że niesłusznie podejrzewam go o upicie się, ponieważ nigdy w życiu nie był bardziej trzeźwy. Lecz nie może tego znieść, by, jak pies, warować w łóżku podczas tak pięknej nocy, więc zdecydował się wstać, ubrać się i pohulać wesoło na łodzi.
Nie rozumiem, co mnie nagle opętało. Ale zaledwie te słowa przebrzmiały na jego wargach, przeniknął mnie dreszcz podniecenia, uznałem jego obłąkańczą ideję za najrozkoszniejszy i najrozumniejszy pomysł na świecie. Nie myślałem o tem, że wicher dmie bardzo silnie, że temperatura jest bardzo niska – ponieważ był to już koniec października. Natomiast zerwałem się także z łóżka, jakby ogarnięty szałem i zapewniałem go, że i ja również jestem niemniej dzielny, aniżeli on, że i ja również nie zniósłbym, by, jak pies, warować w łóżku, że i ja również jestem gotów do każdej zabawy i do każdego figla i że żaden August Barnard z Nantucket mnie nie zawstydzi.
Nie tracąc czasu, ubraliśmy się i wybiegliśmy z domu, podążając do łodzi. „Ariel” stał na kotwicy w starych, opustoszałych dokach okrętowych Pankeya i Spółki, tłukąc bokami o szorstkie belki bulwaru. August wskoczył do łodzi i wylał wodę, która wypełniała ją niemal do połowy. Potem nastawiliśmy żagle i wypłynęliśmy śmiało na morze.
Jak już poprzednio wspomniałem, wiał dość silny wiatr z południo-zachodu. Noc była bardzo jasna i zimna. August kierował sterem, ja zająłem miejsce przy maszcie na daszku kajuty. Mknęliśmy naprzód z ogromną szybkością, nikt z nas nie przemówił dotąd ani słowa, odkąd odbiliśmy od bulwaru. Zapytałem teraz mego towarzysza, dokąd właściwie podążamy i kiedy przypuszczalnie zamierza nawrócić do domu. August gwizdnął kilkakrotnie, a potem odpowiedział twardym, nienaturalnym głosem:
– Ja płynę na dalekie morze, a ty wracaj do domu, skoro masz ochotę!
Spojrzałem na niego i zauważyłem nagle, że, pomimo pozornego spokoju, jest nadzwyczajnie podniecony. Księżyc świecił jasno, widziałem więc wyraźnie mego towarzysza; twarz jego była bielsza, niż marmur, ręce drżały tak silnie, że tylko z trudnością dzierżył w nich ster. Ogarnęło mnie uczucie, że popełniliśmy jakieś szaleństwo i zaniepokoiłem się tą myślą. Obawę potęgowała świadomość, że sam nie umiem sterować i że skutkiem tego jestem w zupełności zdany na los żeglarskich umiejętności mojego przyjaciela. Tymczasem siła wichru wzmagała się ustawicznie, pędziliśmy niemal w prostej linji coraz dalej w niezmierzony przestwór morza. Ale wstydziłem się jeszcze przyznać do obaw i dlatego jeszcze przez jakieś pół godziny milczałem odważnie. Wreszcie nie mogłem już dłużej zapanować nad sobą i zapytałem Augusta, czy nie byłoby wskazanem pomyśleć o powrocie. I znowu minęła długa chwila, zanim odpowiedział, a raczej zanim zrozumiał moje pytanie.
– Jeszcze czas, jeszcze czas – odrzekł nakoniec – dom nie ucieknie!
Oczekiwałem podobnej odpowiedzi, a jednak ton, jakim wypowiedział te słowa, przejął mnie nie dającym się opisać dreszczem strachu. I znowu spojrzałem uważnie na mówiącego. Jego wargi były trupio-blade, kolana drżały tak gwałtownie, że zaledwie trzymał się na nogach.
– Na Boga, Auguście! – zawołałem serdecznie nastraszony – Czyś ty chory? Co się stało? Co ty wyrabiasz?
– Co się stało? – wyjąkał z największem zdumieniem, wypuszczając w tej samej chwili ster z ręki i waląc się całem ciałem na dno łodzi. – Co się stało?... Nic się nie stało!... Jedziemy do domu... cz... cz... czyż nie widzisz?... do domu!
Pojąłem nagle całą straszną prawdę. Podbiegłem ku niemu i usiłowałem go podnieść. Był pijany – najzupełniej pijany – nie mógł dłużej ani utrzymać się na nogach, ani mówić, ani patrzeć. Oczy jego były zupełnie szkliste. Gdy w przystępie największej rozpaczy wypuściłem go na chwilę z moich rąk, runął znowu w kałużę, pokrywającą dno łodzi, jak bezduszny kloc. Nie ulegało wątpliwości, że w ciągu wieczoru wypił znacznie więcej, aniżeli przypuszczałem i że jego zachowanie się w łóżku było wynikiem skoncentrowanego w najwyższym stopniu alkoholicznego zatrucia; – stan taki, przypominający poniekąd obłąkanie, niejednokrotnie objawia się w ten sposób, że ofiara sprawia wrażenie człowieka, który rozporządza w pełni swojemi zmysłami. Zimny powiew nocy wywarł właściwy skutek – podniecenie duchowe osłabło, a mętna świadomość groźnej sytuacji przyczyniła się zapewne do przyspieszenia katastrofy. Teraz był najzupełniej niepoczytalny, i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, mógł pozostać w tym stanie przez parę godzin.
Trudno wprost wyobrazić sobie bezgranicznośc mojego przerażenia. Ostatnie opary winne wywietrzały mi z głowy, a to wytrzeźwienie potęgowało jeszcze mój strach i brak decyzji. Zdawałem sobie z tego sprawę, że nie potrafię pokierować łodzią i że huragan i siła odpływu pędzą nas bez ratunku ku zagładzie. Burza wzmagała się za nami. Nie posiadaliśmy ani kompasu, ani zapasów żywności, a nie ulegało wątpliwości, że jeżeli nie zmienimy kursu – z brzaskiem dnia będziemy już daleko od wybrzeży i stracimy je z oczu. Te i tym podobne dręczące myśli przebiegały mi błyskawicą przez mózg i na pewien przeciąg czasu paraliżowały we mnie wszelką zdolność czynu.
Łódź, niesiona podmuchem wichru, pędziła naprzód z napiętemi żaglami, dziób nurzał się całkowicie w pianach. Oczekiwałem, że lada chwila potęga żywiołu przewróci łódź, pozbawioną steru, który August, jak to mówiłem, wypuścił z ręki, a którego ja, pod wpływem podniecenia, nie byłem zdolny uchwycić. Na szczęście, łódź oparła się naporowi, ja zaś po upływie pewnego czasu odzyskałem spokój i równowagę umysłu.
Tymczasem huragan urastał do niepokojących rozmiarów. Za każdym razem, gdy łódź przeskakiwała z fali na falę, woda zalewała tył statku i przemaczała nas do nitki. Wszystkie moje członki drętwiały zupełnie wskutek przejmującego zimna, tak że z trudem tylko mogłem niemi poruszać.
Rozpacz spotęgowała moje siły do ostatecznego napięcia: zacząłem szarpać sznury i spuściłem środkowy, największy żagiel z masztu. Jak można było przewidywać, szmat ciężkiego, przemoczonego wodą płótna runął na pokład statku, ale porwał za sobą maszt, łamiąc go, jak trzcinę. Jedynie ten szczęśliwy przypadek ocalił nas przed natychmiastową zagładą. Posuwaliśmy się teraz powolniej naprzód, a chociaż strumienie wody lały się dalej na łódź, to jednak byliśmy zabezpieczeni przed groźbą, że lada chwila pochłoną nas fale. Ująłem silnie rękami koło sterowe, aby sprostować bieg statku i odetchnąłem swobodniej, pocieszając się, że nie wszystko jeszcze stracone.
August leżał jeszcze ciągle bezprzytomny na dnie łodzi, ustawicznie groziło mu niebezpieczeństwo utopienia się (bowiem woda wznosiła się na wysokość stopy tam, gdzie upadł). Z wielkim trudem dźwignąłem nieprzytomnego i przewiązawszy go liną przez piersi, przymocowałem go w siedzącej pozycji do żelaznego kółka, których kilka znajdowało się na ścianach kajuty. Dokonawszy tego wszystkiego, jak mogłem najlepiej w tym smutnym stanie przemarznięcia i podniecenia, poleciłem się sam opiece Boskiej i postanowiłem stawić mężnie czoło wszelkiemu niebezpieczeństwu, jakieby jeszcze zagrozić nam mogło.
Zaledwie powziąłem to postanowienie, rozległ się nagle przeciągły, przeraźliwy wrzask czy wycie, jakgdyby cała horda szatanów z piekielnym hałasem uganiała poprzez przestwory morza, wokół i ponad łodzią. Nigdy, dopóki żyć będę, nie zapomnę tej niesłychanej agonji przerażenia, jaka owładnęła mną w owej chwili. Włosy zjeżyły mi się na głowie, czułem, jak krew krzepnie mi w żyłach, moje serce przestało całkiem uderzać. Nie ważąc się podnieść wzroku, aby zbadać przyczynę tych straszliwych dźwięków, upadłem głową naprzód, tracąc zmysły, na ciało mego towarzysza.
Odzyskawszy przytomność, znalazłem się nieoczekiwanie w kajucie wielkiego statku wielorybniczego, „Pingwina”, zdążającego do Nantucket. Dokoła mnie stało kilkoro ludzi, a August, bledszy niźli śmierć, pracowicie zajmował się rozcieraniem mi rąk. Skoro zaś ujrzał, że otwarłem oczy, okazywał tak gwałtownie radość i wdzięczność, że kolejno budziło to śmiech i wyciskało łzy z oczów szorstkim z natury marynarzom, obecnym przy tej scenie.
Niebawem wyjaśniła się tajemnica, czemu zawdzięczamy ocalenie życia. Statek wielorybniczy, płynący do Nantucket w najprostszej linji z rozpiętemi wszystkiemi żaglami, a więc wskutek tego płynący pod kątem prostym do kierunku naszej łodzi, wpadł na nas całą siłą rozpędu. Na przedniej czatowni stało wprawdzie kilku marynarzy, ale dostrzegli oni naszą łupinę dopiero wtedy, gdy nie można już było zapobiedz zderzeniu. Ich to właśnie ostrzegające nawoływania przeraziły mnie tak strasznie.
Wielki statek, jak mi opowiadano, przemknął tak lekko po naszej małej łodzi, jak my sami przejechalibyśmy po piórku – nie doznał najmniejszego oporu na swej drodze. Nie dosłyszano jednego okrzyku z pokładu ofiary, hałas wichury i burzy przygłuszył nawet niezbyt głośny trzask łamiących się desek w chwili, gdy łódź niszczała pod dzióbem statku. To było wszystko. Kapitan E. T. V. Block z Nowego Londynu sądził, że łódka, (z której, jak przypominam, sam spuściłem żagle i której maszt się złamał), jest bezużyteczną, zniszczoną, porzuconą na falach łupiną, to też, nie troszcząc się o jej losy, chciał płynąć dalej. Na szczęście, dwaj majtkowie, strażujący na czatowni, przysięgali na wszystkie świętości, że dostrzegli jakiegoś człowieka przy sterze zatopionej łodzi i zapewniali, że może udałoby się go wyratować. Wywiązał się spór słowny, który rozdrażnił jeszcze kapitana Blocka. Po chwili kapitan zaczął wykrzykiwać, „że nie ma obowiązku baczyć wiecznie na każdą skorupę z jajka, pływającą po morzu; że okręt nie może zawracać z drogi z powodu byle jakiego głupstwa; że jeżeli nawet jakiś człowiek padł ofiarą, to zginął nie z winy kapitana, lecz skutkiem własnej niebaczności, a zatem może spokojnie iść do djabła.” Takie i podobne słowa wykrzykiwał w gniewie.
Wówczas zabrał głos pierwszy sternik Henderson, którego, podobnie jak i całą załogę, oburzyły brutalne słowa kapitana i jego nielitościwa zatwardziałość. Oświadczył on, poparty przez wszystkich majtków, że okrucieństwo kapitana wydaje mu się godne szubienicy i że tym razem nie posłucha jego rozkazów, chociażby nawet miano go za to powiesić, skoro wyląduje. Powiedziawszy to, pobiegł na tył okrętu, odsuwając po drodze Blocka (który stał pobladły, zapomniawszy języka w gębie), uchwycił ster w ręce i doniosłym głosem wydał rozkazy. Załoga pośpieszyła na stanowiska, a statek zawrócił sprawnie. Spór trwał mniejwięcej pięć minut, wydawało się zatem bardzo wątpliwem, czy uda się jeszcze wyratować nieszczęśliwego – przypuściwszy, że istotnie w łodzi był jakiś człowiek. A jednak, jak już czytelnikowi wiadomo, w krótkim przeciągu czasu zdołano wyratować Augusta i mnie. Ocalenie nasze zawdzięczaliśmy jednemu z tych niezwykle rzadkich zrządzeń losu, które ludzie mądrzy i pobożni poczytują za zrządzenia Opatrzności.
Podczas gdy statek zawracał, sternik rozkazał spuścić łódź ratunkową i wsiadł do niej wraz z tymi dwoma marynarzami, którzy twierdzili, jakoby widzieli mnie na łodzi przy sterze. Zaledwie statek się odwrócił – księżyc świecił jeszcze bardzo jasno – i całą szerokością, ociężale podniósł się przeciw wiatrowi, Henderson w tej samej chwili zerwał się z miejsca, nawołując, jak szalony: „Zawrócić!” Nie zdołał wypowiedzieć nic więcej – powtarzał jedynie, jak automat, ten okrzyk: „zawrócić! zawrócić!” Marynarze cofnęli łódź najsprawniej, jak zdołali, ale tymczasem statek wykonał już całkowity obrót i podążał wślad za łodzią ratunkową, aby ją wziąć na linę. Mimo zagrażającego mu niebezpieczeństwa, sternik odważył się uchwycić jeden z ogromnych łańcuchów, zwisających z pokładu statku i począł wdrapywać się po nim do góry. Równocześnie wydał kilka krótkich rozkazów, a wślad zatem okręt przechylił się tak, że cały tył sterowy wynurzył się z wody. Teraz dopiero towarzysze dostrzegli to, co było przyczyną tego podniecenia.
Na gładkiem i błyszczącem oszalowaniu okrętu („Pingwin” był obity blachą miedzianą) wisiało ciało ludzkie, w dziwaczny sposób przytwierdzone i przy każdem poruszeniu statku uderzało gwałtownie o jego korpus. Po kilku nieudanych próbach zdołali wreszcie marynarze wyzwolić mnie z tej groźnej i niebezpiecznej sytuacji i przenieść na pokład statku – ja to bowiem byłem w ten niezwykły sposób przymocowany do okrętu. Jak się okazało, kołek, spajający drewniane rusztowanie statku, przebił blachę miedzianą i wystawał na zewnątrz. Kiedy, w następstwie katastrofy, dostawałem się pod statek, zaczepiłem się o ten kołek. Ostrze kołka przedziurawiło wprawdzie gruby, sukienny kołnierz mego surduta i skaleczyło mnie w szyję, ale, dzięki temu, ciężar ciała zawisł na tej podporze.
Niezwłocznie przeniesiono mnie na łóżko – aczkolwiek wydawało się wszystkim, że życie już ze mnie uciekło. Na okręcie nie było lekarza, jednak kapitan zastosował wszelkie możliwe środki ratunkowe, pragnąc – jak przypuszczam – okupić w oczach załogi swoje poprzednie okrucieństwo tą gorliwością.
Tymczasem Henderson, oddawszy mnie w ręce towarzyszy, wypłynął powtórnie na morze, nie bacząc na to, że burza spotęgowała się teraz do siły orkanu. W parę minut później dojrzał szczątki naszego zdruzgotanego stateczku, a niebawem jeden z marynarzy oświadczył, że dosłyszał słabe wołanie o pomoc w chwili, kiedy szum burzy nieco przycichł. To nakłoniło dzielnego żeglarza, że jeszcze przez przeszło pół godziny przeszukiwał okolicę, chociaż kapitan Block ustawicznemi sygnałami wzywał do powrotu i chociaż wątła łódź, miotana wzburzonemi falami, znajdowała się ciągle w wielkiem niebezpieczeństwie.
Gdy poszukiwania, prowadzone na okół przez taki długi czas, jak już wspomniałem, nie dały rezultatu, postanowili wreszcie powrócić do okrętu. Zaledwie jednak powzięli to postanowienie, odezwał się znowu słaby krzyk, wzywający ratunku. Dochodził on z ciemnego przedmiotu, który przepływał obok. Marynarze puścili się za nim w pogoń i niebawem go dościgli. Była to część pokładu i kajuta „Arjela”. Na niej znajdował się August, wyczerpany z sił, ledwie żywy. Kiedy chciano go przenieść do łodzi, okazało się, że był przywiązany liną okrętową do pływających desek. Jak opowiadałem już poprzednio, ja właśnie przymocowałem go w ten sposób liną, przeciągniętą przez żelazny pierścień, tkwiący w bocznej ścianie łodzi, aby zabezpieczyć go przed zatonięciem w wodzie, zalewającej dno stateczku i utrzymać go w siedzącej pozycji. Temu środkowi ostrożności zawdzięczał teraz ocalenie. „Ariel” był zbudowany bardzo filigranowo, to też w chwili katastrofy rozleciał się na kawałki. Część górna kajuty, jak można było oczekiwać, została oderwana siłą wdzierającej do wnętrza wody i uniesiona w całości przez prąd, niewątpliwie, wraz z innemi szczątkami. August przymocowany do niej, uniknął dzięki temu strasznej śmierci.
Uratowanego przeniesiono natychmiast na pokład „Pingwina”. Ale minęła przeszło godzina, zanim począł okazywać oznaki życia i zanim zdołał pojąć rodzaj katastrofy, której ofiarą padła nasza łódź. Powoli jednak wróciły mu siły, a wtedy opowiedział obszernie, jakich wrażeń doznawał podczas tej wędrówki poprzez wzburzone fale. Kiedy po raz pierwszy odzyskał nieco świadomości, znajdował się pod powierzchnią wody, wir z niesłychaną szybkością kręcił nim dookoła, na szyi czuł linę, obwiązaną kilkoma skrętami. W chwilę później poczuł, że coś gwałtownie podnosi go w górę, uderzył głową z całej siły o jakiś twardy przedmiot i znowu utracił przytomność. Odzyskawszy po raz drugi zmysły, zaczął uświadamiać sobie swoje położenie, ale myśli jego były jeszcze ciągle w najwyższym stopniu niejasne i chaotyczne. W każdym razie pojął, że wydarzyła się jakaś katastrofa i że tonie, chociaż chwilowo głowa wysterczała ponad fale i mógł swobodnie oddychać. Najwidoczniej, szczątki pokładu były unoszone siłą wiatru i dzięki temu płynął narazie spokojnie wraz z niemi. Dopókiby mógł się utrzymać w tem położeniu, byłby zabezpieczony przed utonięciem. Nagle jednak gwałtowna fala wytrąciła go z równowagi; wytężał siły, by się umocnić w nowej pozycji, a równocześnie nawoływał o ratunek. Na krótko przedtem, zanim Henderson go odnalazł, wyczerpany zmęczeniem, rozluźnił ręce, któremi przytrzymywał się desek. Runął w wodę i stracił już wszelką nadzieję ocalenia. Podczas całej długiej walki z żywiołem ani przez chwilę nie pomyślał o „Arielu”, ani też nie przypominał sobie żadnego szczegółu, który spowodował katastrofę. Nieokreślone uczucie przestrachu i rozpaczy, to było wszystko, czego doznawał. Kiedy go wreszcie wyłowiono z wody, utracił jeszcze raz przytomność i dopiero po upływie całej godziny, spędzonej na pokładzie „Pingwina”, odzyskał zmysły, jak już wspominałem, i zdał sobie wreszcie jasno sprawę z sytuacji.
Co się mnie tyczy, to tylko z niesłychanym trudem zdołano mnie odratować do życia; stan mój graniczył już niemal ze śmiercią. Przez przeciąg trzech i pół godziny stosowano wszelkie możliwe środki ratunkowe, a korzystny wynik dał dopiero ostatni sposób, jaki zaproponował August, mianowicie silne nacieranie ciała flanelowemi chustami, zmoczonemi w gorącej oliwie. Rana na szyi, chociaż z pozoru wyglądała bardzo groźnie, w rzeczywistości była tylko powierzchowna i niebawem się zasklepiła.
„Pingwin” zawinął do portu około godziny dziewiątej rano, walcząc przedtem długo jeszcze z jedną z najstraszniejszych burz, jakie srożyły się kiedykolwiek w okolicach Nantucket. My obydwaj, August i ja, zdążyliśmy do domu pana Barnard punktualnie w porze śniadania – które zresztą tego poranku nieco się opóźniło z powodu przeciągnięcia się zabawy długo w noc. Jak przypuszczam, wszyscy obecni przy stole byli nazbyt zmęczeni, by zwracać uwagę na nasz niezwykły wygląd – dzięki czemu też nie wypytywano nas o przyczyny. Poza tem uczniacy potrafią cudownie udawać. To też nikt chyba z naszych przyjaciół w Nantucket nie podejrzewał ani trochę, że to „Ariel”, mój towarzysz i ja byliśmy bohaterami owego wypadku, o jakim kilku marynarzy głosiło w mieście najdziwniejsze wieści, opowiadając, że nieszczęśliwem zrządzeniem losu rozbili po drodze jakiś okręt i że zginęło przytem trochę biedaków, trzydziestu lub czterdziestu. Natomiast my obydwaj dość często rozmawialiśmy o tej przygodzie i zawsze dreszcz nas przenikał na jej wspomnienie. W jednej z takich rozmów przyznał się August zupełnie szczerze, że nigdy w życiu nie zaznał tak strasznej trwogi, jak wówczas, kiedy nagle na pokładzie naszej małej łodzi uświadomił sobie swoje pijackie oszołomienie i kiedy nie czuł się zdolnym otrząsnąć się z niego.THE NARRATIVE OF ARTHUR GORDON PYM.
PREFACE.
Upon my return to the United States a few months ago, after the extraordinary series of adventure in the South Seas and elsewhere, of which an account is given in the following pages, accident threw me into the society of several gentlemen in Richmond, Va., who felt deep interest in all matters relating to the regions I had visited, and who were constantly urging it upon me, as a duty, to give my narrative to the public. I had several reasons, however, for declining to do so, some of which were of a nature altogether private, and concern no person but myself; others not so much so. One consideration which deterred me was, that, having kept no journal during a greater portion of the time in which I was absent, I feared I should not be able to write, from mere memory, a statement so minute and connected as to have the appearance of that truth it would really possess, barring only the natural and unavoidable exaggeration to which all of us are prone when detailing events which have had powerful influence in exciting the imaginative faculties. Another reason was, that the incidents to be narrated were of a nature so positively marvellous, that, unsupported as my assertions must necessarily be (except by the evidence of a single individual, and he a half-breed Indian), I could only hope for belief among my family, and those of my friends who have had reason, through life, to put faith in my veracity–the probability being that the public at large would regard what I should put forth as merely an impudent and ingenious fiction. A distrust in my own abilities as a writer was, nevertheless, one of the principal causes which prevented me from complying with the suggestions of my advisers.
Among those gentlemen in Virginia who expressed the greatest interest in my statement, more particularly in regard to that portion of it which related to the Antarctic Ocean, was Mr. Poe, lately editor of the Southern Literary Messenger, a monthly magazine, published by Mr. Thomas W. White, in the city of Richmond. He strongly advised me, among others, to prepare at once a full account of what I had seen and undergone, and trust to the shrewdness and common sense of the public–insisting, with great plausibility, that however roughly, as regards mere authorship, my book should be got up, its very uncouthness, if there were any, would give it all the better chance of being received as truth.
Notwithstanding this representation, I did not make up my mind to do as he suggested. He afterward proposed (finding that I would not stir in the matter) that I should allow him to draw up, in his own words, a narrative of the earlier portion of my adventures, from facts afforded by myself, publishing it in the Southern Messenger under the garb of fiction. To this, perceiving no objection, I consented, stipulating only that my real name should be retained. Two numbers of the pretended fiction appeared, consequently, in the Messenger for January and February (1837), and, in order that it might certainly be regarded as fiction, the name of Mr. Poe was affixed to the articles in the table of contents of the magazine.
The manner in which this ruse was received has induced me at length to undertake a regular compilation and publication of the adventures in question; for I found that, in spite of the air of fable which had been so ingeniously thrown around that portion of my statement which appeared in the Messenger (without altering or distorting a single fact), the public were still not at all disposed to receive it as fable, and several letters were sent to Mr. P.'s address distinctly expressing a conviction to the contrary. I thence concluded that the facts of my narrative would prove of such a nature as to carry with them sufficient evidence of their own authenticity, and that I had consequently little to fear on the score of popular incredulity.
This exposé being made, it will be seen at once how much of what follows I claim to be my own writing; and it will also be understood that no fact is misrepresented in the first few pages which were written by Mr. Poe. Even to those readers who have not seen the Messenger, it will be unnecessary to point out where his portion ends and my own commences; the difference in point of style will be readily perceived.
A. G. PYM.
New-York, July, 1838.