- W empik go
Opowieść o duchach i gorejącym sercu - ebook
Opowieść o duchach i gorejącym sercu - ebook
Kapitan Watucki odpowiada na pilne wezwanie swojej starszej ciotki. Jak się okazuje, kobieta nie potrzebuje pomocy, ale zaprasza go do udziału w seansie spirytystycznym. Choć kapitan sceptycznie podchodzi do wszelkich zjawisk paranormalnych, dla świętego spokoju ulega namowom krewnej. Uczestnicy zasiadają w kręgu, stykają się dłońmi i stopami. Mimo zamkniętych drzwi, zaczynają się dziać rzeczy trudne do wytłumaczenia. Ktoś gra na fortepianie, słychać dźwięk dzwonka, a na koniec... jedna z kobiet pada trupem. Wkrótce wszyscy dowiadują się, że tak naprawdę w grę wchodzi kradzież bardzo cennego przedmiotu. Czas dowiedzieć się, jak ktoś z kręgu niepostrzeżenie dla innych dokonał zbrodni.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-5093-9 |
Rozmiar pliku: | 226 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poczekałem z dziesięć minut w nadziei, że jakaś inna taksówka się jednak pojawi, ale w końcu doszedłem do wniosku, że czekać tak mogę w nieskończoność, więc podszedłem do faceta w kolejarskim mundurze, który nie zwracając uwagi na deszcz i zimno podpierał żelazną kratę, oddzielającą perony od placyku.
— Proszę pana — zapytałem — gdzie tu będzie ulica Cmentarna?
— A, panie, to ona będzie koło cmentarza...
— A cmentarz gdzie?
— A przy Cmentarnej ulicy, panie. Na samiutkim jej końcu... Pan na cmentarz o taka pora?
— Nie na cmentarz, ale na ulicę Cmentarną — wyjaśniłem.
— A to i dobrze, panie. Bo cmentarz to już zamknięty. O zmroku zamykają, panie...
W końcu mi wytłumaczył, jak trafić na ulicę Cmentarną. Podziękowałem grzecznie i powędrowałem we wskazanym kierunku. Na szczęście walizka ważyła tyle, co i nic. Zawierała tylko piżamę, przybory toaletowe i koszulę na zmianę. Szedłem więc szybko, popędzany jeszcze podmuchami wiatru.
Byłem tu przed dwudziestu kilku laty. Nie pamiętałem już dobrze drogi na ulicę Cmentarną, ale przypominałem sobie, że to dość daleko od stacji. I pamięć mnie nie zawiodła. Było rzeczywiście daleko. Deszcz gęstniał, wiatr się wzmagał, a ja szedłem i szedłem przez opustoszałe ulice, mijając nie kończące się szeregi domów i domków, w których oknach płonęły ciepłe światła, zalane deszczem ogrody, koślawe płoty i nielicznych przechodniów przemykających się chyłkiem od latarni do latarni. W końcu spostrzegłem znajomy cmentarny mur z czerwonej, pokrytej liszajami porostów cegły, zza którego sterczały w niebo ogołocone z liści mokre gałęzie drzew, krzewów i las kamiennych i żelaznych krzyży...
A zaraz za cmentarzem był dom, który pamiętałem z młodości. Niski, parterowy, pokryty wysokim, stromym dachem z czerwonych dachówek. obrośnięty dzikim winem, w którego gąszczu w lecie nocowały ptaki. Wokół był listopadowy mrok, deszcz i dojrzałem tylko światła w niskich oknach, przebijające przez plątaninę bezlistnych krzewów, zarastających przestrzeń między domem a drucianą siatką ogrodzenia.
Pchnąłem niską furtkę i wąską błotnistą ścieżką podszedłem do drzwi. Po omacku poszukałem dzwonka. Pamiętałem, że gdzieś tu powinien być. I rzeczywiście. Po chwili wymacałem drewnianą rączkę dyndającą na długim łańcuszku. Bo to był taki właśnie dziwny dzwonek, który już wtedy, przed dwudziestu kilku laty, wydawał mi się okropnie staroświecki.
Szarpnąłem za rączkę raz i drugi. Rozległo się zaskakująco czyste, metaliczne dyndolenie, a w niedługą chwilę potem zza drzwi, wciąż zawartych, dobiegł przytłumiony kobiecy głos.
— Kto?
— Ja do pani Milewskiej. Do pani Eufrozyny...
Coś zgrzytnęło, zachrobotało, a potem drzwi uchyliły się z piskiem słabo naoliwionych zawiasów i jednocześnie bezlitośnie jaskrawym światłem rozbłysnęła żarówka umieszczona w drucianym koszyczku nad framugą. Drzwi nie uchyliły się zbyt szeroko. Zauważyłem spinający je łańcuch. Młoda dziewczyna o bardzo jasnych, długich włosach, spadających w dół miękką, puszystą falą, obrzuciła mnie obojętnym i nieufnym zarazem spojrzeniem.
— Pani Milewska dziś już nie przyjmuje — powiedziała. — Proszę przyjść jutro po południu.
Potrząsnąłem trzymaną w ręku walizeczką.
— Przyjechałem z daleka. Proszę mnie wpuścić...
Zastanawiała się chwileczkę. Obejrzała mnie jeszcze raz uważnie i podjeła decyzję:
— Niestety, bardzo mi przykro, ale to niemożliwe. Pani Milewska jest bardzo zajęta... Musi pan przenocować w hotelu. Proszę przyjść jutro.
Już chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, ale zdążyłem zaprotestować:
— Chwileczkę! Niech pani nie zamyka! Pani Milewska czeka na mnie...
— Czeka? — w spojrzeniu jasnowłosej było zdumienie.
— Właśnie Wie. że miałem przyjechać... Napisała do mnie do Warszawy...
— Niech pan wejdzie — zdjęła łańcuch i wpuściła mnie do środka.
Sionka była ciasna, zagracona i ciemna. Wszystkie drzwi wiodące do pokoi były zamknięte. Na wieszaku zobaczyłem jakieś płaszcze i palta. W kącie stał rozłożony duży, czarny, męski parasol, z którego spływała woda.
Postawiłem walizeczkę na podłodze pokrytej linoleum i zacząłem rozpinać guziki zmoczonego płaszcza.
— Nazywam się Watucki — przedstawiłem się.
W oczach jasnowłosej panny rozbłysły iskierki zrozumienia:
— A! Pan Watucki! Słyszałam o panu... Moje nazwisko niestety nic chyba panu nie powie. Nazywam się Radwańska. Mieszkam z panią Milewską... Na imię mi Zofia, dla przyjaciół —uśmiechnęła się nieznacznie — Zośka... —podała mi rękę.
I kiedy się z nią witałem, jedne drzwi otworzyły się i do sionki weszła drobna, siwa kobieta w ciemnej sukni z białym koronkowym kołnierzykiem.
Pomyślałem, że nic się nie zmieniła. Przed dwudziestu kilka laty, gdy widziałem ją po raz ostatni, wyglądała chyba tak samo, jak dzisiaj. Teraz wydała mi się tylko trochę bardziej krucha i drobna..
Od razu mnie poznała, choć ja z pewnością zmieniłem się bardzo. Przed dwudziestu kilku laty nosiłem jeszcze krótkie spodnie, byłem okropnie chudy, piegowaty i miałem zawsze podrapane kolana. Liczyłem sobie wtedy trzynaście lat...
— Stasiu! — wykrzyknęła. — Jak to dobrze, że przyjechałeś! Żebyś wiedział, jak się bardzo cieszę...
Pochyliłem się i z należytym szacunkiem ucałowałem wyciągniętą ku mnie dłoń, wąską, delikatną, pokrytą siateczką błękitnych pulsujących żyłek i suchą, papierowobialą skórą.
— Postarałem się przyjechać jak najszybciej... Miałem kilka dni zaległego urlopu za przeszły rok. Postanowiłem go wykorzystać.
— Dobrze, że przyjechałeś. Rozbieraj się. kochanie! Ściągaj płaszcz.
Zdjąłem płaszcz. Gdy wieszałem go na wieszaku obok innych okryć, usłyszałem stłumione głosy, dolatujące zza jednych drzwi.
— Chyba nie w porę trafiłem — zacząłem się sumitować. — Ciocia ma gości — wskazałem — głową drzwi, za którymi rozmawiano.
— Nic nie szkodzi. Stasiu. To tylko takie małe spotkanie starych znajomych... Gdybym wiedziała, że przyjedziesz już dzisiaj, odłożyłabym to spotkanie. Wiesz, zbieramy się tu w każdy ostatni piątek miesiąca... Taka już tradycja...
— Będę przeszkadzał.
— Nic podobnego. Zjesz coś, odpocniesz i potem pójdziemy do tych ludzi. Mogą poczekać. I tak się zdążą nagadać z Alfredem...
Imię to zabrzmiało mi jakoś znajomo, ale jeszcze nie kojarzyłem go z nikim konkretnym. —— Widzisz — ciągnęła — zbieramy się dlatego właśnie w piątki, że w tym dniu tygodnia najłatwiej jest porozumieć się z Alfredem... Nie wiem, na czym to polega, ale tak właśnie jest... Próbowaliśmy oczywiście i w inne dni, ale — wyobraź sobie nie — wychodziło... Może ty mi potrafisz wytłumaczyć, mój chłopcze, dlaczego tak się dzieje? Jesteś człowiekiem wykształconym...
Popatrzyłem na staruszkę ze zdziwieniem Kim jest ten Alfred? O czym ona właściwie mówi?
Moje zdziwienie musiało być wyraźnie zauważalne, bo pospieszyła z wyjaśnieniami:
— Pamiętasz chyba wuja Alfreda?
Przypomniałem sobie pana Alfreda Zapamiętałem jego wesołe, nieco wyłupiaste oczy, czerwony nochal i sumiasty wąs, najeżony nad górną, zawsze wilgotną, jakby trochę nabrzmiałą wargą. Zapamiętałem jego tubalny głos, dziwaczny sposób akcentowania słów i ostry zapach tytoniu, którym były przesiąknięte wszystkie jego ubrania. Zapamiętałem to wszystko nad podziw dobrze, mimo że gdy pan Alfred umierał, nie miałem jeszcze dziesięciu lat.
— Ach, ciocia mówi o wuju Alfredzie...
— Właśnie. Można się z nim porozumieć tylko w piątki. Od lat zachodzę w głowę, dlaczego się tak dzieje...
Zerknąłem ukradkiem na pannę Zosię. Miała poważną minę, ale w kącikach jej ust czaił się uśmieszek. Z wyraźnym, złośliwym zainteresowaniem wpatrywała się we mnie, oczekując, jak zareaguję na słowa Milewskiej. Postanowiłem, że nie sprawię jej uciechy. Z kamiennym spokojem oznajmiłem: — Nie mam pojęcia, ciociu, dlaczego tak się złożyło, że z wujem można rozmawiać tylko w piątki... to rzeczywiście dziwne... A może — zaryzykowałem — umarł właśnie w piątek?
— Nie, to nie to — odpowiedziała poważnie. — Umarł we wtorek, a urodził się w czwartek... więc...
Wzruszyła ramionami i z głębokim zamyśleniem spojrzała mi w oczy. Usłyszałem dyskretne parsknięcie, jakby ktoś dusił się od tłumionego śmiechu. Ponownic zerknąłem na pannę Zosię. Z jej twarzy nie mogłem jednak niczego wyczytać.
Potem wprowadzono mnie do jednego z pokojów To była jadalnia. Duży, nakryty białym obrusem stół, wysoki kredens zwieńczony galeryjkami z drzewa, krzesła o wysokich oparciach... W oknach białe muślinowe firanki. Na parapetach doniczki z pelargoniami. Ściany, podobnie jak przed laty, pomalowane na niebiesko, dwa obrazy w ciężkich, złoconych ramach Na jednym nocny krajobraz parkowy. Staw, dwa łabędzie, wylizany księżyc na granatowym niebie Na drugim obrazie tłusta, mocno rozebrana niewiasta z jabłkiem w ręku. Niewiasta ma starannie wymalowane drobne loczki, cukierkowy uśmiech i różowe krążki rumieńców na okrąglutkich policzkach...
Ach! Jak kiedyś te obrazy mi się podobały... Zwłaszcza ta gola pani z jabłkiem w pulchnej łapce...
Siadam przy stole na wysokim krześle Naprzeciw zajmuje miejsce panna Zosia Radwańska. Ma mi dotrzymywać towarzystwa. Milewska odchodzi i już przy drzwiach zapowiada, że za chwileczkę. za małą minutkę, wróci z kolacją dla podróżnika. Nie wywinę się od kolacji. Starsza pani zna się na prawidłach gościnności.
Nie mam ochoty się wywijać, bo jestem porządnie głodny. Wyciągam z kieszeni paczkę extra mocnych bez filtrów, zapalniczkę i zaczynam się bezradnie rozglądać. Panna Zosia spieszy z pomocą. Podaje mi zdjętą z kredensu wielka muszlę:
— To będzie dobra popielniczka.
— Dziękuję.
Odruchowo podsuwam papierosy pannie Zosi. Bez słowa bierze jednego. Podaję jej ogień. Przypala. Zaciągając się ostrym dymem, pyta z lekkim uśmieszkiem:
— Jest pan zaskoczony?
— Owszem — przyznaję szczerze. — Nie spodziewałem się czegoś takiego...
— Dawno pan nie widział ciotki?
—Ostatnio rozmawiałem z nią dwadzieścia kilka lat temu...
— I tak pan to ładnie zniósł — panna Zosia nadal się uśmiecha. — Ktoś inny na pana miejscu miałby z pewnością niebywale głupia minę.
—Zawsze staram się, aby mnie nic nie zaskoczyło — wyjaśniam — ale swoją drogą to była mocna rzecz — przyznaję. Nie miałem pojęcia, że ciocia zajmuje się spirytyzmem. Od dawna?
— Och, odkąd ją znam A mieszkam tu już cztery lata Bardzo polubiłam panią Eufrozyne ... Jest taka mila, staroświecka i bezradna…
— Z czego właściwie żyje ciotka?
— Nie wie pan tego?
— Wyznam pani, że nie mam pojęcia.
— Nie interesuje się pan jakoś swoją rodziną...
Zrobiło mi się trochę głupio. Ta dziewczyna miała rację. Zupełnie nie interesowałem się dotąd losami Milewskiej. Dwa razy do roku wysyłałem jej karty pocztowe z życzeniami. Na Boże Narodzenie i na imieniny. Takież karty otrzymywałem też regularnie od niej. Gdy dziesięć lat temu umarła moja matka. Milewska przysłała mi grzeczne kondolencje. List, który od niej otrzymałem przed trzema dniami, był dla mnie prawdziwym zaskoczeniem.
Dłonią, w której trzymałem papierosa, wykonałem nieokreślony, niemrawy gest, który mial wyrażać zakłopotanie.
— Na nic nie ma czasu... Zresztą, prawdę mówiąc, pani Eufrozyna wcale nie jest moją ciotką. Po prostu moja matka, choć była od niej sporo młodsza, bardzo się z nią przyjaźniła Po wojnie przez jakiś czas wraz z matką mieszkaliśmy u pani Milewskiej. Mówiłem do niej „ciociu” i tak już zostało. To zresztą wcale mnie nie usprawiedliwia. Przykro mi, że jakoś straciłem z nią kontakt... Z czego ona właściwie żyje? — ponowiłem pytanie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.