- W empik go
Opowieść o Halinie, córce Piotra z Krępy. Legenda sandomierska - ebook
Opowieść o Halinie, córce Piotra z Krępy. Legenda sandomierska - ebook
Opowiedziana przepięknym językiem legenda o Halinie, córce kasztelana sandomierskiego – Piotra z Krępy, która wychowana w duchu miłości do ojczyzny poświęciła własne życie dla ratowania Sandomierza podczas najazdu tatarskiego w 1260 r. Historia o bohaterstwie i patriotyzmie mieszkańców miasta, którzy z poświęceniem i odwagą bronili Sandomierza przed najazdami tatarskimi. Powieść historyczna dla dzieci i dorosłych. Doskonała pamiątka z pobytu w Sandomierzu. Pierwsze wydanie książki ukazało się pod tytułem: „Opowieść o Halinie, córce Piotra z Krępy”, drugie zaś pod tytułem: „Pąsowy liść klonu”. W niniejszym wydaniu przywrócono pierwotny tytuł powieści.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-764-0 |
Rozmiar pliku: | 774 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zima roku 1260 nie nadchodziła długo. Drzewa i krzewy czarniawymi gałęźmi ostro rysowały się na tle białosinego nieboskłonu. Przymrozki, nocą ścinające kałuże kładące się pośrodku wąskich sandomierskich uliczek, uchodziły precz, gdy słońce mocniej przygrzewało. Lepkie błoto, z żółtego lessu powstałe, kleiło się do nóg przechodniów.
Aż oto ludzie z utęsknieniem wyglądający zimy doczekali się jej wreszcie. Któregoś ranka świat cały utonął w bieli. Dachy domostw, kościołów, zabudowań grodowych przykrywały puszyste czapy, nasunięte na oczy okiennych otworów.
Śród zasp wydeptano wąskie ścieżyny. Przechodnie uśmiechali się do siebie i z lubością wciągali w nozdrza rześkie, mroźne powietrze, a później wydychali obłoczki pary.
Świat poweselał, nową szatę przywdziawszy. Precz ujść miały choróbska, które się lęgły we mgle i wilgoci. Tylko żebracy markotnie spoglądali wkoło, bo oto na nich ciężki czas przychodził.
Z westchnieniem wspominali letnie upalne dnie, gdy wylegiwali się na trawie u stóp rozłożystych lip, Świętojackową ręką posadzonych, lub pod konarami prastarych, pogańskich dębów, rosnących u podnóża góry, na której szczycie kościół Panny Maryi połyskiwał białymi murami.
Za dnia kulili się w zimnych kruchtach świątynnych, wyciągając ręce pokrzywione niczym sękate konary, jękliwymi głosami prosząc o jałmużnę. Gorsze były noce, gdy śnieg sypki chrzęścił pod stopami, w dziurawe łapcie obutymi, i skrzył się w srebrnosinym poblasku księżyca, a mróz bez miłosierdzia kąsał uszy, policzki i palce.
Skoro zima już dobrze się rozsiadła na sandomierskich wzgórzach, a Wisła stanęła powleczona grubą warstwą lodu, któregoś popołudnia, gdy zmierzch jął się rozpościerać nad miastem, powietrze szarzeć, a mróz tężeć, na drodze od Zawichostu idącej ujrzano konnego, który co sił bódł wierzchowca piętami i leciał ku Sandomierzowi niczym zamieć śnieżna.
Rozwarto na oścież bramę, którą już poczęto przymykać, a ów wpadłszy w nią galopem, zsunął się z konia na ziemię i ciężko łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami, wychrypiał:
– Tatarzy idą... Lublin złupiony...
Opadł na kolana, a później zarył twarzą w miękkim, białym puchu.
Próżno go cucono, przeniósłszy do grodu. Olbrzymi wysiłek, pospołu z mroźnym powietrzem sprawiły, iż serce ściśnięte potężnym skurczem ustało.
Śród ludzi otaczających przybyłego zapadła cisza. Spoglądali na siebie, a niejednemu w oczach czaił się lęk.
– Boże, jeśli to prawda, co ów rzekł, cóż poczniemy?! Jak raz nie ma księcia w Sandomierzu, a nim da się mu znać, nim przybędzie z Krakowa, może już być po wszystkim.
I zgromadzeni pojęli, ile grozy się kryje w owym „po wszystkim”.
Ktoś drugi zawołał:
– Boże miłosierny! Miej litość nad nami!
– Nie kraczcie, nie kraczcie! Jeszcze nie ma Tatarów, a ponadto sporo nas tu zbrojnych. Gród silnie obwarowany, nie zdobędą go łatwo. Z miesiąc zabawią pod wałami, a tymczasem książę przybędzie z odsieczą.
Słowa te wyrzekł rosły mężczyzna, o szerokich barach, przyodziany w bogate suknie i okryty płaszczem podbitym sobolowym futrem.
Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, nie więcej. Głowę trzymał prosto uniesioną ku górze. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na ramiona, lecz nie wyglądało to niechlujnie. Gęsta broda o złotawym odcieniu miękko okalała twarz. Niebieskie oczy dobrotliwie spoglądały spod niedbale odgarniętej z czoła grzywki. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski.
Na jego słowa chmurne dotąd oblicza, okalających zmarłego mężczyzn, poweselały nieco.
– Naprawdę myślisz, panie Piotrze, że wytrzymamy aż miesiąc? – zapytał jeden z obecnych.
– A dlaczego by nie? – odpowiedział pytaniem kasztelan. – Jak mówiłem, gród warowny, jedzenia i wody mamy pod dostatkiem, a chociaż rycerstwo z panem naszym, księciem Bolkiem, do Krakowa się udało, to przecież niemało nas zbrojnych, by wały obsadzić.
– O grodzie mówisz. Zgoda. A miasto? Co z miastem? Czy zostawisz tylu ludzi poganom na rzeź?
Owo pytanie ciężko zawisło w powietrzu. Mężczyźni pomarkotnieli znowu.
– Zapasów jest tyle, że i dla mieszczan starczy. Schronią się w grodzie – odpowiedział Krępa.
Ale zebrani kręcili głowami bez przekonania, a później jęli się rozchodzić do domów.
* * *
Na dworze zapadła głęboka noc. Ogromny, majestatyczny księżyc wypłynął zza widnokręgu i zalał ziemię potokiem sinosrebrzystej poświaty.
Śnieg ostro chrzęścił pod stopami kasztelana, a mróz kłuł mu płatki uszu milionem igieł, osiadał szadzią na wąsach i brodzie, chwytał za palce u nóg. Krępa minął swój dom i wyszedłszy z obwałowań grodowych, skierował się na sąsiednie wzgórze, gdzie na tle ciemnego nieba ledwo majaczyły zwalistą, niekształtną masą zabudowania klasztorne i kościół Świętego Jakuba.
Ciężko mu było wspinać się wyślizganą setkami stóp ścieżyną. Spojrzawszy w prawo, dostrzegł odcinające się czernią od wysrebrzonej księżycem bieli śnieżnego tła, dziesiątki krzyży cmentarnych wpodle Świętego Jana.
Straszno mu się zrobiło na ten widok, przypominający, iż taki nas wszystkich kres czeka. Straszno i smutno zarazem. Oto tu bowiem śród licznych kopczyków żółtej ziemi była mogiła jego żony, która umarła, wydając na świat córkę, Halinę, dzisiaj dwanaście lat już liczącą.
Coś dziwnie ścisnęło Krępę za gardło. Przetarł zwilgotniałe oczy połą płaszcza i schyliwszy się pod brzemieniem wspomnień, jął piąć się ku górze jeszcze wolniej.
„Tyle już lat, tyle lat, a on nigdy nie może myśleć o umarłej bez wzruszenia. Jedną ją kochał, a los niełaskawy zakazał mu się cieszyć tą miłością. Śmierć zabrała ją rychło, niespełna w dwa lata po ślubie”.
I od owej pory nigdy już Krępa nie spojrzał na żadną niewiastę. A przecież chętnych, by wydać się za młodego, bogatego kasztelana, było co niemiara. Próbowano go też wielokroć wyswatać, ale gdy odrzucał każdą kolejną propozycję, w końcu dano temu spokój, poczytując go za dziwaka.
Życie płynęło mu powoli, niczym Wisła, która – gdy żar letniego słońca wypije z niej wodę – toczy się leniwym nurtem śród łach szarego piachu.
Życie upływało mu na służbie publicznej i na wychowywaniu córki, poza którą świata nie widział. A ona odwzajemniała się temu, co jej był i ojcem, i matką pospołu, równie wielką miłością.
W miarę jak rosła, rosło też jej podobieństwo do zmarłej matki. Była drobna, szczupła, lecz żywa jak skierka. Długie, jedwabiste włosy kładły się jej niczym płaszcz z drogocennej materii na plecach, lub opadały ciężkim warkoczem, jeśli go akurat splotła piastunka.
Spod puszystej grzywki spoglądało dwoje oczu bystrych i wesołych o barwie rzadkiej u blondynek – nie błękitnych, jakby się spodziewać można było, lecz brązowych.
Na wspomnienie córki uśmiechnął się Krępa do siebie. Dotarł już w pobliże kościoła i teraz wszedłszy w mrok rzucany przez konary Świętojackowych lip, na których leżały płaty śniegu, skierował się ku furcie klasztornej.
Pociągnął za sznur sygnaturki raz i drugi i wsparłszy się o ceglany mur, cierpliwie czekał. Po długiej chwili dały się słyszeć stłumione śniegiem kroki, a później starczy głos zapytał:
– Kto tam?
– Otwórzcie, ojcze furtianie, to ja, Piotr z Krępy.
– Czego szukacie u nas, panie, po nocy?
– Z przeorem chcę mówić. W pilnej sprawie. Prowadź mnie do niego.
Zaskrzypiały nienasmarowane wrzeciądze, furta uchyliła się tylko tyle, by mógł przez szparę prześlizgnąć się człowiek i gdy Krępa wszedł do wnętrza, z głuchym łoskotem się zatrzasnęła.
Szli ciemnymi krużgankami. Od płomienia łuczywa, którym furtian oświetlał drogę, pełgał krwawy poblask po ceglanych, surowych ścianach, kładąc drżące cienie w kątach i zakamarkach.
Powietrze przesycone było słodkawą wonią uschłych kwiatów, kadzidła i kurzu. Kamienna posadzka niosła echem po korytarzach kroki idących – prędkie klaskanie mniszych chodaków i ciężkie stąpanie kasztelana.
Po dłuższej chwili przystanęli u solidnych drzwi dębowych, wpuszczonych w równie solidne, murowane odrzwia. Starzec zakołatał raz i drugi, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wziąwszy za klamkę, pchnął je silnie i zajrzał do celi.
Uniósł łuczywo, aż rozjaśniło się wnętrze. Było puste. Nienaruszone posłanie świadczyło, iż tego wieczora nikt na nim nie spoczywał.
– Nie ma ojca przeora. Pewnie jeszcze się modli w kościele – powiedział furtian.
– Więc chodźmy tam, ojcze.
– Ale czy można przeszkadzać w modlitwie, kasztelanie? – odrzekł zakonnik.
– Sprawa jest taka, iż nie tylko się godzi, a nawet potrzeba.
– Cóż to za sprawa, panie?
Krępa westchnął ciężko i odrzekł:
– Chciałem ci zaoszczędzić troski, chociaż na tę noc jeszcze, ale widzę, że to się nie uda. Tatarzy idą na Sandomierz...
– Chryste Jezu! A w grodzie ni księcia, ni rycerzy! Cóż poczniem, panie Piotrze? Cóż poczniem?!
Furtian...W LOCHACH
Znalazłszy się w podziemiach książęcego dworzyszcza, stara piastunka nie straciła głowy. W wielkiej sklepionej sali, którą już była wcześniej poznała, ukryła parę godzin wcześniej dwa tobołki z żywnością i spory zapas pochodni. Teraz podźwignęła pakunki, stękając ciężko, a wręczywszy Halinie gorejącą gałąź, poleciła jej iść przodem i oświetlać drogę.
Plan miała jasny i prosty. Oto odejdzie najdalej, jak tylko można odejść w podziemia bez obawy zabłądzenia, tam przeczeka kilka dni, aż Tatarzy odejdą dalej w swoją drogę, a potem powędruje z dziewczynką do rodzinnej wsi, do Krępy.
Szły tedy obie niespiesznie, długim, wąskim chodnikiem, wydrążonym w miękkim żółtym lessie, czyniąc co pewien czas kopciem ślady na stropie, aby nie pobłądzić i móc tą samą drogą powrócić ku wyjściu....HALINA I JASIEK
Wiosna tego roku przyszła wcześniej niż zwykle. Już pod koniec lutego nie uświadczyłbyś szczypty śniegu, nawet po jarach i rozpadlinach, gdzie słońce rzadko zagląda. Na gałęziach krzów i drzew nabrzmiewały pąki, opite sokami wyssanymi z ziemi-rodzicielki.
Z początkiem marca zaś, na tle czerni i szarzyzn, widniały całe plamy młodej zieleni. Okwitły leszczyny i olsze, a podbiały całymi łanami porastały miejsca niżej położone, o wilgotniejszej glebie, tak iż zdawało się, że to nie gąszcz kwiatów, ale kałuże żółtej farby, którą rozlał jakiś nieuważny malarz.
Oto minęło już osiem lat od onej pamiętnej, a tragicznej dla Haliny zimy, podczas której Tatarzy pozbawili ją ojca, a i sama omal nie straciła życia.
Pierwsze tygodnie i pierwsze miesiące, kiedy wróciła do Krępy po uciążliwej wędrówce, podczas której wraz z piastunką przymierały głodem, kąsane przez mróz, dla dwunastoletniej wówczas dziewczynki były straszne.
Chociaż za dnia starała się zachowywać zupełnie spokojnie, maskując lęk i boleść, które nie opuszczały jej ani na chwilę, nocą, wtuliwszy głowę w poduszkę, płakała cichutko. Tęskniła za ojcem, który przecież odszedł z jej życia na zawsze, i tęskniła za rodzinnym Sandomierzem.
Gdy Tatarzy, przeszedłszy przez kraj niczym huragan, wycofali się do swych pieleszy, poza ruską ziemią leżących, a ludzie odzyskali nieco spokoju, opłakali zmarłych i uprowadzonych oraz odżałowali już utracony dobytek, krewniacy – Nałęcze przypomnieli sobie o sierocie.
Dziewczynka rodzinę miała liczną, zamożną i wpływową, więc nie musiała się lękać o swoją przyszłość. Jedna z ciotek zresztą rychło wzięła ją do siebie na wychowanie.
Ale gdy księżna Kinga dowiedziała się, iż córka Piotra Krępy żyje, nakazała, by sprowadziła się na dwór książęcy i odtąd sama miała nad nią pieczę.
Mijały lata. Halina z dziecka przeistoczyła się w piękną pannę i nie jeden chłopak strzelał za nią oczyma, ale ona jakoś na żadnego nie zwracała uwagi. Zresztą księżna Kinga swoje dwórki żelazną trzymała ręką i nawet marzyć nie mogły o jakichś znajomościach, o których by ona sama nie zadecydowała.
Życie płynęło Halinie monotonnie, chociaż nie w lenistwie, bo przez cały dzień miała jakieś zajęcie. Trochę przemieszkiwała w Krakowie, trochę w Sandomierzu, w zależności od tego, w której z owych dwu stolic akurat przebywał dwór. Ostatnio wszakże najczęściej w Sączu, stanowiącym własność księżny, która najchętniej nie ruszałaby się stamtąd wcale.
Wyjazdy do Sandomierza sprawiały Halinie niewymowną radość. Oto każdy kamień, każdy krzak były jej tu bliskie....